Wpisz kwotę, którą chesz przekazać na rzecz NK
Nie jest tak, że nasz kontakt z elementami kultury szlacheckiej może polegać wyłącznie na studiowaniu historycznych źródeł w bibliotekach i archiwach. Wystarczająco wiele takich elementów pozostało do dziś częścią rzeczywistości społecznej i tkanki kulturowej. Sarmatyzm historyczny jest pod pewnym względem tożsamy z nicią najbardziej autentycznej polskiej tradycji, po której idąc, możemy się dziś wydobyć z różnych labiryntów naszej epoki.
Przeszłość jest tym, co minęło i co interesuje historyków, natomiast świadomość historyczna jako mentalny obraz przeszłości w społeczeństwie jest częścią obecnego stanu kultury. Dlatego dyskusja o treści i formach świadomości historycznej jest zawsze dyskusją o społeczeństwie współczesnym, co przede wszystkim jest zadaniem socjologów i publicystów, ale co powinno też interesować każdego myślącego człowieka, ze względu na jego własną sytuację w świecie.
Zapomniany fenomen
Z badań socjologicznych, ale przede wszystkim z potocznego doświadczenia, wynika, że największą rolę społeczną odgrywa obraz historii najnowszej, tej zwłaszcza, która dla żyjących obecnie pokoleń pozostaje jeszcze przedmiotem żywej pamięci i przedmiotem sporów politycznych, bądź inspiruje do działania. Ale i obrazy epok bardziej odległych, w postaci utrwalonej wiedzy, mitów i symboli wchodzą w skład naszego umysłowego wyposażenia i wyobraźni. Nie wszyscy i nie w każdym momencie jesteśmy tego świadomi, ale również i tego rodzaju treści z ukrycia rzutują na nasz sposób rozumienia świata, a nawet na niektóre decyzje podejmowane tu i teraz.
Z tego punktu widzenia możemy na przykład stwierdzić, że jeśli jakiś internetowy komentator wydarzeń współczesnych pisze, iż jego zdaniem „niektórzy politycy prawicowi mają skłonność do machania szabelką”, to w skład jego niewypowiedzianych i nieuświadamianych założeń wchodzi m.in. określone – negatywne – wyobrażenie epok historycznych, w których Polacy posługiwali się szablą. W dodatku ta negatywna ocena zapośredniczona jest przez sam język, gdyż wyrażenie „machanie szabelką” ma charakter idiomatyczny. Można więc pytać o to, kiedy się ono pojawiło po raz pierwszy i w jakim kontekście społecznym nastąpiło jego utrwalenie. Nastąpiło to w latach PRL-u, pod wpływem głoszonej wówczas tezy, wymyślonej zresztą przez hitlerowską propagandę, że we wrześniu 1939 r. Polacy poszli „z szablami na czołgi”. Co z zagadkowych powodów usłużnie zilustrował Andrzej Wajda w filmie „Lotna” (1959), gdzie bohater, polski ułan w symbolicznej scenie bezsilnie wali kawaleryjską szablą w pancerz niemieckiego czołgu.
Szabla przekuta została tym sposobem w symbol narodowej klęski. Z drugiej strony, ponieważ w dawnych wiekach noszenie szabli u pasa było przywilejem szlacheckim (szabla była identyfikowana jako atrybut stanowy), na głębszym poziomie tego rodzaju gry symboliczne prowadzone po 1945 r. aktywizowały negatywne oceny historyczne związane ze szlachtą i epoką pierwszej Rzeczpospolitej. Komuniści i ich współpracownicy przejęli tu i wykorzystali na swój sposób tę część dorobku dziewiętnastowiecznej historiografii polskiej, która dzieje Rzeczpospolitej rozpatrywała niemal wyłącznie w aspekcie okoliczności i przyczyn wewnętrznych jej kryzysu i upadku. Trauma rozbiorów już u historyków ze szkoły krakowskiej przerodziła się w masochistyczną fascynację klęską państwa, co odżyło po II wojnie światowej. Do pewnego momentu prawie nikt nie zauważał, że bezustanne rozważania o upadku państwa i jego przyczynach, na pozór „trzeźwe i realistyczne”, w istocie zaś mające charakter intelektualnej obsesji, zupełnie przesłoniły nam fenomen znacznie ciekawszy. Tym zjawiskiem przeoczonym był sam fakt wielowiekowego istnienia tego państwa, jego struktury i zasad, na których się opierało. Fenomenu tym ciekawszego, że stworzonego przez pokolenia naszych przodków samodzielnie, na zasadach odmiennych i własnych, co zgodnie przyznawali zawsze zarówno jego obrońcy, jak i wrogowie.
