Nie masz czasu na zapoznanie się z całością artykułu?
Wystarczy, że klikniesz ikonę „oznacz artykuł do przeczytania później”. Wszystkie zapisane publikacje znajdziesz w profilu czytelnika

Wyrobnicy w winnicy Pańskiej. Dlaczego księża odchodzą?

Odejście z kapłaństwa ks. Tymoteusza Szydło nie jest niczym wyjątkowym. Kościół w Polsce musi odpowiedzieć sobie na pytanie, czy część odpowiedzialności za to zjawisko nie tkwi w strukturach eklezjalnych, w modelu władzy czy wreszcie w podejściu do kapłanów ich przełożonych
Wesprzyj NK

Ilu kapłanów przeszło w tym roku w Polsce drogę podobną do tej, o jakiej poinformował ostatnio ks. Tymoteusz Szydło? Oficjalnych statystyk, rzecz jasna, nie ma, ale możemy pokusić się o szacunkowe dane. W jednej tylko, sporej archidiecezji (ale już borykającej się z problemami personalnymi) tylko w czasie ostatnich wakacji odeszło pięciu księży, w ubiegłym roku w innej dużej archidiecezji w ciągu roku odeszło dziewiętnastu kapłanów (także zakonnych), a w innej niedużej diecezji odeszło czterech. Jeśli do tego doliczyć odchodzących zakonników, to liczby będą jeszcze większe, i pozwolą postawić tezę, że rocznie – zapewne – odchodzi ponad dwustu kapłanów, co na ogólną liczbę około czterdziestu tysięcy duchownych katolickich daje już całkiem spory odsetek. Kryzys pogłębia także spadająca liczba powołań, co oznacza, że w wielu diecezjach (by nie powiedzieć: w większości) rocznie umiera i odchodzi z kapłaństwa znacznie więcej księży niż jest święconych. Co gorsza odchodzą coraz częściej kapłani młodzi, zaraz po święceniach.

Brak wspólnoty kapłańskiej

Przyczyny tego zjawiska, a Polska znajduje się na drugim po Stanach Zjednoczonych miejscu jeśli chodzi o liczbę odchodzących księży, są złożone. Papież Franciszek zwraca uwagę na fakt, że wśród młodych katolików rozpowszechniła się kultura tymczasowości, która sprawia, że trudno im podejmować decyzję na całe życie. Ten problem dotyka nie tylko małżonków, ale także młodych duchownych. Nie bez znaczenia jest również fakt, że odejście z kapłaństwa (tak jak wcześniej stało się to z rozwodami) przestało już społecznie stygmatyzować, przestało być problemem, i to nawet dla wiernych katolików. Oklaski, jakie zebrał proboszcz pewnej parafii, gdy oznajmił, że odchodzi do Justyny, są tego smutnym, ale dobitnym przykładem. Wierność decyzjom, wytrwałość w dążeniu do celu, a także świadomość, że upadki, błędy, niewierności nie muszą przekreślać powołania i święceń (tak jak nie muszą przekreślać ważności małżeństwa), stają się także wśród katolików czymś coraz częściej niezrozumiałym. Na pytanie: „dlaczego ktoś miałby trwać w sytuacji, która mu nie odpowiada, z którą sobie nie radzi, zamiast samorealizować się?”, coraz rzadziej słychać pełną przekonania odpowiedź, że dlatego, że krzyż jest wpisany w każde powołanie. Upadek jest wpisany w ludzkie i chrześcijańskie życie, a trwanie w nim jest szatańskie, a nie ludzkie.

Najczęstszą, tą bezpośrednią, przyczyną odejścia kapłana jest kobieta (lub rzadziej mężczyzna), ale to tylko ostatnia z całego ciągu przyczyn

