Wpisz kwotę, którą chesz przekazać na rzecz NK
Diagnoza neokolonialna to intelektualna bomba, podłożona pod symboliczny ład współczesnej Polski i pod samozadowolenie okrągłostołowych elit. Jeśliby tezy te przeniknęły do krajowego obiegu myśli, nie do utrzymania byłaby już nie tylko narracja o III RP jako największym sukcesie w historii Polski, ale wymierzony zostałby potężny cios w przekonanie o prawomocności zbudowanego po 1989 roku systemu.
Idee miewają wywrotowe konsekwencje. Dlatego możni tego świata użyją wszelkich dostępnych sobie środków, aby zdusić je w zarodku lub nie dać im się rozwinąć. Tak było swego czasu z polską ideą niepodległościową, godzącą w najżywotniejsze interesy trzech imperiów zaborczych, ale przecież zarazem i w ogólnoeuropejską równowagę sił. Tak było też z ideą niepodległości Indii, w przeddzień kolonizacji mających gospodarkę ośmiokrotnie większą od metropolii, pod koniec brytyjskiej „opieki” będących cieniem dawnych siebie, niemniej wciąż – imperialną „perłą w koronie”.
Intelektualna bomba
Zanim jednak naród staje się zdolny do wyartykułowania idei zbiorowej wolności, musi uświadomić sobie zniewolenie. W wydanej w zeszłym roku pionierskiej pracy „Patologia transformacji” prof. Witold Kieżun odsłania brutalną prawdę o współczesnej Polsce – jako neokolonii Zachodu.
Ta książka to intelektualna bomba, podłożona pod symboliczny ład współczesnej Polski i pod samozadowolenie okrągłostołowych elit. Jeśliby tezy Kieżuna przeniknęły do krajowego obiegu myśli, nie do utrzymania byłaby już nie tylko narracja o III RP jako największym sukcesie w historii Polski, ale wymierzony zostałby potężny cios w przekonanie o prawomocności zbudowanego nad Wisłą systemu. Bo uświadomienie niezbyt głęboko obecnie zainteresowanym polityką rodakom, że są eksploatowani przez „przyjaciół z Zachodu” na podobieństwo Afrykanów czy Latynoamerykanów, i że nie byłoby to możliwe bez konsekwentnie prowadzonej po 1989 r. przez polskie elity polityki, niesie ze sobą gigantyczny potencjał antysystemowego buntu.
Właśnie dlatego wywrotowe idee prof. Kieżuna zostały przez główne ośrodki opiniotwórcze przemilczane.
Mahatma Ghandi powiedział kiedyś: „Najpierw cię ignorują. Potem śmieją się z ciebie. Później z tobą walczą. Później wygrywasz”. Ale przecież nie każdemu, kto głosi prawdziwe i antysystemowe idee, wystarcza sił do przetrwania kolejnych faz. Czasami zignorowanie wystarczy.
Dążenie do przełamania tej znanej taktyki „zabijania milczeniem” jest w tej sytuacji obywatelskim i narodowym obowiązkiem.
Kieżun, znany teoretyk zarządzania, profesor prestiżowej SGH, wieloletni wykładowca w Kanadzie, były doradca ONZ, patrzy na polskie przemiany przez pryzmat teorii patologii organizacji. Analizuje dziedzictwo PRL, neokolonizację Afryki, analogiczny proces w Polsce, w końcu – patologie samorządowe i administracyjne.
Clue książki to dwa środkowe rozdziały o neokolonizacji. Kieżun precyzyjnie pokazuje w nich olbrzymie ludzkie, gospodarcze, polityczne i kulturalne koszty zachodniej penetracji – pod pozorami postkolonialnego wycofania – Czarnego Lądu. Następnie dowodzi, że jakościowo taki sam – zachowując ilościowe proporcje – proces przeprowadzono po 1989 r. w Polsce.
Te niecałe 200 stron wywraca do góry nogami tak wiele przyjętych jako powszechne i oczywiste wyobrażeń o współczesnej Polsce, że nawet istoty ich treści nie sposób oddać w kilku akapitach. Zacznijmy więc od początku, czyli od traktowanej przez Kieżuna jako model neokolonizacji, Afryki. Bo zastosowana tam polityka była realizowana także w Ameryce Łacińskiej, części Azji, wreszcie: w postkomunistycznej Europie, w tym w Polsce.
Model neokolonialny w Afryce
Z perspektywy czasu jest jasne (i nieźle już opisane), że uzyskana przez kraje afrykańskie po II wojnie światowej niepodległość okazała się iluzją. Demontażowi dawnych imperiów kolonialnych – zgodnie wspieranemu zarówno przez Amerykanów, jak i Sowietów – towarzyszyła bowiem neokolonizacja: penetracja gospodarcza, polityczna, a także kulturalna niepodległych już państw.
Kieżun wyróżnia pięć faz tego procesu. W pierwszej następuje otwarcie rynku krajowego dla importu towarów zachodnich. W drugiej wyższej z reguły jakości towary zagraniczne, sprzedawane często po dumpingowych cenach, zaczynają wypierać rodzimą produkcję. Trzecia faza to prywatyzacja, na warunkach sprzyjających Zachodowi: najpierw wycena wartości firmy przez zachodniego inwestora, zazwyczaj poparta łapówką, a następnie sprzedaż po zaniżonej cenie. Faza czwarta to „rozwijanie zagranicznej struktury usługowej, medialnej i handlowej: sieci elektrycznej, telefonicznej, telewizyjnej, supermarketów i prasy”. Wreszcie, koronująca proces, faza piąta: „organizacja zagranicznej struktury bankowej prowadzącej politykę kredytową zgodną z dyrektywami swoich centrali”.
Efekt? „Kształtuje się dualna struktura gospodarki, w której większe wysokodochodowe przedsiębiorstwa są własnością zagraniczną, a miejscowa ludność w działalności gospodarczej, poza bardzo małą grupą miejscowych bogatych biznesmenów, koncentruje się na niskohektarowej produkcji rolnej i średniego i małego rozmiaru produkcji przemysłowej oraz rzemieślniczej. Utrwala się zasadnicza różnica poziomu życia w stosunku do krajów rozwiniętych, a jednocześnie wielki, globalny kapitał czerpie olbrzymie zyski”.
Tak to, pod płaszczykiem dekolonizacji, wciągnięto dawne peryferia zachodnich imperiów w pułapkę zależności nowego typu: wyrafinowanej, skomplikowanej, na pierwszy rzut oka niewidocznej. Przez to ostatnie w pewnym sensie bardziej dotkliwej, bo oznaczającej brak odpowiedzialności hegemona za skutki swojej dominacji. W neokoloniach polityczne koszty eksploatacji miejscowej ludności przez zagranicę ponoszą lokalne elity – to zasadniczy wymiar pogorszenia sytuacji globalnych peryferiów w dobie neokolonializmu, a zarazem, rzecz jasna, polepszenie sytuacji hegemonów.