Współczesne wyzwania
Wysunięcie na pierwszy plan pytania nie o przyczyny upadku, ale o pozytywną zasadę istnienia i funkcjonowania dawnej Polski odróżnia obecny stan zainteresowań i dyskusji na ten temat od paradygmatu obowiązującego w PRL. Nowe zainteresowania dawną Polską skupiają się na tym, co ją na europejskim tle czyniło krajem jedynym w swoim rodzaju. Nie na renesansie, reformacji, baroku i oświeceniu – bo te zjawiska były prawie wszędzie. Nowe zainteresowania skupiają się na sarmatyzmie i republikanizmie szlacheckim, których poza granicami Polski nie było. Odmienność Rzeczpospolitej od jej otoczenia, w której dawna historia polityczna widziała metafizyczną przyczynę rozbiorów, a którą historia kultury przykrywała systemem występujących u nas zjawisk ogólnoeuropejskich, zaczyna być obecnie postrzegana inaczej – jako potencjalna wartość, godna nowego, źródłowego rozpoznania.
Jeśli jest to odpowiedzią na jakieś nowe potrzeby czasu, to o jakie potrzeby może tu chodzić? Pierwsze inicjatywy nowego spojrzenia na sarmatyzm były reakcją obronną przeciwko likwidatorskiej propagandzie historycznej komunistów, do której jeszcze po stanie wojennym zaprzęgano wznawiane wówczas celowo „Dzieje Polski” Michała Bobrzyńskiego i „Dzieje głupoty w Polsce” Aleksandra Bocheńskiego. Być może jednak w obecnej dekadzie nie byłoby tego nowego skupienia uwagi na czynnikach różnicujących dawną Polskę od jej kulturowo-politycznego otoczenia, gdyby dzisiejsze średnie i młode pokolenie, które jako pierwsze na skalę masową zaczęło swobodnie podróżować po świecie, nie doświadczyło w tym otwarciu swojej własnej, polskiej odmienności. Realne kontakty międzynarodowe mają zawsze kilka faz. Przechodzą od wstępnego przezwyciężania obcości, przez radosną fascynację i odkrywanie podobieństw, do ponownego uzmysłowienia kulturowych różnic, związanego najczęściej z wtórną, bo opartą na realnym porównaniu re-afirmacją kultury własnej. Często jest to dziś udziałem młodego pokolenia Polaków. Ta jego część, która mimo presji emigracyjnej nie ulega wynarodowieniu – czyli większość, musi na własny użytek i po swojemu zaakceptować własną polskość, która ujawnia im się w kontaktach z innymi. Narodowe cechy kulturowe, które w procesie pierwotnej socjalizacji zostają wpisane w osobowość społeczną każdej jednostki, muszą zostać przez tę jednostkę emocjonalnie zaakceptowane, gdyż w przeciwnym razie zostanie ona obciążona poczuciem własnej niższości, nie będzie się sama cenić i w ucieczce od kompleksu po prostu zapomni o tym, kim jest. W tych warunkach pytania o sarmatyzm mają więc nie tylko charakter czysto poznawczy. Poprzez psychospołeczne mechanizmy funkcjonowania świadomości historycznej posiadają też dla Polaków istotny wymiar egzystencjalny.
Czym sarmatyzm nie jest
Postawy te nie mają nic wspólnego z postmodernistyczną modą na eksponowanie wyobrażeniowych tożsamości opartych na stanowiących ich wyróżnik „różnicach”. Nie chodzi też o przedstawianie wieloetnicznej Rzeczpospolitej w granicach jagiellońskich jako figury ponowoczesnego społeczeństwa wielokulturowego, czy o lansowanie sarmackiej prowincji na fali aktualnej mody na peryferie i wszelkie kulturowe marginesy. Sarmatyzmu nie da się wpisać w postmodernistyczne mody, gdyż niesie on w sobie esencjalną treść, nieakceptowaną na tym gruncie. Jest ostentacyjnie chrześcijański i rodzinny (a więc patriarchalny), partykularny (a więc „nieeuropejski”). A przy tym jako zhomogenizowana forma kultury narodowej nie jest „mniejszościowy” i nie daje się sprowadzić do jedynej nie-mniejszościowej a politycznie poprawnej formy kulturowego partykularyzmu, jaką w Unii Europejskiej wydają się być usilnie promowane regionalizmy.