Najczęstszą, tą bezpośrednią, przyczyną odejścia kapłana jest kobieta (lub rzadziej mężczyzna), ale to tylko ostatnia z całego ciągu przyczyn. I nawet wtedy rzadko chodzi tylko o seksualność i niezaspokojone potrzeby. Problemem jest częściej brak świadomości – u stosunkowo młodych mężczyzn – na co się decydują, przyjmując celibat, i jak ich problemy związane z bezżennością będą się zmieniać. Dla młodego mężczyzny najtrudniejszy będzie brak intymności, bliskości z kobietą, umiejętność wyrzeczenia się pożycia seksualnego, poradzenia sobie z pożądaniem, ale z czasem dochodzi do tego jeszcze potrzeba posiadania potomstwa (jedna z najgłębszych) czy żony, z którą można przeżywać trudy kapłańskiego życia. Gdy do domu wraca mężczyzna żonaty, to jeśli jego małżeństwo jest w miarą dobrze przeżywane, to zawsze ma się on komu wyżalić. Kiedy zaś do swojego pokoju wraca celibatariusz, to wszystkie problemy musi przeżywać sam, nie ma się komu wyżalić, ani z kim zwyczajnie pogadać. Wieczory – szczególnie gdy księdza, a to się przecież też zdarza, dopadnie kryzys wiary i modlitwy – są puste, spędzane na (oby) czytaniu książek, oglądaniu filmów czy (oby nie) alkoholu czy oglądaniu pornografii (tak, wśród księży to także jest problem). Najlepiej widać to w czasie świąt, szczególnie Bożego Narodzenia, gdy wszyscy świętują w rodzinach, wielu kapłanów jest samych, w pustych pokojach… Samotność zabija, czasem także powołanie.

Zbyt często, i przyznają to liczni księża, brakuje też autentycznej kapłańskiej wspólnoty. Ludzie potrzebują być razem, potrzebują razem się modlić, rozmawiać w czasie posiłków, a wieczorem pogadać przy piwie czy herbacie, tak by podzielić się z kimś swoimi emocjami. Diecezjalny model kapłaństwa zbyt często oznacza, że jest się samemu, a gdy księży jest za mało, ogromna większość proboszczów jest na swoich parafiach sama… Jednak nawet w diecezjach, gdzie wikariuszy jest sporo, istnienie wspólnoty kapłańskiej zależy od proboszcza. Tam, gdzie jej nie ma, sytuacja jest o wiele gorsza. Dlatego tak istotne jest, by biskupi umacniali wszystkie tendencje wspólnotowe, a kapłani, by szukali własnych wspólnot (kapłańskich, ale też ruchów świeckich katolików), w których mogą odnaleźć swoją przestrzeń nie tylko duchową, ale i ludzką.

Skutki feudalizmu

Wśród przyczyn odejść nie można jednak także nie wymienić zderzenia z ludzką stroną instytucji Kościoła. Feudalizm, a może lepiej powiedzieć absolutyzm historycznie uwarunkowanego sprawowania władzy w Kościele katolickim, najbardziej odbija się na „szeregowych” duchownych. To oni są ofiarami mobbingu, braku komunikacji między dołem a górą, czy wreszcie zwyczajnego braku troski o tych, którzy pracują z ludźmi na dole. Opisana już szczegółowo sytuacja w archidiecezji gdańskiej wcale nie jest nietypowa. Owszem arcybiskup Sławoj Leszek Głódź jest specyficzny, ale brak szacunku dla uczuć kapłanów, nieliczenie się z ich czasem czy godnością zdarza się w wielu innych diecezjach. Biskupom zbyt często wydaje się, że są panami życia i śmierci księży, że mogą w imię swojej, często motywowanej religijnie władzy, zwyczajnie nimi pomiatać.

Wszystko to wymaga od biskupa trzech rzeczy. Po pierwsze, musi on zrozumieć, że jest dla swoich kapłanów rzeczywiście ojcem (a ojciec stara się rozwiązywać problemy swoich dzieci, a nie wymuszać na nich – metodami prawnymi – posłuszeństwo), a nie władcą ich sumień i dusz

Nawet tam, gdzie relacje są lepsze, i tak często nikt nie sprawdza, czy dany ksiądz rzeczywiście nadaje się do pracy, do której zostaje skierowany, czy posłanie go do jakiegoś proboszcza, o którym wiadomo, że jest trudny, nie zabije jego powołania. Kompletnie lekceważy się też syndrom wypalenia zawodowego, który dotyka także księży. Lekarstwem na niego (tak jak na wiele innych problemów psychicznych, które także dotykają księży) nie jest tylko modlitwa, ale również psychoterapia, coaching, a czasem dłuższy urlop, możliwość odprawienia rekolekcji ignacjańskich (w całości) czy dostosowanie pracy do realnych możliwości księdza.

