Wpisz kwotę, którą chesz przekazać na rzecz NK
Współczesny antykomunizm nie ma już nic wspólnego z odpowiedzią na rzeczywiste problemy, jakie nas dotykają
Pod koniec lipca skończył się w Polsce antykomunizm. Przynajmniej w dotychczasowej formie. I to nie dlatego, że teraz nagle w Polsce nie będzie antykomunistów czy ludzi za takich się uważających – wręcz przeciwnie. On nadal będzie funkcjonował, często jako uzasadnienie czy to własnej wyższości nad przeciwnikami politycznymi, czy to kolejnych zmian w prawie. Jednak ta forma została zdelegitymizowana w momencie, w którym ustawa o Sądzie Najwyższym (a także o Krajowej Radzie Sądownictwa) forsowana jako rzekoma próba oczyszczenia SN z postkomunistycznych złogów została zawetowana przez Andrzeja Dudę powołującego się na autorytet Zofii Romaszewskiej, która to stwierdziła że „żyła już w kraju, w którym prokurator generalny miał pełną władzę nad sądami i nie ma ochoty żyć w nim ponownie”. Ustawę dobił osikowym kołkiem Jan Olszewski, który już po jej zawetowaniu określił ją mianem „bubla”.
Stało się to pod koniec bezprzykładnej fali hejtu, w wymowie antykomunistycznego, w obronie nowo uchwalonych przez Sejm ustaw. „Pasek grozy” TVP Info rozgrzany był do czerwoności od haseł typu „koniec postkomunizmu w Polsce”, w stronę przeciwników zmian padały liczne inwektywy, takiej jak osławione „ubeckie wdowy” czy „bolszewickie upiory”, które „stoją tam, gdzie stało ZOMO”. A tu nagle, zupełnie nie przejmując się tą frazeologią, wdowa wcale nie ubecka (i nie będąca jedynie wdową, bo mająca ogromny dorobek w działalności na rzecz praw człowieka) porównuje rozwiązania przyjęte przez PiS i jego sojuszników do tych obowiązujących za komuny.
Lustrzane odbicie antyfaszyzmu
W tym wydarzeniu widzę też symboliczny sąd nad obowiązującym w Polsce modelem politycznego anty(post)komunizmu. Zjawiska, które podzieliło los swojego bliźniaczego brata – antyfaszyzmu. Postawy co do zasady słusznej, która jednak z biegiem lat stała się niemal wyłącznie poręczną pałką do okładania przeciwników po głowach, wypłukanym z treści przejawem resentymentu, przejmującym sposób myślenia i metody znienawidzonego wroga.
Wielu młodych działaczy, którzy na opozycję demokratyczną i niepodległościową z różnych przyczyn załapać się nie mogli, stara się w swym antykomunizmie doszlusować i brać udział w tej wojnie
Współczesny antykomunizm nie ma już nic wspólnego z odpowiedzią na rzeczywiste problemy, jakie nas dotykają. Opozycja wobec rządu to nie żadni postkomuniści – Sojusz Lewicy Demokratycznej jest obecnie poza parlamentem, Platforma Obywatelska to ugrupowanie, podobnie jak Prawo i Sprawiedliwość, postsolidarnościowe, w którego szeregach można znaleźć wielu zasłużonych działaczy opozycji demokratycznej. Cokolwiek by sądzić o Komitecie Obrony Demokracji, jej liderem jest obecnie więziony w stanie wojennym Krzysztof Łoziński i obok „mazgułów” (licentia poetica Krystyny Pawłowicz) można na jego manifestacjach spotkać także licznych działaczy „Solidarności” z lat 80. Politycy PO i PiS wspólnie nowelizowali ustawę lustracyjną i to PO jako pierwsza obniżyła esbeckie emerytury. Także w sferze symbolicznej antykomunizm PO ma tylko lżejszy kaliber niż podejście PiS, czego przykładem jest choćby podtrzymanie pomysłu Lecha Kaczyńskiego ustanowienia Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych przez Bronisława Komorowskiego.