Ze słowem sarmatyzm ludzie politycznie poprawni kojarzą więc dzisiaj przede wszystkim pierwotne, satyryczne znaczenie, jakie nadali mu jego wynalazcy w epoce oświecenia. Reklamując szkolne wznowienie ociężałego, propagandowego sztuczydła Franciszka Zabłockiego pt. „Sarmatyzm” (komedii napisanej w 1785 r. dla teatru stanisławowskiego w Warszawie), współcześni wydawcy reprodukują ówczesne rozumienie określenia sarmatyzm. „Sarmatyzm” to „satyra na świat ludzi uważających się za Sarmatów, a w istocie będących miernymi, ograniczonymi mieszkańcami większych lub mniejszych zaścianków” (www.czytelnia.onet.pl). Inna witryna (www.poczytaj.pl) reklamująca tę samą książkę precyzuje: „Warcholstwo, zarozumiałość, fałszywy honor, ciemnota i obskurantyzm szlacheckiej prowincji – wszystkie te cechy sarmatyzmu zostały tu zarysowane”.
Kłopot z tym uwiecznionym przez Zabłockiego, i jak widać do dziś szeroko obecnym znaczeniem słowa sarmatyzm polega na tym, że komedia Zabłockiego to, wbrew pozorom, nie realistyczny reportaż z polskiego zaścianka, tylko przeróbka i częściowe tłumaczenie francuskiej sztuki Noëla de Hauteroche’a (z 1678 r.) „Le Nobles de Province” (Szlachta prowincjonalna). Zabłocki, zgodnie z panującą w jego obozie ideowym normą, nie wysilał się na oryginalną twórczość opartą na rzetelnej obserwacji polskich realiów. Na zamówienie króla Stasia, który używał teatru jako środka służącego zohydzaniu szlacheckiej opozycji, protegowany przez niego autor skopiował akcję i ideologię francuskiej sztuczki, którą Hauteroche napisał w czasach Ludwika XIV jako satyrę na prowincjonalną szlachtę francuską, oporną wobec wersalskiego dworu i jego absolutnego władcy i próbującą po cichu kultywować idee Frondy. Tak to podretuszowana, literacka klisza z drugorzędnego francuskiego naśladowcy Moliera stała się po latach sztandarem bojowym modernizatorów polskiego zaścianka oraz matrycą ich wyobrażeń o tradycji i charakterze swoistym rzekomo dla Sarmatów.
Błąd imitacyjnej modernizacji
Oświecenie stanisławowskie było pierwszą w naszych dziejach próbą imitacyjnej modernizacji kulturowej. Wysunięte przez komunistów na pierwszy plan w programach nauczania, wypreparowane z dramatu faktycznej wojny domowej lat 1766–1772 i rosyjskich rządów w Polsce, zjawiska takie jak obiady czwartkowe, „Monitor” i teatr stanisławowski stały się dla PRL-owskiej inteligencji wzorem walki ze „współczesnym sarmatyzmem”. Jawnie deklarowali to w latach stalinizmu ówczesnej polityki kulturalnej, a po 1989 r. ten model odbił się czkawką jako ukryty wzór prowadzonej przez środowisko „Gazety Wyborczej” walki z Ciemnogrodem.