Wszystko to wymaga od biskupa trzech rzeczy. Po pierwsze, musi on zrozumieć, że jest dla swoich kapłanów rzeczywiście ojcem (a ojciec stara się rozwiązywać problemy swoich dzieci, a nie wymuszać na nich – metodami prawnymi – posłuszeństwo), a nie władcą ich sumień i dusz. Po drugie, musi on dostrzec, i to już jest sprawa religijna, że za każde odejście księdza, a dokładnie za każde związane z nim jego zaniedbanie, to on osobiście będzie rozliczany – nie przez wiernych, i nawet nie przez papieża, ale przez samego Boga. I wreszcie po trzecie: narzędzia psychologii, socjologii czy zarządzania mogą być przydatne także w życiu Kościoła. Dekret biskupa nie jest dla księdza „wolą Bożą”, ale wskazaniem miejsca jego pracy, a to oznacza, że wydając go, warto odpowiedzieć sobie na pytanie, nie tylko, czy „ja – biskup – Kościół” tak chcemy, ale także, jakie będą skutki tej decyzji w wymiarze duchowym, ale i doczesnym. Pomysł, by człowieka, który całe życie był teologiem i publicystą, a na mediach zęby zjadł, wysyłać na parafię, a w jego miejsce stawiać kogoś, kto całe życie był prawnikiem, dowodzi nie tylko lekceważenia sytuacji kapłanów, ale także kompletnego braku profesjonalizmu w zarządzaniu kadrami i lekceważenia wydatków, jakie Kościół poniósł na wykształcenie konkretnych kapłanów do konkretnych zadań.

Koniec z klerykalizmem

Absolutyzm władzy biskupa nad księdzem w wielu miejscach jest już ograniczony, i to wcale nie dlatego, że zmieniła się postawa biskupów, ale dlatego, że księży jest na tyle mało, że o każdego trzeba walczyć. Jednak na dłuższą metę – na co zwraca uwagę „proces synodalny” w Kościele niemieckim – konieczne wydaje się odrzucenie „absolutystycznie” rozumianej władzy biskupiej. Nie ma żadnych doktrynalnych powodów, by biskup w diecezji sprawował pełnię samodzielnej władzy we wszystkich sferach; nie ma powodu, by nikt (poza Bogiem i papieżem) nie miał nad nim funkcji kontrolnej; nie ma powodu, by podział władzy (niekoniecznie monteskiuszowski) nie dotyczył także władzy w diecezji. Kapłani i wierni powinni otrzymać własną część głosu w diecezji, ich opinie, postulaty, ale także prawa (tak, bo wierni i kapłani mają też w Kościele swoje prawa) powinny być nie tylko komunikowane, ale i brane pod uwagę. Trzeba oczywiście zachować pewną równowagę, tak by biskup nie stał się figurantem, ale konieczne jest dowartościowanie znaczenia zarówno wiernych, jak i szeregowych kapłanów. To sytuacja tych ostatnich jest najgorsza. Świeckiego, nawet jeśli pyskuje, wskazuje błędy, nie da się uciszyć dekretem, a księdza można. I boleśnie przekonują się o tym kapłani o bardzo różnych poglądach, którzy walczą o oczyszczenie swoich własnych diecezji.

Klerykalizm, przed którym przestrzega papież Franciszek (a który wybitny polski filozof tomista, prof. Stefan Swieżawski, określał już wiele lat temu mianem herezji), dotyczy nie tylko relacji księży do świeckich, ale też świeckich do księży