Wracając natomiast do książki Kieżuna, nie poprzestaje on na gospodarce, zahacza (niestety, tylko zahacza) też o polityczne i społeczne skutki nowego kolonializmu w Afryce. Najbardziej drastycznym przykładem jest ludobójczy odwet Tutsich na Hutu w Rwandzie (800 tys. ofiar śmiertelnych), a następnie w ówczesnym Zairze (dzisiejsze Kongo, 460 tys. ofiar). Pierwsza faza tej masowej zbrodni była realizowana przy wsparciu przede wszystkim amerykańskich koncernów zbrojeniowych, wyposażających i szkolących (na terenie USA) Tutsich do walki z Rwandą. W drugim etapie, kiedy ugandyjscy Tutsi napadli na Zair, do gry włączyły się anglosaskie koncerny wydobywcze, popierając bunt w Zairze w zamian za obietnicę prywatyzacji produkcji uranu, diamentów i złota. Po tych wydarzeniach nastąpiła amerykanizacja, wcześniej zależnych od Francji, najbogatszych krajów Afryki Środkowej, z przejęciem większości produkcji kopalnianej w Kongu i wprowadzeniem angielskiego jako języka urzędowego w Rwandzie.
Mając wieloletnie doświadczenie pracy w Afryce, może Kieżun wiarygodnie powiedzieć: „Widziałem to, czego prawie nikt w Polsce nie widział: zbrodniczość wielkiego kapitału, inicjatora walki, za wszelką cenę, bez żadnych skrupułów moralnych, o nowe rynki, o zniszczenie konkurentów. Etyka biznesu okazała się tu analogiczna do komunistycznej etyki Lenina – moralne jest to, co służy realizacji idei komunizmu, moralne jest to, co służy zyskowi wielkiego kapitału”.
Mając już wyobrażenie o naturze neokolonizacji na przykładzie Afryki, zobaczmy teraz, co Kieżun ma do powiedzenia w kwestii Polski.
„Terapia szokowa” jako neokolonizacja
Otóż profesor, punkt po punkcie, z akademicką precyzją, pokazuje, jak przeprowadzono nad Wisłą analogiczny proces. Początkiem było nawiązanie jeszcze przez komunistyczny rząd, kontaktu w sprawie systemowych zmian gospodarczych z Amerykanami, w tym z młodym ekonomistą Jeffreyem Sachsem. To komuniści rozpoczęli realną transformację – potwierdza Kieżun – jeszcze w głębokich latach 80. W latach 1980–1990 średnioroczny wzrost zatrudnienia w nierolniczym sektorze prywatnym wynosił 11,1 proc. (i to pomimo depresji), w 1989 r. „prywaciarze” generowali już 19,2 proc. PKB. W 1988 r. weszła tzw. ustawa Wilczka o wolności gospodarczej, rok później – reforma bankowa tworząca terenowe banki komercyjne. Rozpoczęła się nomenklaturowa prywatyzacja, która przekształciła dawnych aparatczyków w nową burżuazję. Jednak już wkrótce nomenklatura miała stać się we własnym kraju junior partnerem dla kapitału zachodniego.
Kieżun barwnie i drobiazgowo opisuje, jak już po okrągłym stole zatrudniono podrzędnego ekonomistę Leszka Balcerowicza (rozprawa z mitem „wielkiego reformatora” jest na stronach „Patologii transformacji” kompletna) jako wykonawcę planu George’a Sorosa i Jeffreya Sachsa. Tak więc rozpowszechnienie terminu „plan Balcerowicza” było symbolicznym podarunkiem dla ludności tubylczej, pozwalającym jej sądzić, że sama organizuje swoją politykę.
W rzeczywistości, dowodzi Kieżun, chodziło o implementację nad Wisłą zasad Konsensusu Waszyngtońskiego. A więc dziesięciu reguł nowego ładu światowego, będących podstawą polityki Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego, spisanych pod koniec lat 80. przez amerykańskiego ekonomistę Johna Williamsona. Zasady te to przede wszystkim: likwidacja barier dla zagranicznych inwestycji, liberalizacja rynków finansowych i handlu, prywatyzacja. A także: utrzymanie dyscypliny finansowej, jednolitego kursu walutowego, gwarancja praw własności i deregulacja.
Oficjalnie Konsensus Waszyngtoński miał służyć szerzeniu „stabilnego i zrównoważonego wzrostu i rozwoju gospodarczego”. Realnie był reorganizacją globalnego porządku wobec konstatacji o upadku ładu jałtańskiego pod dyktando zwycięskich mocarstw zachodnich, zmierzających teraz do (neo)kolonizacji dawnego Drugiego Świata, czyli bloku komunistycznego.
Realizacja sformułowanych w Waszyngtonie zasad w Polsce przybrała postać – udowadnia Kieżun – analogiczną do wcześniejszej neokolonizacji Afryki. Najpierw Balcerowicz et consortes, wbrew licznym przestrogom polskich i zagranicznych ekonomistów, otwarli granice, doprowadzając do istnej inwazji importu z Zachodu. Równolegle wdrożyli politykę realnej dyskryminacji rodzimych przedsiębiorstw poprzez takie rozwiązania, jak popiwek (dochodzący do 400–500 proc. podatek od ponadnormatywnych wynagrodzeń w firmach państwowych), bardzo wysokie oprocentowanie kredytów (także udzielonych wcześniej, co było nielegalne), połączone z obowiązkiem pokrywania 70 proc. obrotów z kredytu, częściową tylko rewaloryzację oszczędności bankowych. To w oczywisty sposób radykalnie utrudniło i tak bardzo trudną konkurencję z napływającym masowo zagranicznym kapitałem, prowadząc do fali bankructw i zubożenia. Dodajmy do tego obłożenie 80-procentowym podatkiem zyskownego eksportu węgla, podstawy polskiej gospodarki, którego złoża mamy największe w UE.
Z drugiej strony, zagraniczni inwestorzy otrzymali rozmaite przywileje. Np. obce banki obdarowano ulgami podatkowymi na pierwsze trzy lata działalności, możliwością swobodnego transferu 15 proc. zysków i wyłączenia spod władzy polskiego nadzoru bankowego (zmiana dopiero w 2011 r.).
Nieuchronnie żaden z zapowiadanych oficjalnie efektów tej „terapii szokowej” nie wystąpił. Rząd prognozował roczną recesję, spadek PKB o 3,1 proc., bezrobocie na poziomie 2,2 proc, a następnie przejście do fazy wzrostu. Tymczasem po pierwszym roku PKB spadł o 19,1 proc., i spadał dalej (o 7,1 proc. w roku kolejnym), bezrobocie wzrosło do ponad 6 proc., i rosło ustawicznie aż do roku 1994 i poziomu 16 proc. (był to rekord lat 90. pobity dopiero w następnej dekadzie). Zwalczenie inflacji, które Balcerowicz określał wielokrotnie jako swój cel główny, ograniczenie jej do bezpiecznego poziomu nie więcej niż 5 proc., zamiast pół roku – zajęło lat 10. Dodajmy, że w latach 1989–1993 płace realne spadły o 29 proc., a liczba osób żyjących poniżej minimum socjalnego wzrosła z niecałych 17 do ponad 40 proc.
Tak wyglądał „polski cud gospodarczy” zapowiadany przez 35-letniego szarlatana Sachsa (i jego podwykonawcę Balcerowicza). Wcześniej wsławił się on „terapią szokową” w Boliwii, zakończoną jeszcze gorszymi niż polskie wynikami, a w efekcie poważnymi, tłumionymi przez władze rozruchami i w końcu, po latach – dojściem do władzy antyzachodnich populistów.