Także wymiana sędziów w SN nie ma nic wspólnego z jego dekomunizacją. Już w 1990 r. wygaszono – na mocy ustawy uchwalonej przez kontraktowy parlament – kadencje jego członków, a jego I prezesem został prof. Adam Strzembosz. I choć do dziś można znaleźć wśród jego członków np. byłych członków PZPR czy osoby orzekające w okresie PRL, to w upadłej już noweli nie można znaleźć żadnych mechanizmów, które wskazywałyby na to, że akurat ten fragment biografii miałby decydować o tym, że minister sprawiedliwości właśnie im wygasi kadencję. Także mówienie o TK czy KRS jako o dzieciach PRL to co najmniej manipulacja. Ustanowienia Trybunału Konstytucyjnego domagała się w 1981 r. m.in. „Solidarność” i jego wprowadzenie w 1982 r. było wyłomem w obowiązującej doktrynie „jednolitej władzy państwowej”, podobnie jak ustanowienie Krajowej Rady Sądownictwa w 1989 r. jako realizacji postanowień Okrągłego Stołu (reklamacje proszę zgłaszać do zasiadającego przy podstoliku ds. reform politycznych Jarosława Kaczyńskiego).
Tak można by przeglądać kolejne instytucje oskarżane przez polityków i publicystów związanych z PiS o bycie przechowalniami dla „komunistycznych złogów”. Okaże się, że w rzeczywistości takie zjawisko jest dziś marginalne, choćby z powodów biologicznych – osoby mogące cokolwiek znaczyć w komunistycznej nomenklaturze czy agenturze dobiegają obecnie co najmniej sześćdziesiątki.
Strachy na Lachy?
Dekomunizacji rozumianej jako oczyszczenie sfery publicznej z ludzi powiązanych z poprzednim systemem, nie tylko w polityce, ale także w wymiarze sprawiedliwości, służbach specjalnych czy sektorze finansowym, formalnie nie było. Tyle, że spór o nią toczyć można było w latach 90. XX w., gdy ludzie związani z poprzednim reżimem odgrywali nadal ważną rolę w życiu publicznym. Ale nie dziś.
Dlaczego więc, mimo upływu lat, antykomunizm stanowi tak ważny element politycznego sporu? Błędem byłoby twierdzenie, że dzieje się to wyłącznie z powodu cynizmu polityków. W przypadku niektórych z nich ma on z pewnością swoje znaczenie, jednak na nic by się zdał, gdyby nie padał na podatny grunt. Ten z kolei istnieje, gdyż realny socjalizm faktycznie dał nam się we znaki, zarówno nam jako państwu i społeczeństwu, jak i nam jako jednostkom – jednym mniej, innym bardziej. Pamiętając, na jakie przeszkody w ciągu ostatnich ponad 30 lat natrafiała walka z jego spuścizną – a to dążenie do ukazania prawdy na temat komunistycznych zbrodni i ukaranie odpowiedzialnych za nie, a to lustracja, a to reforma gospodarki czy odbudowa podmiotowości państwa – należy mieć świadomość, że „różni szatani byli tam czynni”. A skoro byli, to pewnie nadal są. W ten sposób łatwo było nie zauważyć momentu, w którym walka z komuną się zdezaktualizowała, bo po prostu nie było już z kim/czym walczyć.