Zmiany objąć powinny także stosunek samych wiernych do kapłanów. Klerykalizm, przed którym przestrzega papież Franciszek (a który wybitny polski filozof tomista, prof. Stefan Swieżawski, określał już wiele lat temu mianem herezji), dotyczy nie tylko relacji księży do świeckich, ale też świeckich do księży. Uznanie, że są oni lepszymi ludźmi, że można od nich więcej oczekiwać tylko na mocy święceń, dowodzi magicznego pojmowania tych ostatnich. Sakrament kapłaństwa nie czyni człowieka lepszym, bardziej pobożnym, nie zabija w nim potrzeb i pragnień (a także namiętności, skłonności go grzechu i upadku), a jedynie czyni zdolnym, by przy ołtarzu i w konfesjonale uobecniać Jezusa Chrystusa. Nic więcej. Jeśli sobie to uświadomimy, to inaczej zaczniemy traktować naszych kapłanów, inaczej zaczniemy do nich podchodzić, skróci się dystans, ale także… zaczniemy dostrzegać, że najlepszym lekarstwem na ich kryzysy jest nasza obecność, bliskość. Nie ma żadnych powodów, by proboszcz czy wikariusze naszych parafii w niedziele czy święta siedzieli na plebaniach sami. We Francji, w wielu parafiach, każdą niedzielę i każde święta spędzają oni w domach swoich parafian czy przyjaciół. I to nie na wizytach duszpasterskich, ale jak u przyjaciół, którym można się wyżalić, dostać wsparcie czy nasycić się domową atmosferą.

Wesprzyj NK
Filozof, publicysta i działacz katolicki, pisze m.in dla "Do Rzeczy", "Gazety Polskiej" i "Rzeczpospolitej".

Nasi Patroni wsparli nas dotąd kwotą:
9 717 / 26 000 zł (cel miesięczny)

37.37 %
Wspieraj NK Dołącz

Komentarze

2 odpowiedzi na “Wyrobnicy w winnicy Pańskiej. Dlaczego księża odchodzą?”

  1. torero pisze:

    Jakimś sposobem na tę ostatnią kwestię jest – niezależnie od głupot, które po ostatnich niusach przychodzą nam do głowy – porządna ministrantura. Gdy za głębokiej komuny było się ministrantem, u wikarych w wolnym czasie rozkwitało niemal centrum życia towarzyskiego.