Nadwiślańskie Eldorado
Kapitalistyczna Polska, tak trudna do życia dla większości własnych obywateli, stała się natomiast rajem dla zagranicznych inwestorów. Kieżun przytacza pełne zachwytu – jako żywo przypominające nadzieje europejskich awanturników z XVI w. na złupienie legendarnych indiańskich miast ze złota – opinie zachodnich biznesmenów, których spotykał w Afryce. Przywołajmy jedną z nich: „Jest kraj w centrum Europy, znajdujący się pod względem produkcji w pierwszej dwudziestce krajów świata, z wykwalifikowaną klasą robotniczą i inżynierską, z nieco przestarzałą technicznie produkcją, ze średnią płacą rzędu ok. 40 dol. miesięcznie (a więc tylko o 10 dol. wyższą niż w Burundi), z wprost nierealnie wysoką siłą nabywczą dolara (…) Twierdził, że w związku z tym kwota tzw. komisyjnego czy „prowizji” [czyli łapówki – przyp. aut.] jest nieporównywalnie niższa nawet niż w krajach afrykańskich. Istnieją możliwości niezwykle taniego zakupu średniej wielkości przedsiębiorstwa państwowego (…) Biorąc pod uwagę niezwykle niskie płace i motywując zdolnych polskich pracowników niewielką podwyżką, można osiągnąć zyski poważnie przerastające skalę wykorzystania propozycji inwestycyjnych na rynku afrykańskim”.
I rzeczywiście, nadwiślańskie Eldorado dla zagranicznych inwestorów okazało się prawdziwe. Przykładowo, opisuje Kieżun, jak belgijski koncern SBFRF dostał w 1990 r. ofertę zakupu nowoczesnej i potężnej Cementowni Górażdże na raty po 15 mln rocznie, czyli za równowartość rocznego zysku firmy. Oburzyło to załogę i pod wpływem jej protestów umowę anulowano. Jednak w 3 lata później 30 proc. akcji cementowni, za przeszło 90 mln marek, i zobowiązanie kontynuacji działalności kupiła inna belgijska spółka – CBR Baltic. Złamała jednak umowę, już 2 miesiące po jej zawarciu sprzedając cementownię niemieckiemu Heidelbergerowi. Rząd polski nie interweniował. W podobny sposób sprzedano zagranicznym inwestorom 16 polskich cementowni.
Ten przykład jest znamienny z dwóch powodów. Po pierwsze, pokazuje typowy mechanizm neokolonialnej prywatyzacji: radykalnie zaniżoną wycenę świetnie prosperujących firm o strategicznym znaczeniu, traktowanie przez inwestora podpisanych przez siebie zobowiązań jak nic nie znaczącego świstka papieru, ignorowanie wszelkich przestróg i protestów. Oraz – last but not least – udział polskiego rządu w jaskrawym szkodzeniu polskim interesom.
Po drugie, o sprzedanych za bezcen, wysoce zyskownych polskich cementowniach – inaczej niż o bankach, przykładowo – prawie nikt już dziś nie pamięta. A mogły one być tanim zapleczem dla budowy w Polsce dróg i autostrad, za które tak bardzo od lat przepłacamy. Zamiast tego, stały się źródłem wysokich zysków zachodniego kapitału.
Wracając do Kieżuna, pokazuje on, że III RP była też Eldorado dla „brygad Marriota”, jak nazywano zagranicznych doradców. BŚ, MFW i kwitnące nad Wisłą zagraniczne banki żądały ich zatrudniania przy wycenach wartości prywatyzowanych przedsiębiorstw, różnorakich ekspertyzach, opiniach i koncepcjach. I polscy podatnicy płacili, często po 20–25 tys. dol. miesięcznie na głowę „fachowca”. Te horrendalne honoraria szły do całych zastępów niemających pojęcia o tutejszych realiach „zagranicznych ekspertów”, biorących np. masowo bezpłatne urlopy w ONZ, żeby dorobić się u nas. Płaciliśmy za radykalnie zaniżone wyceny i wygłaszane po angielsku prezentacje ze slajdami.
Rozdając srebra rodowe
Nie miejsce tu na pisanie historii grabieżczej prywatyzacji, takich przykładów jak Cementownia Górażdże były bowiem setki, jeśli nie tysiące (liczba spółek Skarbu Państwa spadła w latach 1990–2011 z 8,4 do 0,9 tys.) – z czego sam Kieżun dokładnie omawia kilkadziesiąt – i mogłyby wypełnić wielotomową antologię. Dość stwierdzić, że, pod hasłami wolnego rynku i modernizacji, budowniczy III RP doprowadzili do oddania zachodniemu kapitałowi za „symboliczne złotówki” najbardziej wartościowych polskich firm, które zostały następnie zlikwidowane lub przeorientowane na wzbogacanie głównie zagranicy.
Najbardziej bolesny był, po pierwsze, upadek produkcji wyższej techniki – zniszczonej jako potencjalnie groźna (po ewentualnej modernizacji, a dzięki wielokrotnie niższym kosztom i nieźle wykwalifikowanej kadrze) konkurencja dla produkcji zachodniej – i dezindustrializacja. Upadły albo stały się w zdecydowanej większości własnością zagraniczną przemysły: stalowniczy, hutniczy, samochodów osobowych, kolejowy, stoczniowy, cukrowniczy, tytoniowy, gorzelniany, lniany, w dużym stopniu także zbrojeniowy. Jesteśmy w efekcie rynkiem zbytu dla zachodnich produktów.
Po drugie, krwiobieg każdej nowoczesnej gospodarki, czyli bankowość, została w ponad 70 proc. sprzedana zachodnim inwestorom. Żaden kraj rozwinięty nigdy nie miał takiej struktury własności tego sektora. Sprzyja ona bowiem (co Kieżun dokładnie pokazuje) transferowi kapitału za granicę, niewystarczającemu kredytowaniu rodzimej przedsiębiorczości i niedorozwojowi inwestycyjnemu.
Po trzecie, w zachodnie ręce trafił wielki, supermarketowy handel, spychając rodzimych handlowców do poziomu drobnej działalności, z trudem konkurującej z wielkimi graczami, jak Biedronka czy Lidl.
Po czwarte, w rękach zagranicznych, głównie niemieckich, jest większość polskiej prasy.
Po piąte, tradycyjna telefonia (Telekomunikacja Polska) została sprzedana państwowemu monopoliście francuskiemu, wraz z elementami strategicznej infrastruktury bezpieczeństwa państwa. Telefonia komórkowa jest również w miażdżącej większości zagraniczna.
Prawdziwi beneficjenci transformacji
Jak podsumowuje Kieżun, najwięksi nabywcy naszych przedsiębiorstw – a więc główni beneficjenci polskiej transformacji – to kolejno: Niemcy, Francuzi, Amerykanie, Szwedzi i Holendrzy. W newralgicznej dla gospodarki bankowości są to natomiast: Niemcy, Belgowie, Amerykanie, Francuzi, Holendrzy, a następnie: Irlandczycy, Austriacy, Portugalczycy, Brytyjczycy, Szwedzi i Włosi.
Profesor konkluduje, że efektem polskiej transformacji jest struktura gospodarki podobna do krajów afrykańskich. Na 100 największych firm tylko 17 jest w polskich rękach. Notujemy stały, wysoki deficyt handlowy. Jednocześnie, eksportujemy kapitał – zyski wypracowywane w Polsce są w dużym stopniu transferowane za granicę (idące nawet w ponad 50 mld rocznie saldo „błędów i upuszczeń” w – ujemnym – bilansie płatniczym). Mamy wysoki deficyt budżetowy i lawinowo rosnący dług publiczny. A także – niedorozwinięty rynek pracy, z wysokim bezrobociem strukturalnym, prowadzącym do emigracji. Płace polskich pracowników w lokalnych oddziałach zagranicznych firm i banków są dużo niższe niż obcokrajowców na tych samych stanowiskach.
