Wpisz kwotę, którą chesz przekazać na rzecz NK
Bilans ostatniego dwudziestolecia w sferze debaty i myśli politycznej nie wygląda optymistycznie. Intelektualne zaplecze polityki okazało się słabsze niż w epoce przedwojennej. Na dzisiejszym pobojowisku idei poniewierają się urojenia elit oraz pretensje pokrzywdzonych i marginalizowanych. Ani jedne, ani drugie nie są dobrym materiałem do budowania nowych konstrukcji. Brak trafnych diagnoz i ciekawych projektów sprawia, że debata toczy się w próżni.
Sztuką jest śledzić bieżące dyskusje i nie umrzeć z nudów. Zwłaszcza, że dla rządzących i opozycji nudna debata ma aż trzy istotne zalety: jest przewidywalna, łatwa intelektualnie i stoi na straży społecznej niewiedzy. Podtrzymuje zainteresowanie sprawami błahymi lub co najmniej dobrze znanymi, a zarazem blokuje tematy, które dla dominujących sił społecznych mogłyby się okazać niewygodne. I nie wystarczy kilka razy niegrzecznie ziewnąć, by ten „consensus nudziarzy” zerwać. Zwłaszcza, że główne strony sporu nauczyły się już setek trików, by ową nudę ubarwić skandalem, personalną wycieczką, przekroczeniem dobrego smaku. To nic, że wszystkie wątki zostały dawno wyeksploatowane, że dookoła dzieją się rzeczy ciekawsze i nie poddawane społecznemu osądowi.
W tej nudnej debacie uczestniczymy do pewnego stopnia wszyscy. Rzadko kto z osób kierujących kluczowymi mediami chce brnąć w temat, który nie jest „na topie”. Media są uzależnione od tego, co jest naprawdę „gorące”, a zarazem do pewnego stopnia same o tym decydują. Część decyzji ma charakter czysto rynkowy i jest pochodną odpowiedzi na pytanie, jak najniższym kosztem utrzymać widza przy ekranie, a czytelnika związać z gazetą. Niejednokrotnie selekcja ma charakter uznaniowy: redaktorzy lubią kreować rzeczywistość i arbitralnie uznawać coś za ważne lub nieważne. Część decyzji wreszcie związana jest z linią stacji/gazety lub czymś jeszcze ważniejszym – wyczuciem medialnej poprawności, granic dopuszczalnej swobody. Te granice wytyczają pole, w ramach którego czyjeś poglądy lub stanowisko zostanie uznane za „normalne”, nie wymagające ostrzegawczych etykietek.
Ustanowić to, co naturalne
W znakomitym szkicu „Duchy państwa. Geneza i struktura pola biurokratycznego” Bourdieu pisał, iż najważniejszym osiągnięciem państwa jest to, że wiele sposobów jego istnienia uznajemy faktycznie za element całkowicie naturalny. Najdalej idącym przykładem jest egzekwowanie poprawności pisowni, wsparte nie tylko ogłaszaniem kryteriów, ale zaprzęganiem do tego celu ogromnego aparatu edukacyjnego. Dodatkowo poprawne posługiwanie się językiem jest istotnym elementem selekcji profesjonalnej, kryterium ogłady itp.
Zwykle „naturalizacja” pola biurokratycznego następuje w wyniku długotrwałego, przekraczającego horyzont jednego pokolenia, procesu. Dokonuje się zatem w sposób, który może robić wrażenie samoczynnego, nie zaprogramowanego. Gorzej, gdy obowiązujące normy próbuje się ustanowić nie tylko bardzo szybko, ale równie szybko żąda się uznania ich za naturalne.
Punktem odniesienia porządku symbolicznego lat 90-tych nie było ani pojęcie demokracji (chyba, że instrumentalizowane do doraźnej rozprawy z urojonym prawicowym ekstremizmem), ani pojęcie niepodległości. Oba bowiem były obciążone zbyt dużym wyrzutem pod adresem poprzedniego reżimu i podtrzymujących go elit. Pojęcie transformacji nadawało się do tego celu znacznie bardziej – jako „inkluzywne” wobec elity PRL, a zarazem pozwalające na wykluczanie przeciwników, jako niekompetentnych (np. niedouczonych ekonomicznie) lub niekompatybilnych (np. obstających przy tradycyjnych wzorach myślenia, irracjonalnych przekonaniach itp.).