Argument „z postkomuny” wyłącza dziś krytyczne myślenie i czyni ślepym na rozwiązania, które zagrażają wolności, choć formalnie z komunizmem nie mają wiele wspólnego
Kiedy to nastąpiło? Na pewno nie wraz z obradami Okrągłego Stołu, wyborami czerwcowymi czy pierwszymi powszechnymi wyborami Prezydenta RP, jak chciałoby tego środowisko skupione wokół „Gazety Wyborczej”. Potrzeba antykomunizmu była wtedy realna. Istniało zagrożenie recydywy, nie wiadomo było, w jaki sposób na zmieniającą się rzeczywistość odpowiadać będą postkomuniści. Obawiano się, że transformacja ustrojowa będzie tylko fasadą, za którą dojdzie do podzielenia się odpowiedzialnością za politykę z dotychczasową opozycją oraz zapewnienia miękkiego lądowania i przejęcia środków dotychczasowej elicie władzy. Istniał też lęk o to, że zakulisowo polską polityką czy gospodarką sterować będą ludzie związani ze służbami specjalnymi starego porządku, a nawet, za pośrednictwem swoich współpracowników, siły Wielkiego Brata.
I nie były to obawy bez pokrycia, gdy wspomnimy, że duża część afer gospodarczych z początku lat 90. (np. alkoholowa, FOZZ czy rublowa) była dziełem byłych członków PZPR lub osób powiązanych z komunistyczną bezpieką, zaś partyjno-służbowe powiązania dały wielu reprezentantom starego porządku przewagę materialną nad resztą społeczeństwa w ramach zmieniającego się systemu (w ramach uwłaszczenia nomenklatury czy łatwiejszego dostępu do kapitału dzięki kontaktom z mającymi spore wpływy w bankowości byłymi towarzyszami). Wreszcie ludzie odczuwali także potrzebę wymiany elit, pozbawienia władzy tych, którzy wówczas zachowywali się niegodnie, a także wymierzenia sprawiedliwości katom i jej przywrócenia ofiarom poprzedniego reżimu.
Te lęki okazały się częściowo słuszne i pewne zaniechania są już nie do odrobienia. Z drugiej strony obawa przed złowrogą siłą postkomunistów była jednak przesadzona. Patrząc z perspektywy czasu, można stwierdzić, że strach przed recydywą autorytaryzmu PRL powinien ustąpić najpóźniej w 1997 r., kiedy to sprawujący pełnię władzy postkomuniści oddali władzę wywodzącym się z „Solidarności” AWS i UW. Podejrzewam, że wydarzyło się to zresztą w dużej mierze dlatego, że dla sporej części Polaków SLD było partią „niewybieralną” ze względu na swoją przeszłość i dlatego właśnie głosowali na zlepek centroprawicowych partii, które jeszcze chwilę temu potykały się o własne nogi (swoje zrobiła także „powódź stulecia”, którą o antykomunizm trudno podejrzewać).
Podsumowując, należy stwierdzić, że na przestrzeni ostatnich 28 lat trudno uznać by rządy, w których dominował SLD, były co do zasady gorsze albo co do zasady lepsze od rządów różnych ekip postsolidarnościowych. I jedne, i drugie miały okresy gospodarczej prosperity (rząd Cimoszewicza i Kaczyńskiego), jak i spektakularnych afer (końcówka rządów Buzka, Millera i Belki). Na rządy jednych i drugich przypadają także wydarzenia przełomowe z ustrojowego i geopolitycznego punktu widzenia (opuszczenie Polski przez wojska rosyjskie, wejście Polski do NATO, uchwalenie Konstytucji RP i wstąpienie Polski do UE), choć także trudno powiedzieć, by miały „jednego ojca”.