Zwolennicy „terapii szokowej” przez lata powtarzali, że „nie było alternatywy”. I ten mit obraca prof. Kieżun w niwecz, przypominając zignorowany program prof. Janusza Beksińskiego z samego początku wielkich przemian. Oraz znane już wówczas doświadczenia krajów dalekowschodnich, które, startując z niskiego poziomu, niekiedy również wychodząc z komunizmu, potrafiły wyłamać się z ładu waszyngtońskiego i poprzez kombinację wewnętrznej liberalizacji z zewnętrznym protekcjonizmem zbudować w niedługim czasie nowoczesne, konkurencyjne gospodarki.
Przy okazji zbiera uczony dziesiątki miażdżąco, merytorycznie (i w dużej mierze konstruktywnie) krytycznych wobec sposobu przeprowadzenia polskiej transformacji gospodarczej opinii renomowanych ekonomistów i rzetelnych publicystów, przeważnie rodzimych, niekiedy zagranicznych (w tym z ust tak różnych, jak Miltona Friedmana i Johna K. Galbraitha). Przeważnie nie trafiały one do głównego obiegu. „Gazeta Wyborcza” potrafiła nawet odmówić publikacji zamówionej opinii o „terapii szokowej” samemu Václavowi Klausowi, wówczas znanemu ekonomiście, później premierowi i prezydentowi Czech, gdy tekst okazał się krytyczny. I zestawia Kieżun tego rodzaju głosy z monolitycznym chórem medialnych entuzjastów polityki Balcerowicza i jego następców.
Podsumowaniem historii polskiej – a zarazem środkowo- i wschodnioeuropejskiej neokolonizacji – może być przytoczona przez autora opinia chińskiego ekonomisty Songa Hongbinga: „Polska, Węgry, Rosja, Ukraina – wszystkie te państwa dotknęła bolesna utrata własnego majątku, co doprowadziło do tego, że od dwóch dekad ich gospodarki nie mogą odzyskać sił. Sytuacja tych krajów całkowicie różni się od stanu, w jakim znajdują się słabe pozbawione możliwości oporu kraje Afryki i Ameryki Łacińskiej (…) Mamy do czynienia z pierwszym w dziejach przypadkiem, w którym grupa dość silnych państw stała się ofiarą zorganizowanego rabunku”.
Oczywiście, należy zachować proporcje w ocenie. „Neokolonializm nie niszczy neoskolonizowanych krajów, tylko je wyzyskuje. Te kraje, z przewagą własnej produkcji, przewagą własnego handlu, miałyby nieporównanie wyższą skalę rozwoju” – pisze Kieżun.
Początek drogi
Jest więc, jako się rzekło, „Patologia transformacji” – a szerzej: diagnoza neokolonialna – intelektualną bombą, o potencjale wysadzającym w powietrze ład okrągłostołowy. Jest też najważniejszą książką o polskim państwie od czasu „Postkomunizmu” Jadwigi Staniszkis.
Niemniej, jest też jednak książka Kieżuna zaledwie przyczynkiem do zrozumienia i opisu fenomenu neokolonizacji Polski. Autor mało korzysta z dostępnych, rozbudowanych i użytecznych narzędzi teoretycznych, których dostarczają badacze neokolonializmu, postkolonializmu, rozwoju zależnego, przemocy strukturalnej. Przede wszystkim, umyka mu zaś ów kluczowy moment polityczny, w którym wpływy gospodarcze przekładają się na jakość państwa i elit.
Tym bardziej, obecność diagnozy neokolonialnej w intelektualnym obiegu (mniejsza, jak bardzo na razie niszowym) może i powinna zainspirować całe zastępy badaczy, dziennikarzy i publicystów do odsłaniania kolejnych fragmentów zakrytej dziś rzeczywistości. Pozwalam sobie podrzucić kilka tropów.
Pierwszy to studia postkolonialne. Najbardziej znaczących intelektualnie wysiłków na rzecz ich adaptacji do polskich realiów dokonuje od lat prof. Ewa Thompson, a popularyzuje je Rafał Ziemkiewicz. Teoria postkolonialna pozwala dostrzec problemy poruszane przez Kieżuna w perspektywie długiego trwania, a więc setek lat. Poprawia też zasadniczo nasz anachroniczny i nieadekwatny słownik, każący mówić o pozbawionych szerszego kontekstu „zaborach” czy niewiele wyjaśniającej „niewoli narodowej”, na rzecz wpisania trzystuletniego okresu polskiej historii w światową historię kolonialną.
W tej konwencji rozbiory zapoczątkowały kolonizację naszego kraju przez ościenne mocarstwa, domykając zarazem kolonizację niegermańskiej Europy Środkowej. Fakt, że była to przemoc „białych przeciwko białym” i że – w przeciwieństwie do imperialnej polityki wymierzonej w Indian czy Azjatów – nie wiązała się z zamorskimi wyprawami, niczego istotnego tu nie zmienia. Istotą kolonializmu jest bowiem, jak mówi Thompson, „zniewolenie terytorium i ludności, której świadomość narodowa jest już rozwinięta lub rozwija się w okresie zniewolenia kolonialnego, eksploatacja polityczna i ekonomiczna danego terytorium oraz spowolnienie lub uniemożliwienie rozwoju”.
Bez znajomości pojęcia i historii kolonializmu, który objął swego czasu ogromną część globu, nie sposób zrozumieć ani dzisiejszego kształtu świata, ani pozycji Zachodu, ani nienawiści do tego ostatniego w dużej części planety, z krajami muzułmańskimi na czele. W dużej mierze dzięki temu terminowi byłe kolonie budują dziś swoją tożsamość, swoje dyskursy, swoje martyrologie i roszczenia wobec dawnych metropolii, ale też – swoje instytucje między- i ponadnarodowe. Pewne wpisanie w ten dyskurs, jako kolejnej ofiary kolonializmu, tak rozwiniętego narodu, jakim byli w XVIII w. Polacy, może przynieść konkretne korzyści zarówno nam, jak i innym dawnym koloniom. Z resztą krajów Europy Środkowo-Wschodniej, których Rzeczpospolita powinna być promotorem i adwokatem, na czele.
Teoria postkolonialna to także pojęcie elit kompradorskich, czyli współdziałających z obcymi mocarstwami dla prywatnych korzyści, ze szkodą dla interesu publicznego. Zdecydowana większość ważniejszych administratorów III RP kwalifikuje się, by zostać objęta tym terminem. Co samo w sobie jest wezwaniem do radykalnego przyśpieszenia wymiany elit.
Wychodząc od diagnozy neokolonialej, a w dialogu – ale i częściowej polemice – z teoretykami postkolonializmu, można uczynić historię Polski bardziej przejrzystą. Poprzez umiejscowienie trwającej od 1989 roku trzeciej kolonizacji (po pierwszej w postaci zaborów i drugiej, sowieckiej) w kilkusetletnim procesie.