Ów porządek symboliczny był zresztą relatywnie słaby i podtrzymywany fasadowo – co zaprawionym w udawaniu luminarzom PRL-owskiej administracji, nauki i kultury przyszło stosunkowo łatwo. Obowiązywał w centralnych instytucjach politycznych, na naukowo-eksperckich konferencjach z udziałem gości zagranicznych, w mainstreamowych mediach. Był wygodny dla środowisk obsługujących instytucje międzynarodowe, tworzących namiastkę tego, co w Rosji funkcjonowało jako „elita kompradorska”. Cechą charakterystyczną tej elity była swego rodzaju pogarda dla świata symbolicznego ludzi z „interioru”. Już sam język tej elity miał wyrażać dystans wobec świata zwykłych ludzi. Przesycenie go terminami obcojęzycznymi, neologizmami podkreślającymi racjonalność i technokratyczne usposobienie użytkowników stanowiło popularną dystynkcję, używaną powszechnie w Warszawie czy Krakowie.
Mimo to strażnicy transformacji ponieśli historyczną i intelektualną porażkę. Nie tylko dlatego, że ich sztandarowe prace często nie nadają się do czytania. Nie dlatego nawet, że większość ich dogmatów okazała się co najmniej wątpliwa. Stworzyli oni taki porządek dyskutowania o sprawach kraju, w którym można było co najwyżej potwierdzać ich nieomylność. Dezawuując głosy krytyczne zlikwidowali naturalną przestrzeń poważnej debaty, zniszczyli teren, na którym ich usługi językowe mogły być przydatne i istotne. Uczyniwszy swoje wypowiedzi bezdyskusyjnymi skazali je na banalizację i szybkie zapomnienie.
Wspólnota urojeń
Skoro entuzjazm dla transformacji był słabą podstawą wspólnoty politycznej, próbowano ją konsolidować wskazując zagrożenia i potencjalnych wrogów. W epoce Okrągłego Stołu takim wrogiem byli przeciwnicy porozumienia i niekontrolowany protest społeczny. Jedno i drugie – jak wydaje się na podstawie obecnej wiedzy – stanowiło problem dość urojony.
W roku 1990 wynaleziono zagrożenie ksenofobią i fundamentalizmem religijnym. Polacy mieli być niezwykle podatni na hasła antysemickie (ale oznak takich postaw, choćby w sferze rywalizacji wyborczej, nigdy nie znaleźliśmy) i wskutek frustracji ekonomicznych skłonni do poparcia jakichś form katolickiego autorytaryzmu. Tu także, gdyby nawet uznać za przejaw tendencji klerykalnych głosowanie na ZChN, LPR czy posłów popieranych przez Radio Maryja, zakres tych postaw był niewielki.
Kolejnymi urojonymi wrogami były obłęd lustracyjny i rzekomy „biały bolszewizm”, którego najdalej idącym aktem było ujawnienie zasobów archiwalnych MSW dotyczących prezydenta, posłów, senatorów i ministrów. Jeżeli to był bolszewizm, to jak nazwać postępowanie Republiki Federalnej Niemiec czy Republiki Czeskiej? Wkrótce potem pojawiło się urojone zagrożenie populizmem, który w wersji nacjonalistycznej miał zablokować nam drogę do Unii Europejskiej, i autorytaryzmem PiS-owskiej Czwartej Rzeczpospolitej.
Co ciekawe, sam mechanizm gry na urojeniach i skłonności do paranoi był autorom tych tekstów bez wątpienia znany. Demaskowali bowiem PiS-owską „walkę z układem”, radiomaryjną obawę przed obcym kapitałem i laicyzacją, dokładnie według tego schematu, którym sami straszyli swoją publiczność. Co więcej – „ludzie gorzej wykształceni, starsi i mieszkający na prowincji” częściej potrafili wymknąć się strachowi przed obcym kapitałem, niż „dobrze wykształceni, młodzi i mieszkający w dużych miastach” lękowi przed rodzimą „radykalną prawicą”.