Antykomunizm podzielił los swojego bliźniaczego brata – antyfaszyzmu. Postawy co do zasady słusznej, która jednak z biegiem lat stała się niemal wyłącznie poręczną pałką do okładania przeciwników po głowach
Patrząc na chłodno, najpóźniej od 1997 r. powinniśmy więc – także my, szeroko rozumiana prawica – traktować postkomunę jako równoprawnego konkurenta. Nie traktowaliśmy: rany były jeszcze zbyt świeże (uwaga osobista: mogę mówić „my”, mimo że w omawianym okresie miałem dopiero kilkanaście lat, ze względu na własne rodzące się zainteresowania sprawami społeczno-politycznymi), ale poza tym było to wygodne, gdyż pozwalało stygmatyzować przeciwnika, nie wchodząc z nim w merytoryczny spór o przyszłość Polski. Wygodne, co nie znaczy skuteczne; wybory prezydenckie w 2000 r. pokazały, że większość aktywnych politycznie Polaków nie traktuje postkomunizmu jako przewodniego problemu naszego kraju, co potwierdzili przy urnach rok później. Gdy SLD w 2005 r. poniósł spektakularną porażkę, nie stało się to dlatego, że jest to ugrupowanie postkomunistyczne, ale ze względu na skalę afer, w jakie zamieszani byli jego politycy, a także ze względu na to, że partia ta przestała być wiarygodna dla wyborców o poglądach lewicowych. To moment, który można ująć jako ostateczną cezurę klęski obozu postkomunistycznego będącego stroną politycznego sporu. Od prawie 12 lat pełną odpowiedzialność za to, co się dzieje w Polsce, ponoszą politycy wywodzący się z ugrupowań postsolidarnościowych i to oni meblują nasze wyobrażenia na temat aktualnych obszarów konfliktu.
Cynicy i wieczni rewolucjoniści
A mimo to wciąż trwa walka z komuną. Walczą z nią prawie wszyscy, nie tylko szeroko rozumiana prawica. Dziś nie ma głębszego sporu na temat tego, czym był PRL i realny socjalizm – co najwyżej czy był złem absolutnym, czy mniejszym (większym byłoby np. wcielenie do ZSRS). Dziś Jacek Kurski i działacze opozycji śpiewają na swoich wiecach te same pieśni Jacka Kaczmarskiego, będąc całkowicie zgodni co do tego, że to strona przeciwna reprezentuje wraże siły minionego ustroju. Współczesnych antykomunistów można podzielić na cyników i wiecznych rewolucjonistów. Obie grupy występują zarówno po stronie rządu, jak i opozycji. Cynicy sięgają po antykomunistyczne klisze po to, by zohydzić przeciwnika. Chroniczną chorobą wiecznych rewolucjonistów jest to, że zawsze muszą walczyć. Dla wielu zasłużonych działaczy podziemia (i ich kibiców) walka z „komuną” wcale się nie skończyła. Wielu młodych działaczy, którzy na opozycję demokratyczną i niepodległościową z różnych przyczyn załapać się nie mogli, stara się w swym antykomunizmie doszlusować i brać udział w tej wojnie.
Na początek będzie to więc walka z komunizmem bez komunistów; stąd tak wielkie wzmożenie wokół pamięci o Żołnierzach Wyklętych czy też, jak się coraz częściej mówi, Niezłomnych. Wskrzeszenie pamięci o nich i przywrócenie im sprawiedliwości (jako całościowemu zjawisku, ale także tym jednostkom, które na to zasługują) było konieczne i pozytywne, jednak od tego nie staniemy się członkami oddziałów „Zapory”, „Ognia” czy „Łupaszki”. Dlatego – myśli współczesny antykomunista – my także potrzebujemy naszych ubeków i kabewiaków, w których moglibyśmy strzelać, choćby słowem. Stąd automatyczne oskarżanie o bycie „resortowym dzieckiem” przeciwnika politycznego czy nieraz maniakalne wyszukiwanie w szeregach opozycji ludzi związanych z poprzednim reżimem.