Kolejny niepodjęty prawie przez prof. Kieżuna trop to bogaty już i fundamentalny dorobek teoretyków samego neokolonializmu i zależności (dependancy theory). Prace Kwame Nkrumaha czy Immanuela Wallersteina dostarczają wielu użytecznych kategorii, pozwalając pełniej zrozumieć gospodarczy, lecz przede wszystkim polityczny wymiar nowego kolonializmu. Wyjaśniają, jak wyrafinowanymi i złożonymi narzędziami się on posługuje, aby, zostawiając formalną suwerenność, zniewalać całe narody. I pokazują, jak ważna jest tu penetracja polityczna, infekująca do lokalnych systemów operujące w odmiennej logice i dla zewnętrznych celów interesy, w tym powiązane z rządami swoich central interesy wielkiego, prywatnego kapitału. Odpaństwowienie, redukcja „tubylczych” elit do roli administratorów – a nie rządzących – jest elementarnym wymiarem neokolonizacji.
Opis tego, będącego źródłem najbardziej dojmujących problemów współczesnej Polski zjawiska będzie jeszcze pełniejszy, jeśli dodać do niego to, co Pierre Bourdieu nazwał przemocą symboliczną. Ten francuski socjolog wyjaśnił w pracy „Reprodukcja”, że ma ona miejsce wtedy, gdy grupy dominujące wytwarzają takie systemy znaczeń, w których rzeczywisty układ sił, będący podstawą ich dominacji, jest szczelnie ukryty pod pozorem sprawiedliwego ładu i dzięki temu powszechnie odbierany jako prawomocny. Z kolei grupy poddane dominacji, a tym samym skazane na odtwarzanie swojego niskiego statusu, postrzegają ten stan rzeczy jako naturalny. Zaś dopóki tak jest, nie są w stanie wygenerować ani alternatywnego języka opisu rzeczywistości, ani tym bardziej alternatywnego programu działania. Mówiąc inaczej, przemoc symboliczna jest tym skuteczniejsza, im bardziej jest ukryta.
Bourdieu chodziło o relacje w obrębie społeczeństwa. Ale jego teoria doskonale pasuje także do współczesnych stosunków międzynarodowych. Bo czyż nie owo ukrycie przemocy właśnie zasadniczo różni nowy kolonializm od starego? Czy nie brak świadomości uzależnienia po stronie uzależnionych jest zasadniczą przeszkodą dla uniezależnienia się?
Wreszcie, warto w neokolonialnych rozważaniach sięgnąć po teorię państwa drapieżczego (predatory state). To „organizacja grupy lub klasy; jej funkcją jest wydobywanie dochodów z reszty populacji w interesie tej grupy lub klasy” – pisał Douglass North. Państwo takie dąży więc do możliwie największego drenażu pieniędzy ze społeczeństwa. W świetle tej teorii to nie organizacyjny lub polityczny rodowód czy ideologia cementują w pierwszym rzędzie pasożytnicze elity III RP, lecz czynność i funkcja żerowania na ofiarach, czyli reszcie społeczeństwa. Oznacza to, że reprodukcja drapieżczo-kompradorskiej elity może trwać w nieskończoność, poprzez kooptację kolejnych grup i pokoleń. W takiej sytuacji upływ czasu – wbrew powszechnie głoszonemu u nas przekonaniu – będzie sojusznikiem status quo. Pisałem o tym szeroko w tekście „III RP jako państwo drapieżcze”, do którego muszę w tym miejscu odesłać.
Wnioski antykolonialne
Jakie wnioski płyną z neokolonialnej diagnozy? Po pierwsze, analizowanie międzynarodowego statusu III RP w kategoriach niepodległości czy formalnej suwerenności nie ma większego sensu. Te atrybuty są bowiem w dzisiejszym świecie udziałem tak kolonizatorów, jak i kolonizowanych. Słowem kluczem powinna być więc „podmiotowość”, a więc zdolność do realizacji swoich interesów. Tej zaś współczesna Polska jest, jako neokolonia, istotnie pozbawiona.
Diagnoza neokolonialna – już tylko w kształcie, jaki nadał jej prof. Kieżun – oznacza, że III RP jest nowego typu kondominium, a więc terytorium rządzonym przez więcej niż jedno zewnętrzne mocarstwo. W epoce kolonialnej obca władza była oficjalna. Dziś jest ukryta za fasadową niepodległością. Jak pisał Nkrumah: „Neokolonializm jest także najgorszą formą imperializmu. Dla tych, którzy go praktykują, oznacza władzę bez odpowiedzialności, zaś dla tych, którzy z jego powodu cierpią, oznacza eksploatację bez rekompensaty”.
W oparciu o analizę struktury własnościowej polskiej gospodarki prof. Kieżuna nie ulega wątpliwości, że najważniejszym kolonizatorem Polski są dziś Niemcy. Dalej: Francuzi i Amerykanie. Potem mamy wielu kolejnych „udziałowców”. Z istotną, niedocenianą zazwyczaj rolą Belgów i Holendrów, którzy jednak, ze względu na relatywnie małą siłę polityczną, mają znaczenie nieproporcjonalnie mniejsze niż trzej najwięksi.
Pora więc przyjąć do wiadomości, że kolonizacja zza Odry nam nie tyle grozi (jak co rusz ktoś u nas w kasandrycznym tonie pokrzykuje), co – już się dokonała. W polskim kondominium to Berlin bezsprzecznie ma dziś „pakiet kontrolny”. Oczywiście, stopień zależności może być zawsze większy – przed czym należy się bronić, lub mniejszy – o co trzeba się starać. Tym niemniej, każdy wariant sensownej polityki zmierzającej do budowy polskiej podmiotowości musi uwzględniać fakt naszej zasadniczej zależności od Niemiec.
Po drugie, powinniśmy sobie uświadomić, że jesteśmy narodem znacznie bardziej poobijanym przez historię i poniewieranym obecnie, niż się nam na ogół wydaje. Buduje to wspólnoty losów i analogie mocno odmienne od tych, które zazwyczaj uważamy za adekwatne.
Perspektywa kolonialna stawia nas bowiem (w sensie historycznym) w jednym szeregu z Indianami, Afrykanami czy muzułmanami, a więc ze zbiorowościami, z którymi rzadko kojarzyliśmy do tej pory swoje losy. Współczesny neokolonializm zbliża nas zaś do krajów Ameryki Łacińskiej i Afryki. Jakkolwiek egzotycznie by to nie brzmiało, powinniśmy więc znacznie dokładniej przemyśleć doświadczenia tych krajów, a także – zastanowić się nad wspólnymi z nimi interesami.
Z drugiej strony, kolonializm kojarzy nas z bardzo pokrzywdzonymi w przeszłości wielkimi narodami-cywilizacjami, jak Indyjczycy czy Chińczycy. W stosunku do nich powyższe uwagi są tym bardziej na miejscu.
Przede wszystkim jednak kolonializm we wszystkich, zarówno zaprzeszłych, jak i we współczesnej odmianie zbliża nas do reszty Europy Środkowo-Wschodniej. Litwini, Węgrzy, Ukraińcy czy Rumuni dzielą z nami najbardziej podobne doświadczenia podboju i niewoli, niszczenia pamięci, wynarodowienia, upokorzenia i grabieży, penetracji i zależności. Nkrumah, pierwszy prezydent niepodległej Ghany i zarazem wybitny myśliciel polityczny, upatrywał remedium na neokolonializm w afrykańskiej jedności. Uważał bowiem, że samodzielnie każdy kraj Czarnego Lądu jest zbyt słaby, aby móc skutecznie sprzeciwić się hegemonom. Polski i reszty niegermańskiej Europy Środkowej dotyczy to samo. Przy czym w naszym regionie jedynie my (spośród tutejszych graczy, bo że zewnętrzni aspirują tu do „dzielenia i rządzenia”, to oczywistość) mamy potencjał, aby być liderem.