Gra na urojeniach jako instrument politycznej konsolidacji ma jednak także swoje fatalne skutki. Po pierwsze – tworzy emocje, które blokują możliwość racjonalnego opisu sytuacji. Po drugie – umacnia w roli autorytetów intelektualnych rozmaitych histeryków, którzy chętnie przekroczą ramy uczciwego dyskursu, by zmobilizować „swoich”. Po trzecie wreszcie – na długo uniemożliwia objęcie przez elity roli arbitra.
Dominacja „gry na urojeniach” – zwłaszcza w pierwszym okresie Trzeciej Rzeczpospolitej – udaremniła bowiem rozwinięcie silnego dyskursu państwowego, który sytuowałby elitę w innej roli – podmiotu określającego cele państwa i oceniającego ich realizację przez poszczególne polityczne ekipy. I nie chodzi o to, że elita w ogóle tych funkcji nie wypełnia. Raczej o to, że wypełnia je jedynie w granicach określonych przez mechanizm konsolidacji opartej na urojeniach.
W ramach tego modelu niezwykle trudno było elitom eksperckim, naukowym czy artystycznym uznać jakiekolwiek dokonania Lecha Kaczyńskiego, zrozumieć i pochwalić zorientowane na wzmocnienie państwa działania rządów PiS. Z tych samych przyczyn ociągano się długo ze sformułowaniem jasnej oceny rządu Donalda Tuska.
Państwo, które wymknęło nam się z rąk
Możemy zatem uznać, że w sporze o dominujący język polityki najpoważniejszym przegranym są użytkownicy rozmaitych dialektów myślenia państwowego – od bliskich postkomunistom państwowców (Bronisław Łagowski) czy technokratów, przez osoby pozostające w polu tradycyjnej lewicy niepodległościowej (Ryszard Bugaj z jednej, Jan Olszewski z drugiej strony), aż po konserwatywny instytucjonalizm (Jan Rokita, Ludwik Dorn, Kazimierz Ujazdowski). Porażka nie polega przy tym na osobistych przegranych politycznych, ale na wyparciu języka państwowego poza główny nurt debaty.
Gdyby przygody myśli politycznej traktować z większym dystansem i autoironią można by o tej porażce – będącej także udziałem niżej podpisanego – powiedzieć znacznie więcej. Dla konserwatystów przedmiotem rozczarowań był nie tylko fakt „dziurawego tradycjonalizmu” polskiej wsi, ale także zdolność biurokracji do przejścia na stronę Nowego Państwa. Urzędnicy postrzegali ten ideał jako zamiar budowania kulturowej i politycznej przewagi tych, których atutem było dysponowanie kompetencjami w zakresie tworzenia „od nowa”. A ich kompetencją było bycie „od zawsze”, jak często mówili, ponad polityką.
Podobnie reagowały środowiska akademickie i eksperckie, nawet te związane z dawną opozycją. Tym, co mogło przekonywać, był czynnik siły, element zdolności sprawczych. Jan Rokita działający z pozycji szefa URM pozyskał sporą część tych elit, sprawił, że pisały słowa na nową, państwową melodię. Podobnie w okresie poprzedzającym niedoszłe rządy koalicji PO-PiS spora część trwale apolitycznego korpusu urzędniczego, czy świata akademicko-eksperckiego skłonna była udzielić wsparcia konkretnym projektom przebudowy państwa.
Smutna prawda brzmi jednak następująco: straciliśmy te okazje. Być może bezpowrotnie. Mechanizm kolejnych urojeń wyparł gotowość przejścia na „język państwowy”. Czwarta Rzeczpospolita została zredukowana do kilku groteskowych zachowań, ideę silnego państwa przetłumaczono na nieudolne działania prokuratur i służb specjalnych. Pole językowe zostało do pewnego stopnia unicestwione. Rokita i Dorn nie przegrali tylko ze swoimi partyjnymi bossami, ale ponieśli porażkę znacznie istotniejszą: zniszczono pole ich naturalnej artykulacji. Polska Tuska dominuje nad nami nie potęgą poparcia dla jego partii. Nie kontrolą stanowisk w kluczowych mediach. Dominuje uznaniem tego modelu rządzenia za naturalny, a działań wzmacniających państwo za dziwaczne i sztuczne. Dominuje też uznaniem za nudziarstwo wszelkich prób budowania szerokiego – państwowego konsensusu i racjonalnej krytyki urojeń. W centrum jej zainteresowania są natomiast najdziksze nawet paranoje.