Jest to jednak resentyment wobec „starych, złych czasów”: mocny w formie, ale niekoniecznie w treści. Ci sami ludzie potrafią, w ramach swego przywiązania do niepodległości, wygrażać pięścią Rosji, pokazywać język Unii Europejskiej, a jednocześnie być bardzo nieasertywni wobec Stanów Zjednoczonych. Sprzeciwiając się „komunizmowi”, potrafią być zwolennikami bezprecedensowej w III RP centralizacji, czy też – będąc jednocześnie zdeklarowanymi demokratami – sprowadzać parlament do roli maszynki do głosowania łamiącej raz po raz zasady prawidłowej legislacji. Krytykując „komunistyczną propagandę”, nie zauważają, że często sami taką uprawiają. Ta postawa jest w tym ujęciu bardziej walką z ludźmi niż z istotą ubiegłego systemu, co polaryzująco opisał Jerzy Szacki, krytykując „antykomunistycznych krzykaczy, którzy pragnęliby, w gruncie rzeczy, realnego socjalizmu bez komunistów, czyli systemu różniącego się od dawnego ustroju głównie, zmienionym według tradycyjnych wzorów, wystrojem ideologicznym”.
Na czym polega komunizm
Tak daleko jak szacowny socjolog bym nie szedł, jednak coś jest na rzeczy. Ta forma antykomunizmu jest bardzo płytka. Określiłbym ją jako „antykomunizm odtwórczy”, nie tylko dlatego, że w swym sztafażu odwołuje się do tradycji Żołnierzy Wyklętych czy „Solidarności”, ale także dlatego, że koresponduje z pokrewnym zjawiskiem, które krytykował w latach 80. Mirosław Dzielski, promując jako alternatywę „antykomunizm twórczy”. Jego zdaniem „rewolucyjny antykomunizm” bierze sobie za pierwszorzędny cel odbudowę demokracji, co jest błędem, gdyż i ona może być antywolnościowa. Ponadto „uczynienie z demokracji głównego celu walki zagraża egzystencjalnym interesom władzy i wzmaga jej opór przeciwko zmianom”.
Także wymiana sędziów w SN nie ma nic wspólnego z jego dekomunizacją
Tymczasem antykomunista twórczy – wywodził Dzielski – uważa, że łatwiej będzie przekonać komunistów do przywrócenia wszelkich wolności (prócz politycznej) niż do tego, by zrzekli się władzy. Przede wszystkim chodziło o wolność gospodarczą, gdyż „socjalizm rujnuje trzy zasady europejskiej cywilizacji, które rzekomo wyznaje: wydajność, sprawiedliwość i demokrację. Rujnuje je poprzez, chybioną zresztą, próbę realizacji sprawiedliwości społecznej. Socjalizm stwarza absurdalną sytuację, w której aparat państwowy powołany do realizacji sprawiedliwości społecznej staje się potężną, hierarchicznie ukształtowaną, wszystko ogarniającą i przez nikogo niekontrolowaną machiną, której samo istnienie wyklucza realizację celu, do jakiego rzekomo została stworzona. W socjalizmie ideologia staje się obowiązującą normą myślenia, kłamstwo – obyczajem, a absurd wdziera się we wszystkie dziedziny życia. Tym bardziej, że i komuniści mogą na kapitalizmie skorzystać. (…) Chodzi mi o ugodę z konkretnymi ludźmi władzy, którzy stanowią realną siłę i z których interesami trzeba się liczyć. Jestem natomiast zdecydowanym przeciwnikiem ugody z systemem” – mówił Dzielski w jednym z wywiadów.
Nie miejsce tu na drobiazgową dyskusję na temat tego, czy Dzielski miał całościowo rację, czy jednak może nie brał pod uwagę zagrożeń, jakie dla przyszłego kapitalizmu niesie wyposażenie byłych komunistów w „złote spadochrony”, myśl założyciela „Trzynastki” była zresztą już tematem polemik na łamach „NK”. Ważne jest, że w swej publicystyce i działalności przywracał właściwą hierarchię wartości. „Komunizm” był zły nie dlatego, że tak się nazywał czy dlatego, że został nam narzucony akurat przez Związek Sowiecki, czy że rządzili nami ci, a nie inni ludzie. Walczymy z nim dlatego, że nas zniewalał, na wszelkich możliwych poziomach – politycznym, społecznym i indywidualnym.