Ale medal ma także drugą stronę: Zachód. Należy przyjąć do wiadomości, w miejsce wyobrażeń o „wielkiej rodzinie”, że tak w przeszłości (Prusy, Austria), jak i dziś (USA, Europa Zachodnia z Niemcami na czele) owi rzekomi przyjaciele nas kolonizowali i kolonizują. Polityka, zwłaszcza międzynarodowa, nie jest kwestią przyjaźni, lecz interesów. Zaś z diagnozy neokolonialnej wynika, że mamy z „zachodnimi przyjaciółmi” znacznie więcej przeciwstawnych interesów, niż się zwykle uważa. To pod auspicjami USA, darzonych przez nader wielu z nas miłością pensjonarki, odbyła się neokolonizacja Polski po komunizmie. Głównym beneficjentem były i są natomiast Niemcy. Czas wyciągnąć z tego wnioski polityczne.
Oczywiście nie oznacza to w żaden sposób zbliżenia do Rosji, która pozostaje dla nas i naszych regionalnych sojuszników zagrożeniem. Po prostu mamy węższe pole realnego manewru dyplomatycznego, niż przywykliśmy sądzić.
Wniosek drugi: polski brak podmiotowości, przy formalnej suwerenności, nie jest, jak się niekiedy uważa, kwestią li tylko woli i mentalności. To nie kompleksy Polaków i ich elit są zasadniczą przyczyną tego, że nasze państwo działa tak słabo, i w środku, i na zewnątrz. Nie jest nią też bezosobowa globalizacja, jak można tu i ówdzie wyczytać. Źródło naszej politycznej słabości tkwi przede wszystkim w wielomiliardowych interesach europejskich i amerykańskich, zlokalizowanych na naszym terytorium, jednak o orientacji i lojalności skierowanej na zewnątrz. Za tymi interesami, ukrytymi często za szklanymi wieżowcami i pod marmurowymi posadzkami, stoją konkretne rządy ze swoimi – silnymi – biurokracjami, armiami, wywiadami.
Zatem ewentualna polska podmiotowość nie odrodzi się poprzez zwykły akt woli, „porzucenie postkolonialnych kompleksów”. Będzie wymagać trudnej i długiej walki z wielokrotnie liczniejszym, zasobniejszym i lepiej zorganizowanym przeciwnikiem.
Wszystko to – to trzeci wniosek – może skłaniać do pesymizmu. Nie należy jednak popadać w determinizm. Wprawdzie Kartagina powstała jako fenicka kolonia, a skończyła jako mocarstwo zniszczone przez konkurencyjną potęgę. Lecz już Stany Zjednoczone zaczynały jako kolonie, a dziś są globalnym hegemonem. Rzadko co jest w polityce niemożliwe i nic nie zdejmuje z elit odpowiedzialności za dbanie o długofalowy, wszechstronny rozwój kraju.
Powie ktoś, że przecież dziś o awans w planetarnej hierarchii jest znacznie trudniej. Choćby z powodu zawiłości i nieprzeniknioności współczesnych relacji władzy i dominacji. To prawda. Tym niemniej, nawet najgorsze położenie kraju nie przekreśla skutecznych wysiłków na rzecz poprawy jego położenia. Peryferia może z czasem, prowadząc czujną, zręczną i konsekwentną politykę, awansować do grona krajów pół-peryferyjnych, aby następnie obrać kurs na dołączenie do centrum.
W znakomitym szkicu „Władza w epoce chaosu” („część II: rozkwit i schyłek globalnego kapitalizmu”) tak, za Samirem Aminem, mówi o tym Andrzej Maśnica: „Możliwe są dwie strategie odparcia, a co najmniej osłabienia presji wywieranych przez zewnętrzne światowe środowisko gospodarcze. Każda z nich dotyczy zbudowania i umocnienia, a ściślej konsolidacji zasobów, siły i władzy. Bądź to na zasadzie międzypaństwowych, najczęściej regionalnych, koalicji, bądź poprzez budowanie strategicznego aliansu pomiędzy państwem a biznesem na rynku krajowym. Obie strategie mają dopełniający charakter. Amin odnotowuje fakt powstania swoistych „państw katalizatorów”, konsolidujących krajowe i regionalne sieci handlu, finansów i inwestycji – zalicza do nich państwa azjatyckie, do niedawna ściśle peryferyjne, udowadniające, że prowadzenie polityki przemysłowej i podjęcie stawki na konsolidację zasobów, także w obecnej finansowej fazie globalizacji, wciąż jest możliwe. Warunkiem jest dbałość o to, aby kapitał – mobilizowany przede wszystkim na rzecz inwestycji ulokowanych w zaawansowanych technologicznie nowoczesnych przedsięwzięciach – nie pochodził z zewnętrznych, koordynowanych z globalnego poziomu, instytucji finansowych, lecz z rodzimych i regionalnych banków oraz funduszy”.
Nie istnieje zatem mocne alibi dla bezczynności lub bezradności elit krajów skolonizowanych. Przeciwnie: status neokolonii sam w sobie jest wezwaniem do nieustannych prób „wyszarpywania” poszczególnych branż, instytucji i sfer życia spod zewnętrznej kontroli. Szczególnie dobrymi okazjami po temu są cykliczne kryzysy globalnego systemu gospodarczego, obfitują one bowiem w momenty słabnięcia władzy centrum nad peryferiami, zwiększając pole manewru tych ostatnich. Przykład polityki Viktora Orbana na Węgrzech jest tego niedawnym i bliskim potwierdzeniem.
Świadomy własnej podrzędności naród będzie więc systematycznie wywierał na swoich przywódcach (niezależnie od opcji ideologicznej) presję ukierunkowaną na prowadzenie analogicznej polityki.
Trzeci wniosek z powyższej diagnozy dotyczy samej metody antykolonialnej walki. Powinniśmy, uważam, zachować w niej pewną powściągliwość. Doświadczenie XVIII w., kiedy to inspirowany po części gwałtownością rewolucji francuskiej zapał naszych reformatorów ściągnął na nas prewencyjną egzekucję w postaci rozbiorów, pozostaje ważnym memento. Ewolucja jest zwykle lepsza niż rewolucja.
Powściągliwość powinna więc mieć też zastosowanie w ocenie polskich elit. Rzadko się, np., docenia, że nie tak dawne odparcie próby wymuszenia na nas zgody na wrogie przejęcie PZU przez portugalsko-holenderskie Eureko, na modłę podobnych sytuacji z lat 90., zostało stopniowo odparte łącznym wysiłkiem rządów SLD, PiS i PO. I takich przykładów – by przytoczyć jeszcze tylko trwającą od kilku lat repolonizację banków – jest więcej.
Warto tego rodzaju sukcesy dostrzegać i doceniać. Zachowując świadomość wąskiego pola manewru oraz potężnej presji zewnętrznej i wewnętrznej (ale zorientowanej na obce interesy), z jakimi muszą się zmagać nasi politycy. Brak tolerancji dla postaw kompradorskich nie powinien skłaniać do przesadnego antyelityzmu, bo mógłby się on okazać wylewaniem dziecka z kąpielą.
Dekolonizacja współczesnej Polski jest możliwa. Nie może to jednak być proces szybki ani łatwy.
Czytaj skróconą wersję eseju
Beksiński czy Beksiak?