Obie antysarmackie kampanie modernizacyjne – ta oświeceniowa, i ta, która zaczęła się po 1945 r. i trwa do dziś – mają pewne cechy wspólne. Po pierwsze obie są inicjowane i sterowane przez stosunkowo wąskie elity o silnych skłonnościach kosmopolitycznych i filozoficznych predylekcjach do libertynizmu. To samo w obu przypadkach ideologiczne podłoże znajduje wyraz w publicystyce i literaturze (a dziś także w produkcjach filmowych i telewizyjnych), gdzie tworzy się czarny wizerunek wroga domowego, sprzedawany potem w kraju i za granicą jako obiektywna informacja o charakterze Polaków jako „mieszkańców mniejszych lub większych zaścianków”. Podstawą obu kampanii jest więc swoisty literacko-medialny mit, który uchodzi za prawdę o rzeczywistości, ale w istocie rzadko bywa z nią konfrontowany, a jeśli już, to w swoiście wybiórczy i przewrotny sposób. Wreszcie, po trzecie, istotną – choć trudno powiedzieć, w jakim stopniu zamierzoną funkcją tego mitu – jest rozbijanie systemu wartości i więzi spajających wewnętrznie społeczeństwo polskie. W Rzeczpospolitej przedrozbiorowej – państwie nie posiadającym ani naturalnych granic, ani silnej władzy centralnej, rozbudowanej administracji i wielu innych mechanicznych środków integracji – opierającym się w znacznej mierze na nieformalnych więziach zakorzenionych w homogenicznej kulturze szlacheckiej, tego rodzaju kampania mogła zaowocować modernizacją, ale za cenę społecznego rozkładu. I tak też się stało. Oświecenie wychowało Polaków nowoczesnych, tylko że przy okazji tak ich skłóciło z Polakami nienowoczesnymi, tak przelało czarę wzajemnych urazów, żalów i nienawiści, że wobec agresji z zewnątrz naród nie był zdolny wystąpić solidarnie. W konfederacji barskiej o niepodległość biła się szlachta sarmacka; w insurekcji kościuszkowskiej – społeczni i polityczni radykałowie. W żadnym z tych zrywów nie było narodowej jedności, toteż Rzeczpospolita upadła. Taka była cena – nie tylko zdrady i prywaty – ale i przyjętego wówczas modelu kulturowej modernizacji.
Wniosek ten brzmi dzisiaj obrazoburczo, bo analizy, które do niego prowadzą, a które po raz pierwszy pojawiły się w I połowie XIX w., zostały w polskim myśleniu gruntownie zapomniane. A jednak uderzające licznych publicystów zbieżności między wiekiem XVIII i sytuacją obecną kazałyby nam dziś do tych analiz powrócić. Politycznie poprawna „walka z Ciemnogrodem” jest dziś takim samym błędem, jakim była w XVIII w. bezsensowna walka z sarmatyzmem. Odwrócić ten błąd, od dwóch stuleci powtarzany przez ludzi, którzy może i nie są wrogami własnego narodu, ale szczerze wierzą, że problem Polski jest problemem wewnętrznym i tkwi w drugim Polaku – to także jest celem dzisiejszego powrotu do sarmatyzmu.
Żywa tradycja
Istnieje z pewnością wiele środków zweryfikowania propagandowego mitu antysarmackiego, ale najprostszy z nich wydaje się tak oczywisty, że chyba tylko z tego powodu nikomu nie przychodzi do głowy. Nie jest przecież tak, że nasz kontakt z elementami kultury szlacheckiej może polegać wyłącznie na studiowaniu historycznych źródeł w bibliotekach i archiwach. Wystarczająco wiele takich elementów pozostało do dziś częścią rzeczywistości społecznej i tkanki kulturowej. Przetrwały wszak niektóre stare domy polskich rodzin lub mieszkania wypełnione przedmiotami pochodzącymi ze starych domów, których już nie ma. Co jeszcze ważniejsze, wszyscy, niezależnie od pochodzenia, stykamy się lub mamy w pamięci nasze kontakty z ludźmi, na których znać piętno przedwojennej kultury polskich elit, bezpośrednio lub pośrednio (za pośrednictwem starej inteligencji) opartej wszak na poszlacheckim kodzie moralnym i obyczajowym. Mamy rodziny, które to świadomie kultywują, pamiętamy też naszych krewnych, lub nauczycieli i profesorów zwanych kiedyś potocznie „przedwojennymi”, co znaczyło, że nawet w socjalistycznej biedzie znać było po nich dawną klasę. Wielu takich ludzi pozostało też na wojennej emigracji, nieliczni ocaleli za wschodnią granicą. Dwór szlachecki jako pierwotny układ kultury istniał na ziemiach polskich do 1945 r. Choć satyrycznie i groteskowo przedstawiany przez awangardowych pisarzy międzywojennego dwudziestolecia, zachowywał do końca swój autorytet i status matrycy najbardziej podstawowych wzorów obyczajowych, które przechodziły do warstwy inteligenckiej i urzędniczej, a także do części zamożnego chłopstwa. We dworach poznawano wartość wykształcenia, tak że potomkowie dworskich oficjalistów wchodzili w XX wieku w szeregi inteligencji, a służące tam kobiety z ludu uczyły się gotować i nakrywać do stołu. Kto pamięta późniejszy, sterowany zalew socjalistycznego barbarzyństwa w życiu codziennym, nie powie, że ta ostania umiejętność jest mało ważna.