A zniewalać można, nie tylko posługując się ideologiczną podkładką marksizmu-leninizmu, ba, można to robić też, bazując na antykomunistycznej retoryce. Być może kilka lat temu mogło się jeszcze wydawać, że należy „podnieść sztandar antykomunizmu”, jak chciał tego Bartłomiej Radziejewski na łamach „Nowej Konfederacji”, choć już wtedy Rafał Matyja wskazywał, że postkomunizm jest diagnozą nieaktualną. Dziś argument „z postkomuny” stanowi intelektualne paciorki, za które, niestety, dają się kupować niektóre prawicowe plemiona. Wyłącza krytyczne myślenie i czyni ślepym na rozwiązania, które zagrażają wolności, choć formalnie z komunizmem nie mają wiele wspólnego.
Sztandar antykomunizmu odtwórczego należy więc ostatecznie wyprowadzić, bo ceną wolności jest wieczne czuwanie, a nie trzymanie się starych i zużytych symboli.
Wyraźny sentyment do PRL (nie mylić z modą na retro), jego scentralizowanych rozwiązań gospodarczych, a nawet co widzimy obecnie – edukacyjnych, to przecież zdecydowana domena obecnie rządzących. Pod hasłem „precz z komuną” wprowadza stare, 'dobre’ socjalistyczne porządki z jedną, dominującą, opiekuńczą partią, gdzie rolę ówcześnie pociągającego za sznurki Wielkiego Brata z Moskwy przejął Wielki Strateg z Żoliborza, którego retoryka jako żywo przypomina sposób w jaki pierwsi sekretarze przekazywali naszemu społeczeństwu linię polaryzacji na 'swoich’ i 'obcych’. Najbardziej zatwardziali pisowscy zwolennicy, których znam w swoim otoczeniu to ludzie, którzy uważają, że komuna uratowała nas przed zgnilizną Zachodu, że Państwo powinno zajmować się prowadzeniem za rękę obywatela od dziecka do dorosłości, że powinno ustalać ceny w sklepach i na targach, że kapitaliści/prywaciarze to bez wyjątku złodzieje itp. itd.
Naprawdę bardzo sensowny tekst. Wart polecenia, szczególnie publicystom na prawo od „Do Rzeczy”.
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Artykuł z miesięcznika:
W dziedzinie naszej psychologii narodowej, przede wszystkim samopoczucia narodowego, odegrała epopeja napoleońska bardzo dużą rolę. Nie mniej silnie zaważyła na następnym półwieku naszej polityki zagranicznej
Pandemia nie jest wojną, ale może mieć skutki głębsze niż niejeden konflikt zbrojny. Oznacza powrót do pierwotnej polityczności. Uderza w „cywilizację rozpieszczenia” i jej ideę, że udało się w trwały sposób uchronić ludzi przed gwałtowną śmiercią
Skutkiem opisywanego modelu ustrojowego była nierówna suwerenność państw członkowskich – większa wśród państw największych i mniejsza w tych słabszych ekonomicznie. Fragment książki „Pokryzysowa Europa”
By uniknąć losu marksistów, geopolitycy muszą w swoim myśleniu zaprzestać popełniania „grzechów” ciężkich: od pychy począwszy, przez determinizm, uniwersalizm, redukcjonizm, na sekciarstwie skończywszy
Dzisiejszym ładem międzynarodowym targają sprzeczne tendencje. Wobec tego również dziś musimy zadać sobie pytanie o to, czy Polska powinna być państwem rewizjonistycznym czy zachowawczym
„Jeżeli młode pokolenie nie weźmie się za solidną rewizję historii i narodowego imaginarium, to zmarnuje swoją największą szansę”: fragment książki „Wyjście awaryjne. O zmianie wyobraźni politycznej” Rafała Matyi.
Zapisz się na listę mailingową i wybierz, na jaki temat chcesz otrzymywać alerty:
Login lub e-mail
Hasło
Zapamiętaj mnie