Podróż do rdzenia przekonań
Tak dotkliwą porażkę można odreagować na kilka sposobów: uznać własne błędy i przyłączyć się do zwycięzców, włączyć się w świat urojeń i budować swoją własną historię choroby albo trwać przy „zdeptanych sztandarach”. Można też odbyć podróż do rdzenia własnych przekonań. Odbyć ją w sposób krytyczny, bez wyrozumiałości.
Konserwatysta, który przyzna się do kilku istotnych rozczarowań, jakie spotkały go u progu niepodległości, jest znacznie bardziej interesującym partnerem rozmowy niż ten, który będzie tłukł komunały o dobrym narodzie zdeprawowanym przez złe elity. Konserwatysta, który odszuka inne niż anielsko-ideowe motywacje własnych projektów, jest bardziej zdolny do wyartykułowania nowej ich formy, niż ten, który – zgodnie z polską modą – będzie trwał na pozycjach pokrzywdzonej ofiary pełnej pretensji do całego świata.
Jest oczywiste, że głoszone w polityce przekonania zwykle w jakiś sposób wiążą się z perspektywą działania, osobistego zaangażowania. W tej wizji głosiliśmy, iż nasz mandat polityczny jest uzasadniony raczej przydatnością dla państwa, a nie posiadanym kapitałem finansowym, czy też instytucjonalnym zapleczem w postaci organizacji związkowej czy religijnej. Naszym kapitałem był raczej pomysł na Nowe Państwo, niż możliwość kontynuacji działań poprzedniego. Bardzo szybko okazało się, że pole aktywności biurokratycznej zdominowane jest przez zupełnie inną kulturę. Do dziś postrzega ona „dyskurs państwowy” jedynie jako próbę nałożenia dodatkowych zobowiązań i ugrania jakichś całkowicie jej obojętnych interesów.
Nic zatem dziwnego, że naszymi sojusznikami byli ci, którzy tej dominującej kultury biurokratycznej nie akceptowali. Co więcej budowaliśmy w ten sposób kod kulturowy, który nadawał owej „partykularnej przydatności” bardziej uniwersalny sens. Kiedy Jan Rokita stawiał kolejne pytania przesłuchiwanym przez komisję Rywinowską pisałem, że taka sama komisja mogłaby zacząć pracę w dowolnej polskiej instytucji: ministerstwie, redakcji, uczelni, firmie produkcyjnej. I stawiać te same pytania. I w każdej z tych instytucji znaleźlibyśmy naszego „własnego” Brauna i Czarzastego, swoich Łopackiego i Szumilewicz. W tym spektaklu w pewnym sensie oglądaliśmy samych siebie przed medialnym trybunałem.
Stanowisko Rokity wyrażało kulturowy radykalizm zwolenników rekonstrukcji silnego i podmiotowego państwa. To samo napięcie kulturowe, do którego odwoływał się Rokita, wyrażała fraza Dorna mówiąca o transformacji jako o „bezintencjonalnej i apatycznej rewolucji”. Wymierzona w zamiłowanie elit politycznych i administracyjnych do bezrefleksyjnego dryfu, od czasu do czasu dyscyplinowanego jakimś zewnętrznym lub wewnętrznym bodźcem. Dorn i Rokita tworzyli napięcia, które były znacznie silniejsze w wymiarze kulturowym niż politycznym. Co więcej – te właśnie napięcia skutecznie mobilizowały sympatię ludzi, których profesjonalizm spotykał się z instytucjonalnie zakorzenioną kulturą bylejakości, intelektualnego lenistwa, nieformalnych sposobów radzenia sobie z prostymi sytuacjami.