Niech więc każdy rozejrzy się w swoich własnych wspomnieniach, wśród własnych krewnych i znajomych, i na tej podstawie spróbuje odpowiedzieć, czym było to odległe promieniowanie polskich dworów i dworków? Czy rzeczywiście dostrzegaliśmy w nim jakikolwiek cień „warcholstwa, zarozumiałości, fałszywego honoru, ciemnoty i obskurantyzmu szlacheckiej prowincji”? Czy raczej było tak, że z tymi wspomnieniami i z tymi ludźmi kojarzy nam się biały obrus na stole, sztuka jedzenia nożem i widelcem (owszem, wstrętnie niedemokratyczna), czysta polszczyzna nawet w najgorszych momentach nie dopuszczająca tego rodzaju wulgaryzmów, jakie dziś w mediach uchodzą za normalność?
Rozejrzyjmy się tylko we własnych wspomnieniach i we własnym otoczeniu, a pod stertami postkomunistycznych śmieci i pseudoamerykańskich gadżetów znajdziemy tam niewątpliwie coś, co stanowi autentyczną nić naszej żywej tradycji. Idąc po tej nitce, trafimy najpierw w krąg przedwojennej inteligencji, przez nią dotrzemy do dziewiętnastowiecznego ziemiaństwa, i tak w jeszcze odleglejszą przeszłość przedrozbiorową, sarmacką. I chociaż się jej wstydzimy, bo tak nas nauczono w szkole, to na końcu tej drogi znajdziemy właściwie to samo, co pamiętamy z własnych domów i z własnych obserwacji. Długie trwanie jest bowiem równie realnym mechanizmem historii, jak zmienność. Toteż sarmatyzm historyczny jest pod tym względem tożsamy z ową nicią najbardziej autentycznej polskiej tradycji, po której idąc, możemy się dziś wydobyć z różnych labiryntów naszej epoki.
Antysarmacka mitomania
Z tych labiryntów wielu ludzi, skądinąd inteligentnych, nie potrafi się wyplątać. Niektórzy nie chcą, bo sami uciekli z rodzinnego domu i postanowili zamieszkać w labiryncie, w którym znaleźli to, czego w domu nie mieli: wolność indywidualną polegającą na możliwości ukrycia się przed wzrokiem innych. Tacy nie myślą o powrocie, boją się własnych wspomnień, a chcąc je odczarować, poddają je satyryczno-groteskowej deformacji. Czynił to na przykład w swoich powieściach i dramatach Gombrowicz. Zbuntowana przeciw tradycji literatura XX w. dodała więc do antologii oświeceniowych satyr na sarmatyzm kolejną porcję literackich klisz, które jednym zastąpiły rzeczywistość, innym wpoiły swego rodzaju schizofrenię polegającą na jednoczesnym potępianiu sarmatyzmu w zachwytach nad „Transatlantykiem” i na jego chwaleniu w innych kontekstach. Taką niekonsekwencję wykazywali na przykład Miłosz, czy idący za niejednoznacznym w stosunku do sarmatyzmu Gombrowiczem Jan Błoński.
Niejednoznaczna była także w XIX i XX w. relacja między ziemiaństwem a tworzącą się inteligencją. W PRL upowszechniła się teza Józefa Chałasińskiego o poszlacheckim rodowodzie polskiej inteligencji. Trzeba jednak pamiętać, że społeczny skład tej warstwy od jej początków nie był jednolity. Już pod koniec XVIII w. mieliśmy inteligentów pochodzących z mieszczaństwa i z ludu, gdyby więc rozumieć tezę o poszlacheckim charakterze inteligencji w sensie ściśle pochodzeniowym, byłaby ona rodzajem genealogicznego mitu. Prawdą jest, że znaczna część inteligencji dziedziczyła lub przejmowała ziemiańskie wzory. Ale zarazem stosunek inteligencji do ziemiaństwa bywał konfliktowy ze względów ideowych. Niejeden guwerner w ziemiańskim domu, który wchodził w konflikt z gospodarzami na tle tego, czego uczył (lub czego nie uczył) powierzone mu dzieci, stawał się radykałem i socjalistą. Toteż tworzona przez radykalną inteligencję literatura bardzo często wyrażała ten konflikt. W PRL, po ostatecznej likwidacji polskiego dworu, pozostała po nim już tylko ta doprawiona mu przez literaturę gęba.