Kilka sprostowań. Po pierwsze, „kolonializm” i „eksploatacja” to nie są synonimy. Kolonie brytyjskie, które były zasiedlane przez Europejczyków, można traktować jako przedłużenie kulturowe i instytucjonalne ich „źródła”, a więc jako systemy liberalne. Co ciekawe, przeróżne „kompanie” które formalnie przeprowadzały kolonizację, często próbowały wprowadzić wobec osadników te same zasady, które stosowały w dzikich krajach wobec tubylców – czyli bezwzględną eksploatację (m.in. obciążenia podatkowe, pełne nastawienie na eksport) i gwarantowaną przez prawo oligarchię (dzięki przyznawanym monopolom etc., tak było we wczesnych początkach terenów które stały się później USA, Australii itd.). Oczywiście napotykały opór, bunt, ale przede wszystkim „konstruktywną opozycję”. Np. Australijczycy powstający przeciwko takim oligarchom jak Macarthur domagali się niezależnego sądownictwa (z ławnikami), powszechnego prawa wyborczego, wolnego handlu itp. Jest to argument na to że rozwój to nie kwestia „mentalności” a „kultury” która narzuca instytucje i jest przekazywana niejako genetycznie (pewne nawiązanie do Hayeka). Afrykańczycy, podobnie jak „ruscy” w czasie rewolucji lutowej i październikowej, nie wiedzieli czego chcieli, ponieważ nie mieli żadnych wzorców, a przeciętny człowiek (zwłaszcza bez żadnej edukacji), porusza się w fizycznym i intelektualnym promieniu kilku kilometrów od miejsca zamieszkania. Kończyło się po prostu zmianą władzy i „samoeksploatacją” (czy też autokolonializmem), często w jeszcze większym i prymitywnym stopniu – czego symbolem jest typowy watażka w rodzaju Mugabe.
Mała notka na nasz temat. W polskiej historiografii, jak wiadomo bardzo świadomej ekonomii, bardzo rozpowszechniony jest wręcz dogmatyczny pogląd „eksploatacji przez zaborców”. Pamiętam te głupoty jeszcze ze szkoły. Jest w tym tzw. ziarnko prawdy, a więc jest to szkodliwa półprawda. W zaborze pruskim, dzięki przedłużeniu ich liberalnego i prorozwojowego otoczenia instytucjonalnego (sądownictwo, brak ucisku fiskalnego, edukacja itp.), region osiągnął poziom zachodni (pomijając rasistowskie podejście na stanowiska urzędnicze i kadry zarządzającej w niemieckich firmach) i zachował status najzamożniejszego do dziś. W pozostałych zaborach, na tej samej zasadzie, przedłużone zostało niestety otoczenie raczej średniowieczne (w przypadku rosyjskiego już skrajnie): niewolnictwo zwane pańszczyzną, sankcjonowane monopole, brak praworządności itd. (to ostatnie w Galicji było przynajmniej na jako takim poziomie). Problem w tym, że gdyby powiedzmy jedno z XIX-wiecznych powstań się powiodło, wprowadzilibyśmy właśnie model ruski, nie pruski („my” czyli głównie szlachta/ziemiaństwo, upośledzona intelektualnie po wiekach przywilejów). Dowodzi tego zarówno to co było przed rozbiorami – wystarczyły 1-2 wieki, aby z np. powszechnego z osadnictwa na prawie niemieckim które było jakimś powiewem liberalizmu, gwarantowało m.in.: wolność osobistą i nie sądzenie przez jaśnie pana we własnej sprawie, wrócić do typowo wschodniej pańszczyzny. To samo mieliśmy w 20-leciu, polecam wszystkim a szczególnie bezmyślnym piłsudczykom książkę Sławomira Suchodolskiego, która wg mnie powinna stać się lekturą obowiązkową w szkole, a niestety nakład się wyczerpał: https://lubimyczytac.pl/ksiazka/266127/jak-sanacja-budowala-socjalizm
Jeden fragment: „Zamiar państwa całkowitej marginalizacji bankowości prywatnej powiódł się w stu procentach. W roku 1938 banków prywatnych było zaledwie 26 (w 1924 r. – 110)”. Dla porównania: w czasach przed wielkim kryzysem w USA działało 25 tysięcy banków. A jak jest teraz, jakie są bariery wejścia, gdybym chciał założyć, i w ogóle jak jest skonstruowany ten „rynek”? (podpowiedź: NBP – narodowa drukarnia polska pcha pieniądze w rynek poprzez banki i gwarantuje zadłużanie państwa, RPP czyli kilka osób ustala stopy wg własnego widzimisię, następnie wychodzą lewacy protestując przeciwko „kapitalizmowi” – logiczne).
Wracając do meritum. Jak wygląda prawdziwy kolonializm? To co miało miejsce w Afryce i Ameryce Łacińskiej, czyli czysta eksploatacja: niewolnictwo, rasizm, monopole, brak wolności gospodarczej jest kontynuowane, pomimo uzyskania przez te kraje „niepodległości”. Tak naprawdę jest to wyjaskrawiona, prymitywniejsza rzeczywistość sprzed rewolucji przemysłowej. Widzimy więc tu główną istotę tego, co miało miejsce w Anglii, czyli nie postęp techniczny, a polityczny (deregulacja/dekoncentracja władzy gospodarczej), czego kulminacją była tzw. chwalebna rewolucja. Później wszystko już poszło łatwo, była motywacja do „Ludzkiego działania”, w tym i wynalazków. Przedtem król angielski udzielał wyłącznych praw arystokracji i przeróżnym kompaniom na handel i produkcję. Nawet jeśli znalazło się niszę to istniało duże zagrożenie. Ale to oddzielna historia. W każdym razie to, że w danym kraju jest bałagan, instytucje oligarchiczne, brak praworządności, niezależnych sądów, złodziejstwo podatkowe (wszystko to np. w Polsce sanacyjnej) to nie jest w żadnym wypadku wina swobody napływu kapitału i towarów.
Co do transformacji w latach 90. – można mówić że została źle przeprowadzona, ale gdyby nie sprzedawać, to upadłoby jeszcze więcej: na zachodzie produkowano taniej i lepiej, zresztą firmy państwowe nigdy nie utrzymują się na konkurencyjnym rynku – a tylko dzięki regulacjom, jeśli ktoś tego nie rozumie, przytoczę kilka powodów: są „bezgłowe” (wszystko co niczyje nie ma motywacji do istnienia), a w spadku po PRL przerost zatrudnienia, stare technologie, brak kadry i kultury biznesowej (bo nie była potrzebna przy gwarancji zbytu). Słowem były to „zakłady”, czyli miejsce upychania ludzi, ukrywania bezrobocia i byle jakiej produkcji, nie bez powodu to wszystko upadło nawet mając zagwarantowany monopol w czasie komuny.
Chyba najbardziej efektywnym wyjściem byłaby jakaś forma „wykupu menedżerskiego” (kadra kierownicza spłaca państwo przez 20 lat i przejmują na własność), ale mamy te same problemy co powyżej, plus zarzuty o uwłaszczanie się nomenklatury itp. Natomiast jeśli ktoś myśli o spółce pracowniczej, czyli de facto spółdzielni, to polecam zastanowić się czy jest jakakolwiek różnica względem pańśtwowej. Jednym słowem – łatwo krytykować, gorzej gdy posłuchamy alternatywnych pomysłów.