Próba rekonstrukcji państwa, której ostatnim wcieleniem były projekty Czwartej Rzeczpospolitej i przygotowany przez Rokitę „Plan Rządzenia”, była zatem zakorzeniona w dwóch istotnych – i nie całkiem wygasłych – źródłach. Po pierwsze, była planem zbudowania elity wokół kryterium indywidualnej przydatności dla państwa, po drugie, odwoływała się do realnego konfliktu kulturowego, funkcjonującego w polskich instytucjach. Ten pierwszy element wymagał potwierdzenia w sprawowaniu kluczowych funkcji państwowych: Rokita i Dorn, którzy mogą dokonywać realnej selekcji urzędników i ekspertów pod kątem ich pożyteczności, uwiarygodniają taką koncepcję. Trwale pozbawieni dostępu do władzy, potwierdzają – w oczach pretendentów – tezę, że państwo nikogo takiego nie potrzebuje.
Drugi element uzyskuje potwierdzenie wtedy, gdy staje się jedną z osi publicznego sporu. Gdy konflikt nabiera publicznego charakteru. W przeciwnym razie staje się zaledwie prywatnym problemem, drobnym niedostosowaniem, które prowadzi do emigracji wewnętrznej lub – coraz częściej – do ucieczki z kraju, czy choćby z przesyconych kulturą bylejakości krajowych firm i instytucji.
Kto zwyciężył ?
Inne istotne pytanie, które stawia się w momencie porażki, dotyczy tego, z kim – tak naprawdę – się przegrało. Naturalną skłonnością umysłu jest możliwie szybkie zrekonstruowanie silnego przeciwnika. Sam chętnie używam określeń w rodzaju „mainstreamowe media”, zagrożone interesy, segment postkomunistyczny. Znacznie trudniej jest zrekonstruować mechanizm porażki, zwłaszcza, że nie sprowadza się ona do utraty pozycji formalnych przez politycznych reprezentantów tego stanowiska.
Podstawowa i najważniejsza przestrzeń porażki wiąże się z uznaniem przez elity mechanizmu urojeniowego za wystarczające dla celów komunikacji politycznej objaśnienie świata. Mechanizm ten w zasadzie przestał funkcjonować w momencie kryzysu wiarygodności „Gazety Wyborczej” i przewagi dyskursu „naprawy państwa”. Wrócił w roku 2006 napędzany histerią antylustracyjną, krytyką działań CBA – zwłaszcza wobec środowiska lekarskiego oraz demonizowaniem sojuszu, jaki PiS zawarł z LPR i Samoobroną. Co ciekawe – ten sam LPR, który jest nie do przyjęcia jako sojusznik PiS może być bardziej strawny jako element koalicji medialnej wymierzonej w partię Kaczyńskiego.
To właśnie w roku 2006 „Gazeta Wyborcza” odzyskała część swojej reputacji i rolę w generowaniu mechanizmu lękowego. Co więcej, w zasadzie nie próbowała już odwoływać się do racjonalizacji technokratyczno-transformacyjnej, jako anachronicznej i nieco śmiesznej. To sprawiło, że zasadniczy proces, jakim jest „ustanawianie tego, co naturalne” sprowadził się do uznania każdego rządu bez udziału PiS za stan do przyjęcia.
Nie trzeba było zatem żadnej „twardej eliminacji” przeciwnika, żadnego wykluczenia. Wystarczyła – jak w początkach lat 90-tych – niewinna stygmatyzacja: „publicysta prawicowy”, „sympatyk PiS”, „zwolennik Czwartej Rzeczpospolitej”. Nie przypominam sobie, by dziennikarzom czynnym w obronie stanu wojennego, działaczom PZPR, politykom Unii Wolności itp. przypinano podobne etykietki, by dziennikarz „Gazety Wyborczej” został przywitany słowami „lewicowo-liberalny publicysta”, „sympatyk Platformy” itp. Ludzie żyjący w zamkniętym świecie niechętnych PiS mediów, funkcjonujący w afirmujących obecny „stan normalności” środowiskach, często dziwią się, że można mieć w ogóle inne poglądy. Wydają się im one nie tylko nieprawomocne, ale wręcz sprzeczne z elementarną logiką.