Jeśli wspomnieć przy tym napaści Brzozowskiego, wrogość Nałkowskiej, nie mówiąc już o lansowanym w PRL-owskiej szkole „Kordianie i chamie” Leona Kruczkowskiego, czy telewizyjnym serialu „Boża podszewka”, to można powiedzieć, że dwudziestowieczny antysarmatyzm, zdominowany został – podobnie jak osiemnastowieczny – przez postępowe mitotwórstwo literacko-artystyczne. Właśnie żeby zweryfikować tego rodzaju mity, powinniśmy się wczuć we własne, pozaliterackie doświadczenie rodzinne i biograficzne.
Nie wszystko przepadło
Najważniejszą rzeczą, jaką Sarmaci ocalili z dwudziestowiecznej pożogi, był rodzinny stół. Nakrywany białym obrusem do każdego, nie tylko świątecznego obiadu. To przy nim powtarzano nam, dzieciom, nieśmiertelne nauki znane z piętnastowiecznego wiersza „O zachowaniu się przy stole”, które jak były pierwszym, tak były też ostatnim odblaskiem dawnej rycerskości i dworszczyzny (szczęśliwi, którym oświetlały one dzieciństwo w jakiejkolwiek epoce). Na obrusie stawiano potrawy narodowe. Skromny stół nie łamał się pod ich ciężarem i nie nosiły one takich fantazyjnych nazw, jakie podaje Mickiewicz w „Panu Tadeuszu”. Ale sekret ich przyrządzania wyniesiony był w kobiecych rękach prosto z białych pałaców. Przy stole, kiedy z okazji świąt i imienin zbierała się rodzina i znajomi, rozmawiano. Prawie wszystko przepadło, ale trwała staropolska kultura rozmowy. Najwięcej i najbardziej zapamiętale mężczyźni rozmawiali w takich sytuacjach o polityce. Wśród ludzi z pokolenia, które pamiętam, była to namiętność powszechna i ponadklasowa – oczywisty dowód długiego trwania sarmatyzmu.
Znacznie mniej trwałym pomnikiem dawnej Polski był dom. Tylko niewielu Polaków urodzonych po wojnie miało przywilej oglądania domów, w których mieszkali przed wojną ich dziadkowie. W projektach i urządzeniu tamtych domostw zbudowanych w polskim stylu, niezależnie czy były to dworki, czy wiejskie chałupy, czy jakieś – najliczniejsze – formy pośrednie między jednym a drugim, zaszyfrowane były pewne elementarne wartości i wzory. Przede wszystkim tradycyjna wizja życia rodzinnego. Nie warto już może rozwodzić się nad symboliczną funkcją domu, wszechobecną w literaturze polskiej od dwóch stuleci. Ale warto podkreślić, że te stare polskie domy, poprzedzające epokę modernistycznych willi w kształcie prostopadłościanu na wysokiej podmurówce, kodowały w swoim kształcie właściwy sarmatyzmowi stosunek do przyrody. Posadowione nisko, blisko ziemi, były przeciwieństwem nowoczesnych „maszyn do mieszkania”. Sprzyjały naturalnemu sposobowi życia, wśród roślin ogrodowych i domowych zwierząt: kotów, psów i koni. Stare polskie domy cechowało to, co było też istotą sarmackiego stylu życia: prostota i świadome samoograniczenie wymagań materialnych do średniego poziomu (unikanie z jednej strony biedy i brudu, a z drugiej bijącego w oczy luksusu).
Jeśli literatura, na której starało się nas wychowywać „pokolenie Współczesności”, obfitowała w różne przekąsy i wymądrzania nad „polską formą”, to żywa pamięć może tę formę opisać, wyprowadzając jej reguły z obrazu naszych starych domów. Forma polska nie jest mieszczańska, a z drugiej strony nie opiera się na słowiańskim folklorze. Z folklorem, od którego odróżnia ją między innymi silny wpływ kultury klasycznej, łączy ją natomiast harmonijna korespondencja z miejscowym krajobrazem i klimatem. Formy polskiej nie da się też opisać ani zrozumieć w oderwaniu od treści, którą zawiera.
Niebezpieczeństwa wtórnej folkloryzacji
A treść ta to przede wszystkim otwarcie na rodzimą przyrodę i historię oraz zainteresowanie wszelkimi mechanizmami rządzącymi życiem zbiorowym, w szczególności mechanizmami władzy, prawa i obyczajów. Dawny Sarmata był to homo politicus, a szlachta polska była pierwszym społeczeństwem obywatelskim w nowożytnej Europie. W XIX i XX wieku związane z tym cechy, w procesie emancypacji politycznej i unarodowienia warstw ludowych, stały się wspólnym dobrem całego nowoczesnego narodu.