    A możliwość pożalenia się drugiej połówce bywa przereklamowana 😉

  2. RPKL pisze:

    Przyczyn jest tak wiele, że trudno ocenić, które mniej, a które bardziej odpowiadają za taki stan rzeczy. Wśród kluczowych jak dla mnie to postawa Kościoła polskiego – pozostawiająca wiele do życzenia, a wyrażająca się choćby we wchodzeniu w różnego rodzaju polityczne alianse z pobudek czysto koniunkturalnych. Prosty przykład to popieranie obecnej władzy, pomimo, że z dogmatycznego punktu widzenia nie powinno mieć miejsca. Kolejny to postawa samych księży i różnych hierarchów, działających w wielu wypadkach na zasadzie dostrzegania źdźbła w cudzym oku i niezauważaniu belki w swoim. Niestety zbyt częste są przypadki, kiedy duszpasterze swoimi czynami podważają sens tego, o czym głoszą – widząc pewne zachowania można dojść do wniosku, że gdyby wierzyli w to, co głoszą, nie zachowywaliby się w taki sposób. Kolejna przyczyna to oczywiście czasy współczesne, promujące egoizm (czasami skrajny) i nie uczące odpowiedzialności, a raczej skutecznie oduczające odpowiedzialności.
    Tu jednak dochodzimy do innej nieco kwestii. Jakie są granice odpowiedzialności i na ile konsekwentnym trzeba być w realizacji raz podjętej decyzji? Czy ma to być skrajna konsekwencja, bez względu na okoliczności? Czy mam trwać w raz podjętej decyzji bez względu na wszystko, tylko dlatego, że raz podjąłem taką, a nie inną decyzję? Nie są to oczywiście sprawy proste. Czasy, jak już wspomniałem, też nam nie ułatwiają działania, bo kształtują człowieka słabego, z góry zakładającego, że spróbuję, a jak się nie uda, to dam sobie spokój. Tak jest z małżeństwem, tak jest z kapłaństwem, tak jest z wieloma rzeczami. Czym innym jest jednak sytuacja, gdy ktoś się nie nadaje, nie radzi sobie, ewidentnie popełnił błąd – czy w imię konsekwencji ma być złym kapłanem, byle tylko nie zmienić decyzji? Czy w imię konsekwencji ma tkwić w małżeństwie, uprzykrzając życie sobie i drugiemu człowiekowi? Oczywiście, powtórzę, nie są to sprawy łatwe. Paradoksalnie łatwiej księdzu, bo decyzja o „rozwodzie” z kapłaństwem nie uderza bezpośrednio w osoby bliskie, zwłaszcza dzieci i nie sieje takiego spustoszenia w najbliższym otoczeniu, zwłaszcza wśród osób, za które powinniśmy brać odpowiedzialność. Ale i tu nie ma prostych reguł, bo czasami również dla dzieci lepsze będzie rozstanie rodziców, niż tkwienie w związku „patologicznym”, choćby emocjonalnie i nasiąkanie takimi wzorcami relacji międzyludzkich. Nie da raczej dobrych owoców w przyszłości.
    Kwestia celibatu i seksu jak dla mnie są bardzo dobrym wyrazem syndromu dzisiejszych czasów i nieznośnej lekkości bytu, do której kształtuje się ludzi, w myśl chwytliwego hasełka, że każdy ma prawo do szczęścia. Ale czy na pewno w każdych warunkach i bez względu na wszystko? Uważam, że oczywiście nie, bo jeżeli czyjeś szczęście oznaczać ma nieszczęście innych, to należałoby się zastanowić dość poważnie, przed wdrożeniem tej egoistycznej zasady. Tymczasem coraz częściej realizacją prawa do szczęścia uzasadnia się zaspokojenie każdej zachcianki, bez względu na faktyczne potrzeby, nie patrząc na okoliczności, czy różnego rodzaju powinności, które na nas spoczywają. Wracając jednak do kwestii celibatu i seksu, to trochę trudno zrozumieć zaskoczenie alumnów. Przecież wiadomo, że w Kościele Katolickim celibat jest, wiadomo z czym się wiąże i można sobie wyobrazić, że lekko nie będzie. Ale idąc do seminarium czy wstępując do zakonu człowiek wie, co go czeka. Abstrahując w tym miejscu od sensowności celibatu czy przyczyn jego wprowadzenia, on jest. To tak, jakby idąc do wojska, dziwić się, że trzeba tam wykonywać rozkazy. Nie zmienia to oczywiście faktu, że celibat łatwy nie jest, z tej choćby prostej przyczyny, że jest sprzeczny z naturą człowieka. I znowu – czy lepiej, jak ktoś zrezygnuje przygnieciony celibatem, czy lepiej, jak będzie udawał, łamał celibat, żył w grzechu, byle tylko na zewnątrz zachować pozory konsekwencji i pokazać trwanie w raz podjętej decyzji?
    Autor pisze też, że: „Gdy do domu wraca mężczyzna żonaty, to jeśli jego małżeństwo jest w miarą dobrze przeżywane, to zawsze ma się on komu wyżalić. Kiedy zaś do swojego pokoju wraca celibatariusz, to wszystkie problemy musi przeżywać sam, nie ma się komu wyżalić, ani z kim zwyczajnie pogadać”. I to jest wg mnie jedna z kluczowych kwestii dla trwałości i kapłaństwa, i małżeństwa. Nawet nie chodzi o sam seks, ale właśnie o realną bliskość, także, nazwijmy to, duchową, z drugim człowiekiem. Wyobrażam sobie, bo doświadczenia nie mam, że brak takiej bliskości, potrzebnej chyba każdemu, może zniszczyć każde powołanie. Nie zawsze dochowa więź z Bogiem jest w stanie każdemu kapłanowi zastąpić realną, również fizyczną, namacalną, więź z drugą, bliską osobą. Natomiast oczywistym jest dla mnie, że brak takiej więzi jest zresztą w stanie zniszczyć każdy związek, czy to sformalizowany, czy nie. Trwanie zaś związku przy braku bliskości jawi mi się jako stan katastrofalny. Różne mogą być czynniki, które o takim trwaniu decydują, ale w żadnym wypadku nie zmniejsza to odczucia katastrofalności.

Dodaj komentarz

Zobacz

Zarejestruj się i zapisz się do newslettera, aby otrzymać wszystkie treści za darmo