Posiadamy zatem nadal pełną zdolność wyrażania naszych sądów. Zarazem jednak wiemy, że w świecie ustanowionej naturalności są one skazane na stygmat stronniczości a nawet pewnego – mniej lub bardziej szkodliwego – dziwactwa. Co więcej nie jest to rezultat wymierzonej konkretnie przeciwko komuś sprytnej, zakulisowej operacji, ale znacznie poważniejszy konsensus w obrębie elit, w których mogą one wrócić do choćby namiastki roli strażnika transformacji. Kilka lat temu, w rozkwicie rewolucji semantycznej, jeden z kluczowych intelektualistów powiedział, iż problem z naszymi poglądami polega na tym, że powinny być głoszone w niszowych kwartalnikach, a trafiły na czołówki codziennych gazet. Ten wykład przemocy symbolicznej warto zapamiętać, bo stanowi lepszy punkt wyjścia niż wiele prymitywnych i chamskich zaczepek codziennej publicystyki.
Oczywiście „niszowe kwartalniki” zawsze były istotną siłą w każdym systemie posiadającym opinię publiczną i nowe pokolenia, poszukujące własnej formuły obecności w polityce. Sytuacja lat 90-tych była zresztą znacznie trudniejsza niż obecna. Czuliśmy, że toczy się realna wojna o zakres przyzwolenia na przechwytywanie publicznego majątku i środków przez wąskie grupy, zwykle związane ze światem dawnej władzy. Rozumieliśmy, że iluzją jest jakobińska surowość w nadzorze nad przekształceniami własnościowymi. Z drugiej jednak strony wiedzieliśmy, że nadmierne i lekkomyślne przyzwolenie na nieuczciwość zamknie nas szybko w świecie gangsterskiego kapitalizmu, deprawującego skutecznie sferę polityki. I niewiele brakowało by spora część środowisk politycznych skwapliwie się takiej deprawacji poddała. Pokusy takie obecne były nie tylko w ugrupowaniach liberalnych, ale także w rządzącej po roku 1997 AWS.
Groziła nam jednak redukcja własnych interesów i poglądów do ratowania się przed totalizmem procedur korupcyjnych i klientelistycznych. W tym sensie asekuracyjny charakter miało nie tylko wprowadzanie transparencji, czy blokowanie mechanizmów przejmowania majątku państwowego, ale także realna decentralizacja. Warto powiedzieć otwarcie, że czynnikami, które umożliwiły uzyskanie podmiotowości przez rozmaite nurty konserwatyzmu była i ‘wojna na górze’, i spór części prawicy z Lechem Wałęsą, a także konflikty w obrębie AWS i powstanie PiS.
W sytuacji, w której wskutek strategii środowiska zbudowanego wokół „Gazety Wyborczej” niemożliwe było ukonstytuowanie się elity o bardziej pluralistycznym charakterze, znaczący wysiłek musiał polegać na formowaniu swego rodzaju „kontrelity”. Część jej liderów uważała, że jej tożsamość powinna być budowana na kontrze wobec tego dziennika, część – że pomimo jego roszczeń. Obie strategie postrzegane były jednak jako „mniejszościowe”. Okazja do odwrócenia tego stanu przyszła z zewnątrz, zimą 2002, kiedy to niektórzy przypuszczali, że wskutek ewolucji systemu znajdziemy się w państwie „jednej partii i jednej gazety”.
Po roku 2006 część z nas uznała powrót do roli kontrelity za najbardziej racjonalny i, co więcej, dający nadzieję na ponowny sukces manewr. Przygotowana była na to także publiczność, która chętnie współczuje ofiarom przemocy symbolicznej. Jednak czy to z racji wieku, czy braku silnych motywacji, czy też poczucia, że skala wykluczenia nie usprawiedliwia takiej strategii – nawet ci najbardziej zdeterminowani nie odzyskali już tej wiarygodności, z jaką mogli przemawiać przed rokiem 2002.
