Nie masz czasu na zapoznanie się z całością artykułu?
Wystarczy, że klikniesz ikonę „oznacz artykuł do przeczytania później”. Wszystkie zapisane publikacje znajdziesz w profilu czytelnika

Miliardy szklanych okruchów

Tzw. „kryzys Kościoła” nie dotyczy tylko katolików. Jest ściśle powiązany z negacją istotnej części europejskiego dorobku, zakładającego poznawalność świata przez rozum
Wesprzyj NK

W „Królowej Śniegu” Jana Christiana Andersena diabelskie lustro, które miało wykoślawić obraz całego bożego stworzenia, rozpadło się na niezliczoną ilość drobinek. Jeśli taki odłamek utkwił w oku, fałszował u ofiary wizję świata i praktycznie uniemożliwiał innym porozumienie z nią. Zanegowanie tak podstawowej dla poznania kategorii, jak prawda, pozbawia ludzi wspólnego języka, który jest warunkiem sine qua non tak debaty w ogóle, jak i każdej negocjacji społecznej.

Przekaz Kościoła katolickiego staje się coraz mniej zrozumiały dla kolejnych pokoleń. Konfrontując się z tym faktem, warto skoncentrować się na tym, że coraz trudniej o wzajemne zrozumienie między ludźmi należącymi pozornie do tego samego kręgu kulturowego. Przyczyn kryzysu w samym Kościele jest sporo, ale jego intelektualne wyobcowanie jest efektem o wiele szerszego kryzysu cywilizacyjnego, nad którym mogą ubolewać także ludzie niewierzący.

Kryzys? Jaki kryzys?

Badania CBOS opublikowane na początku 2022 roku dowodzą, że ostatnio laicyzacja w Polsce przyspieszyła. W prasie ukazało się sporo typowej, przewidywalnej publicystyki „utyskującej”, która ogranicza się do sytuacji w Polsce, a jeśli wychodzi poza kraj, to w celu przeciwstawienia naszych biskupów papieżowi (bardzo stara śpiewka). To przeważnie szukanie winnego, bicie się w cudze piersi i wykorzystywanie danych statystycznych w bieżących awanturach światopoglądowych. Tymczasem na całym świecie pandemia i walka z koronawirusem nie sprzyjają życiu wspólnot religijnych, tak samo, jak podtrzymywaniu więzi społecznych w ogóle. Sam proces odchodzenia od chrześcijaństwa to problem całej cywilizacji euroamerykańskiej i trwa, falowo, już od wieków. Podstawowe pytanie brzmiało: kiedy i z jaką siłą kolejna fala do nas przyjdzie. Byliśmy przed tym wielokrotnie ostrzegani, ale – ogólnie rzecz biorąc – niewiele zrobiliśmy, by się na to przygotować.

Piekutowski w świadomy sposób korzysta z języka postmodernistów, postrzegając zwłaszcza Jean-Françoisa Lyotarda jako proroka zmian. Jednak moim zdaniem to błąd

Napisano już tomy o tym, co napędza kryzys Kościoła Katolickiego w ostatnich dziesięcioleciach. Nie ominęła go plaga zbrodniczej pedofilii (podobnie jak innych kościołów, środowisk harcerskich, sportowych, filmowych itd.), a co gorsza towarzyszyła jej praktyka zamiatania spraw pod dywan, co przede wszystkim podważa autorytet hierarchii kościelnej i osłabia zaufanie do instytucji. Można widzieć w tym objaw odstępstwa części duchownych i kryzysu wiary, poważnej jej deformacji. Dołącza się do tego tradycyjna czarna propaganda przeciwko religii i – w szczególności – rzymskiemu katolicyzmowi. Nowsze procesy nakładają się na starsze, komplikując obraz.