Podsumowując – artykuł szkodliwy, typowy bełkot o „wyprzedaży majątku”, jak zwykle w przypadku „manifestów” musi nawoływać do „walki” z widzialnym wrogiem (z prawa i lewa: czy to niepolski kapitał, czy zła burżuazja). Tutaj mamy przeciwstawić się jakimś „Niemcom” i innym bożkom. Panie Autorze, nie ma Niemców-biznesmenów, jest biznesmen Hans, biznesmen Jurgen który prowadzi firmę A i ma udziały w B itd. Wiem że łatwiej znaleźć „Żyda” i go bić. Poniższe apogeum poziomu intelektualnego artykułu brzmi jakby żywcem wycięte z dzieł typu „Imperializm jako najwyższe stadium kapitalizmu”: „Zatem ewentualna polska podmiotowość nie odrodzi się poprzez zwykły akt woli, „porzucenie postkolonialnych kompleksów”. Będzie wymagać trudnej i długiej walki z wielokrotnie liczniejszym, zasobniejszym i lepiej zorganizowanym przeciwnikiem.”
Wracając jeszcze do Kieżuna – reprezentuje on typowe postmarksistowskie, czysto materialne podejście, które właściwie implementuje też UE. Przypomnijmy – po wojnie Niemcy nie mieli prawie NIC, żadnego przemysłu, nawet większości miast. Po 20 latach znowu byli wysoko. To nie w „fabryce”, „maszynie”, „autostradzie” jest „bogactwo narodu” – to jest efekt takiego modelu, który wyciąga z ludzi NIE to co najgorsze (cwaniactwo, kumoterstwo jak w socjalizmie), a motywuje do tworzenia PRYWATNEGO kapitału, czyli bogactwa. Niemcy odtworzyli swój system sprzed narodowego socjalizmu, dzięki temu krótko po tym również swój kapitał (jak widać, w NRD się jakoś nie udało). Jaki alternatywny konkretnie scenariusz w Polsce widziałby pan Kieżun? Zapewne znowu jakieś kolektywne działania, spajane naszym „narodowym duchem”, zachowane „srebra rodowe” (prosperujące dzięki zarządzaniu oczywiście przez rodziny polityków) itd.
To, że do danego miasta przyjdzie „kapitał zachodni” i wybuduje fabrykę, nie przeszkadza żeby powstała też polska. A wręcz pomaga, można bliżej zobaczyć jak to powinno wyglądać, jak jest zorganizowane itd. Widać tu mocny rys merkantylistyczny, dawno już zarzucony (oprócz polityki, gdzie żywe jest wszystko) – jeśli ktoś się bogaci, to ktoś musi tracić. Oczywiście, że inwestycje zagraniczne nie przynoszą prawdziwego rozwoju, ale metodą na stworzenie polskich nie jest protekcjonizm, czy to kapitałowy, czy handlowy. To prawda że MFW i Bank Światowy reprezentują pewne interesy, są tam ludzie powiązani z branżą finansową, polityką itd. Wystarczy wspomnieć, że ze względu na tzw. przewagi komparatywne, organizacje te zalecały Korei Południowej kontynuowanie produkcji peruk, butów i innego prywmitywia. Gen. Park poszedł inną drogą, postawił na technologię i PRYWATNE firmy (dalekie to było od doskonałości, to inna sprawa). Powstał „czebole”: Samsung, Hyundai, Daewoo, masa firm stoczniowych, długo by wymieniać. Bangladesz się z kolei posłuchał „doradców”, nadal szyją tam buty całe rodziny z dziećmi. Polska przedwojenna sabotowała prywatnych przemysłowców, w tym samochodów i samolotów (m.in. Tyszkiewicz, Plage/Laśkiewicz) – wolała produkować fiaty na licencji w państwowej wytwórni. Obecnie jest podobnie, a więc zgoda, brak nam podmiotowości – ale to nie wina złego Zachodu, a tylko „nasza” (osobiście nie identyfikuję się).
Proponuję nie słuchać tych bzdur, nie szukać winnych naokoło, nie nawoływać do walki z wiatrakami, a zredukować państwo do swoich podstawowych rozmiarów, sprawić żeby zaczęło wspierać nasze PRYWATNE firmy (biernie: nigdy nie „dopłacać”, a ułatwiać organizacyjnie, upowszechniać wiedzę, nie przeszkadzać itd.). Zlikwidować też ochronę patentową – piątą kolumnę socjalizmu, która czyni dużo zła, a nazywana jest przez monopolistów „kradzieżą technologii”. Jak wiemy z historii, tylko państwa silne ekonomicznie są trwałe i bezpieczne, a nie jedynie „dbające o własną podmiotowość” – USA nie musiałoby nic robić, to ZSRR musiało rakietami. Tak jak w najlepszych czasach amerykańskich, mobilność społeczna będzie duża. Nawet jeśli ktoś podejrzewa (często całkiem słusznie) obecnie część najbogatszych Polaków o związki z poprzednim reżimem, po 30 latach wszystko się przetasuje, na wolnym rynku wyjdzie na jaw kto jest kompetentny, a kto zawdzięcza wszystko powiązaniom. Wówczas dopiero przestaniemy być „autokolonią”, czy – jak kto woli – tylko trochę lepszym Bangladeszem.
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Chińscy przywódcy obecnie dobrze wiedzą, że poprzedni chiński sposób myślenia, czyli budowanie murów przeciwko światu, ostatecznie doprowadził Chiny do upadku. Tym razem już tak nie zrobią. Fragment książki Kishore Mahbubaniego, „Czy Chiny już wygrały?”
Skrócenie kadencji poprzedniej KRS było bezprawne. Ponadto sam proces powoływania członków Rady budził poważne wątpliwości. Fragment książki "Upadła praworządność. Jak ją podnieść?" S. Sękowskiego i T. Pułróla.
Jeżdżę po dworach od lat. Landem nie, bo kto dziś ma lando? Najwyżej Andrzej Nowak Zempliński, który zbiera w Tułowicach wszystko co stare i na kołach. Samochodem jeżdżę, jak mnie ktoś zabierze. Albo wieczorami po sieci.
We współczesnym świecie ścisły związek liberalizmu z demokracją jest po prostu faktem. Państwo liberalno-demokratyczne czy też - jak je również nazywamy - demokratyczne państwo prawa, stało się modelowym rozwiązaniem nie tylko w krajach należących do kręgu cywilizacji zachodniej. Nic więc dziwnego, że w potocznym języku oba pojęcia zlewają się i często stosowane są wymiennie - liberał to ktoś, kto bezwarunkowo akceptuje ideę demokracji, demokrata zaś to wyznawca poglądów liberalnych.
Czy wolność może rządzić państwem? Czy władza może być władzą w służbie wolności? Tak postawiony temat musi budzić wątpliwości, ponieważ w potocznym mniemaniu każda władza, a zwłaszcza władza polityczna obdarzona środkami przymusu, wydaje się raczej tym, co dla ludzkiej wolności stanowi największe zagrożenie. Czy najwłaściwszym ujęciem wzajemnej relacji obu fenomenów nie byłoby raczej ostre przeciwstawienie: władza kontra wolność?
Tylko połączone siły Kościoła i Państwa mogły wygnać ducha pogaństwa, którym od niepamiętnych czasów przeniknięte było starożytne społeczeństwo; przykładu dostarczało despotyczne Cesarstwo Wschodnie
Zapisz się na listę mailingową i wybierz, na jaki temat chcesz otrzymywać alerty:
Login lub e-mail
Hasło
Zapamiętaj mnie