Ze względu na formotwórcze oddziaływanie kultury szlacheckiej na polskie warstwy ludowe nasza świadomość narodowa nie ma charakteru typowego nacjonalizmu opartego na plemiennym folklorze. Natomiast pewnym zagrożeniem dla niej były (w PRL) i mogą być (w UE) projekty odgórnie sterowanej, wtórnej folkloryzacji świadomości społecznej. Pierwszy taki projekt znamy z czasów PRL (a także z polityki kulturalnej Związku Sowieckiego, stosowanej w innych krajach bloku), co polegało na dążeniu do tego, by biegun tradycji w kulturze socjalistycznej ograniczyć wyłącznie do kultywowania ludowości, i to w jej swoiście oswojonej, „cepeliowskiej” wersji. Folklor jako kultura pozbawiona pamięci historycznej i z istoty swojej posiadająca regionalny zasięg wielokrotnie w przeszłości wykorzystywany był w walce imperiów przeciwko mniejszym narodom. Można przy jego pomocy realizować wobec takich narodów politykę divide et impera. Nie przypadkiem Niemcy w czasie konferencji paryskiej po I wojnie światowej utrzymywali, że Ślązacy nie są Polakami. I nie przypadkiem III Rzesza starała się w okresie okupacji zainstalować nam Goralenvolk na Podhalu i Kaschubenvolk na Pomorzu.
Polityczne wysiłki nowoczesnych imperiów i metropolii, by w różnych grupach regionalnych rozbudzać tożsamość szczepową i dumę z folkloru, mogą też być zresztą obliczone nie tylko na rozbudzanie aspiracji politycznych wybranych grup etnicznych i pobudzanie separatyzmów osłabiających wrogie narody, ale także na skanalizowanie jakichkolwiek aspiracji politycznych, z którymi dane imperium czy dana władza mogłaby mieć kłopoty. Polityczne kierowanie uwagi na folklor, który jest zasadniczo zbiorem apolitycznych rudymentów kultury – dialektu, rękodzieła i pieśni obrzędowych, ma odwracać zainteresowania i aktywność społeczną mas od historii i niebezpiecznych pytań o mandat tych, którzy posiadają władzę. Taki był ukryty cel systemowej „folkloryzacji” kultury w epoce ZSRS, które czerpały zresztą wzór z analogicznych praktyk Rosji carskiej, wyrażających się w haśle „prawosławie, samodzierżawie, ludowość”. Dzisiaj folkloryzacji społeczeństwa sprzyjającej zawsze rządom autorytarnym można też dokonywać nie w oparciu o folklor sensu stricto, ale w oparciu o globalną pop-kulturę, czego przykłady mamy w Przystankach Woodstock i w innych wysiłkach tego typu, zmierzających do totalnego wyluzowania młodych.
Spuścizna wolności
Dla większości elit i dziennikarzy w III RP jakiekolwiek pozytywne nawiązywanie do sarmatyzmu wydaje się wciąż dziwactwem albo dowodem umysłowego prymitywizmu. Intelektualizm, który myślące w ten sposób osoby sobie przypisują, zasadza się na jednej, bardzo charakterystycznej postawie. Na tym mianowicie, że tak zwane życie intelektualne, w ich mniemaniu polega na tłumaczeniu i komentowaniu książek, dyskusji i poglądów importowanych, w najlepszym zaś razie na produkowaniu polskich wersji lub – częściej – uproszczonych, polskich klisz problematyki, którymi żyje świat zachodni. Mówiąc po sarmacku, organiczną cechą polskiego życia umysłowego jest bezustanne wieszanie się na cudzych klamkach.
Było to naturalne, a nawet konieczne w czasach żelaznej kurtyny, bo ówczesne możliwości nie pozwalały na wiele więcej, poza ograniczonym importem myśli zachodniej. Ale po 1989 r. sytuacja się zmieniła. „Otwarcie na Zachód” przestało być jakimkolwiek programem w sytuacji, gdy „Zachód” wlał się do nas szeroką falą. Tymczasem oryginalna, nieimitacyjna polska kultura i humanistyka, podobnie jak polski przemysł, uległa w III RP marginalizacji, wyparta z centrum przez składy konsygnacyjne dilerów rozprowadzających po polskiej prowincji intelektualne wyroby importowane. Interes rządzących dziś kulturą humanistów-dilerów polega na tym, by Polska, jeśli już ma istnieć na rynku, specjalizowała się co najwyżej w intelektualnym serwisie mód paryskich. Sami nie potrafią zająć wobec Europy i świata jakiejkolwiek własnej, podmiotowej pozycji. Sarmatyzm jest, a raczej byłby dla nich, gdyby w ogóle raczyli go zauważać, kamieniem obrazy. Ale nie ze względu na jego rzekomy prymitywizm, przeciwstawiany ich domniemanemu wyrafinowaniu, tylko dlatego, że należy on do tych nurtów i zjawisk polskiej kultury, których istotą było to, czego oni właśnie nie potrafią – zajmowanie suwerennego, polskiego stanowiska wobec świata.