Miejsce dla nowych idei
Dwa elementy – niezdolność do powrotu do roli kontrelity i brak gotowości do poważniejszego rozrachunku z własną porażką – stworzyły warunki faktycznej abdykacji. W pustym polu pojawiły się nowe idee i nowe sztandary „nowolewicowe”, „liberalne” i „republikańskie”, a wraz z nimi młodsze pokolenie. Pokolenie, któremu świat „dorosłych” środowisk opiniotwórczych nie oferuje żadnych sensownych możliwości afiliacji, nie daje nawet tego poczucia bezpieczeństwa, jakie w polityce tworzą partie polityczne. Zróbmy mały test: czy wyobrażają sobie Państwo Sławomira Sierakowskiego w roli zastępcy redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej” ?
To co możliwe jest w PiS i Platformie, co stało się faktem w Sojuszu Lewicy Demokratycznej – w świecie intelektualnym jest zjawiskiem trudnym do wyobrażenia. Ma to wprawdzie swój urok, ale też utrzymuje życie intelektualne w stanie pewnego zdziecinnienia, braku transferu doświadczeń, nieuczenia się na błędach poprzedników. Co więcej – nowe idee przedstawiają się nam jako niewinne i nie obciążone konsekwencjami, nawet wtedy, gdy na podstawie dostępnego nam doświadczenia można przewidzieć ich dalsze losy oraz możliwe polityczne i kulturowe skutki.
Zdaję sobie sprawę, że mój konserwatyzm był wyborem pokoleniowym dokonanym w jakimś stopniu przeciw panującym wówczas modom na to, co postępowe. Że był sprzeciwem wobec jałowości związkowo-demokratycznych zachwytów salonu krakowskiego czy warszawskiego. Ale najbardziej absurdalną sytuacją, jaką napotykał młody konserwatysta, był fakt, że nie miał on praktycznie żadnego żyjącego protoplasty. Nie kogoś, kto zostawiłby po sobie piękną książkę o niezłomności, ale raczej, kto wygłosiłby nieco zgorzkniały wywód o doświadczeniu politycznym jego pokolenia.
Takiej roli nie mogli pełnić endeccy rewizjoniści Wojciech Wasiutyński, Wiesław Chrzanowski i Aleksander Hall, bo ich wiedza o realiach sprawowania władzy, tworzenia materialnych podstaw funkcjonowania, uwikłań, jakie towarzyszą rozmaitym akcjom politycznym, była nad wyraz skromna. Przekazywali nam najbardziej idealistyczny obraz świata, jaki mógł im przyjść do głowy. W przypadku Halla i Chrzanowskiego nawet wtedy, kiedy naszym udziałem były już – wspomniane wcześniej – pierwsze konserwatywne rozczarowania. Bałem się tylko, by nie odziedziczyć wtedy największej choroby idealistów – postawy pretensji i żalu.
Odbudować od korzenia
Poczucie, że nie udało się zrealizować jakiegoś ważnego projektu, nie usprawiedliwia bowiem pasywności i poczucia klęski. Po pierwsze dlatego, że w opisanej tu wojnie mieliśmy do czynienia z prawdziwą ideową eksterminacją, która była udziałem nurtu lewicowo-niepodległościowego z PPS Jana Józefa Lipskiego na czele. Jego projekt, gdyby się powiódł, postawiłby pod znakiem zapytania całą transformacyjną metamorfozę dawnej „lewicy laickiej”, która nie chciała się zadowolić pozycją jakiegoś mniejszościowego stronnictwa, ale brała na siebie ciężar reprezentacji „całego społeczeństwa”. Brała go do tego stopnia, że jej przywódcy przekonywali nas, że partie są niepotrzebnym anachronizmem w nadciągającej epoce wielkich amorficznych ruchów społecznych, spajanych przez doraźnie dookreślane „etosy”. W mniejszym stopniu udało się to projektowi Ryszarda Bugaja, który najpierw ratował się sojuszem z częścią ludzi dawnej PZPR, a potem potrafił zachować zdolność formułowania całościowych ocen politycznych i ekonomicznych, nie pogrążając się w pretensjach politycznego emeryta.