Dawni Polacy realizowali to swoim upartym trwaniem przy obywatelskiej wolności, na przekór nowożytnemu absolutyzmowi. Nawet nasze peryferyjne położenie w Europie, które sprawia takie męki dzisiejszym elitom, potrafili przekuć w naszą narodową markę – postrzegając Polskę jako przedmurze – bastion chrześcijaństwa i cywilizacji. Ta rola Polski nie skończyła się na wiktorii wiedeńskiej. Powracała w późniejszych wielkich wydarzeniach historycznych: w powstaniu listopadowym, w wojnie polsko-bolszewickiej, w ruchu „Solidarności”. Dziś też nie przestaje być aktualnym zadaniem – w polityce i w obyczajach.
.
Dziękuję za bardzo ciekawy tekst. Urodzona po wojnie, widziałam domy moich babć, czy prababci nawet. Wyglądały tak, jak je Pan opisał: niskie, przy ziemi z nieodłączną jabłonią przed domem, różami pod oknem, czy ziołową grządką na wyciągnięcie ręki. Z wodą święconą w sieni, religijnymi obrazami i wydzielonym miejscem do modlitwy z figurą, świecami i zawsze świeżymi kwiatami… Po przeprowadzce do własnego domu staram się odtworzyć to, co zapamiętałam na ile to możliwe.Mam wrażenie, jakbym wróciła się z długiej tułaczki do „siebie”.
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Chińscy przywódcy obecnie dobrze wiedzą, że poprzedni chiński sposób myślenia, czyli budowanie murów przeciwko światu, ostatecznie doprowadził Chiny do upadku. Tym razem już tak nie zrobią. Fragment książki Kishore Mahbubaniego, „Czy Chiny już wygrały?”
Skrócenie kadencji poprzedniej KRS było bezprawne. Ponadto sam proces powoływania członków Rady budził poważne wątpliwości. Fragment książki "Upadła praworządność. Jak ją podnieść?" S. Sękowskiego i T. Pułróla.
Jeżdżę po dworach od lat. Landem nie, bo kto dziś ma lando? Najwyżej Andrzej Nowak Zempliński, który zbiera w Tułowicach wszystko co stare i na kołach. Samochodem jeżdżę, jak mnie ktoś zabierze. Albo wieczorami po sieci.
We współczesnym świecie ścisły związek liberalizmu z demokracją jest po prostu faktem. Państwo liberalno-demokratyczne czy też - jak je również nazywamy - demokratyczne państwo prawa, stało się modelowym rozwiązaniem nie tylko w krajach należących do kręgu cywilizacji zachodniej. Nic więc dziwnego, że w potocznym języku oba pojęcia zlewają się i często stosowane są wymiennie - liberał to ktoś, kto bezwarunkowo akceptuje ideę demokracji, demokrata zaś to wyznawca poglądów liberalnych.
Czy wolność może rządzić państwem? Czy władza może być władzą w służbie wolności? Tak postawiony temat musi budzić wątpliwości, ponieważ w potocznym mniemaniu każda władza, a zwłaszcza władza polityczna obdarzona środkami przymusu, wydaje się raczej tym, co dla ludzkiej wolności stanowi największe zagrożenie. Czy najwłaściwszym ujęciem wzajemnej relacji obu fenomenów nie byłoby raczej ostre przeciwstawienie: władza kontra wolność?
Tylko połączone siły Kościoła i Państwa mogły wygnać ducha pogaństwa, którym od niepamiętnych czasów przeniknięte było starożytne społeczeństwo; przykładu dostarczało despotyczne Cesarstwo Wschodnie
Zapisz się na listę mailingową i wybierz, na jaki temat chcesz otrzymywać alerty:
Login lub e-mail
Hasło
Zapamiętaj mnie