Po drugie – presja wywarta przez dyskurs konserwatywnego instytucjonalizmu zostawiła pewien ślad na rozwiązaniach ustrojowych i – znacznie istotniejszy – w tożsamości polskiej prawicy, której nie sposób sprowadzić ani do politycznego ramienia Radia Maryja, ani do partii-sojuszników NSZZ „Solidarność”.
Po trzecie wreszcie, kluczem do sensownego dalszego ciągu jest moim zdaniem raczej zdolność do autorefleksji i odbudowy od korzenia, niż upieranie się przy środowiskowo-ideowych kontynuacjach. Pomysł – politycznie przegrany – Polski XXI był próbą sformułowania skorygowanej wersji „przydatności dla państwa”, zakorzenionej w modernizacyjnych aspiracjach, które po 2007 roku w większym stopniu niż rządząca partia wyrażają polskie samorządy.
Wnioskiem z niepowodzenia tego projektu może być przekonanie, że poziom odporności sceny politycznej na tego typu usiłowania jest proporcjonalny do kulturowej dominacji leniwego samozadowolenia, które ogarnęło i elity, i szersze grupy społeczne. Płynęliśmy pod prąd postaw klientelistycznych i intelektualnego konformizmu, a poziomu determinacji, żeby się z nimi zmierzyć, nie osiągnęliśmy także na własne życzenie. Nowe formacje polityczne, by przeżyć, muszą dysponować albo silnym zasobem materialno-politycznym, albo silnym zasobem kulturowym. Ten ostatni zaś powstaje latami i najczęściej poza bieżącą polityką. Dziś ten zasób kulturowy dla nowej polityki jest wyjątkowo wątły. Nad debatą „wizji” dominuje zatem bezlitosna nudnawa walka partyjnych aparatów. Wina nie leży jednak wyłącznie po ich stronie.
Tekst opublikowano w nr 2/2011 kwartalnika „Rzeczy Wspólne”
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Artykuł z miesięcznika:
Chińscy przywódcy obecnie dobrze wiedzą, że poprzedni chiński sposób myślenia, czyli budowanie murów przeciwko światu, ostatecznie doprowadził Chiny do upadku. Tym razem już tak nie zrobią. Fragment książki Kishore Mahbubaniego, „Czy Chiny już wygrały?”
Skrócenie kadencji poprzedniej KRS było bezprawne. Ponadto sam proces powoływania członków Rady budził poważne wątpliwości. Fragment książki "Upadła praworządność. Jak ją podnieść?" S. Sękowskiego i T. Pułróla.
Jeżdżę po dworach od lat. Landem nie, bo kto dziś ma lando? Najwyżej Andrzej Nowak Zempliński, który zbiera w Tułowicach wszystko co stare i na kołach. Samochodem jeżdżę, jak mnie ktoś zabierze. Albo wieczorami po sieci.
We współczesnym świecie ścisły związek liberalizmu z demokracją jest po prostu faktem. Państwo liberalno-demokratyczne czy też - jak je również nazywamy - demokratyczne państwo prawa, stało się modelowym rozwiązaniem nie tylko w krajach należących do kręgu cywilizacji zachodniej. Nic więc dziwnego, że w potocznym języku oba pojęcia zlewają się i często stosowane są wymiennie - liberał to ktoś, kto bezwarunkowo akceptuje ideę demokracji, demokrata zaś to wyznawca poglądów liberalnych.
Czy wolność może rządzić państwem? Czy władza może być władzą w służbie wolności? Tak postawiony temat musi budzić wątpliwości, ponieważ w potocznym mniemaniu każda władza, a zwłaszcza władza polityczna obdarzona środkami przymusu, wydaje się raczej tym, co dla ludzkiej wolności stanowi największe zagrożenie. Czy najwłaściwszym ujęciem wzajemnej relacji obu fenomenów nie byłoby raczej ostre przeciwstawienie: władza kontra wolność?
Tylko połączone siły Kościoła i Państwa mogły wygnać ducha pogaństwa, którym od niepamiętnych czasów przeniknięte było starożytne społeczeństwo; przykładu dostarczało despotyczne Cesarstwo Wschodnie
Zapisz się na listę mailingową i wybierz, na jaki temat chcesz otrzymywać alerty:
Login lub e-mail
Hasło
Zapamiętaj mnie