Sytuacja nauczania Kościoła katolickiego była w ostatnich latach w poruszający sposób nakreślona przez polskich publicystów, którzy jako katolicy zwracają się do ogółu czytelników, niezależnie od ich wiary czy poglądów. W ten sposób pisał np. Jarema Piekutowski na łamach „Nowej Konfederacji” (artykuł „Narracyjna apokalipsa”) i dr Marcin Kędzierski na łamach portalu Klubu Jagiellońskiego (artykuł „Przemija bowiem postać tego świata”).

Zjawisko narastających nieporozumień wokół pojęć używanych przez katolicyzm Kędzierski przedstawia jako rozpad zbioru wyobrażeń („imaginarium”), pociągający za sobą wyobcowanie katolików w społeczeństwie postchrześcijańskim oraz wybiórcze traktowanie nauki Kościoła przez nich samych. Takie postawienie sprawy może być mylące, gdyż sprowadza cały problem do czegoś na podobieństwo martwego języka, który utracił ożywczy kontakt ze swoimi użytkownikami. Głos Kędzierskiego – o wydźwięku jednoznacznie pesymistycznym – doczekał się kilku polemik i komentarzy, ale sądzę, że również w nich zabrakło nakreślenia szerszego kontekstu. A bez niego nie uchwycimy faktycznego stanu rzeczy i nie ustalimy przyczyn kryzysu.

Kędzierski nie bierze pod uwagę, że ktoś może przejmować się tą sytuacją poza katolikami. Zdaje się nie doceniać ścisłego powiązania stopniowej marginalizacji chrześcijaństwa z procesem podważania całego intelektualnego dorobku cywilizacji europejskiej.

Jak zauważa w swoim tekście Jarema Piekutowski, ten kryzys nie dotyczy wyłącznie katolików, bo jest szerszym zjawiskiem rozpadu dotychczasowych systemów wartości. Zakładam, że w istocie dotyczy wszystkich żyjących w zachodnim kręgu cywilizacji, a także wszystkich korzystających z europejskiego dorobku. Dlatego każdy z nas powinien być żywo zainteresowany znalezieniem rozwiązania. Sukces zależy od trafnie zidentyfikowanych przyczyn. Bez prawidłowej diagnozy jesteśmy skazani na leczenie objawowe.

Trudno o życie religijne, jeśli nie ma przekonania o trwałości znaczeń, a zamiast tego panuje przeświadczenie o zupełnej dowolności ich kształtowania (zmiana definicji płci, małżeństwa, rodziny itp.)

Piekutowski pisze o przemianach kulturowych, w wyniku których podważona została wiarygodność wszystkich „wielkich narracji”, mających ambicję interpretowania świata. W świadomy sposób korzysta przy tym z języka postmodernistów, postrzegając zwłaszcza Jean-Françoisa Lyotarda jako proroka wspomnianych zmian. Jednak moim zdaniem to błąd. Myśl postmodernistyczna nie pozwoli nam na właściwą diagnozę, ponieważ jest częścią problemu. Legitymizuje poglądy, które podważają wartość poznania rozumowego.

Detronizacja rozumu

Interpretacje pojęć miłości, szczęścia, miłosierdzia, dobra i zła według Kościoła Katolickiego i świata zdają się coraz bardziej odległe od siebie. Trudno nie zgodzić się z Kędzierskim. Ich rozbieżność nie wynika tylko z zaniedbań po stronie katolickiej. Nie jest też efektem zwykłej ignorancji ze strony niekatolickiej. To objaw wielkiej rozpadliny światopoglądowej, która sięga jeszcze głębszych pokładów, starszych niż myśl Kościoła.

Nie pierwszy raz w historii okazuje się, że przyjęta filozofia ma swoje konsekwencje w codziennym życiu. W odpowiednim momencie myśl staje się realną bronią i używana jest do uzasadnienia inżynierii społecznej. Już wcześniej stało się tak z filozofią oświecenia, myślą amerykańskich eugeników, ideami Marksa i Engelsa. Postrzegały one człowieka w sposób skrajnie odmienny niż antropologia chrześcijańska. Uzasadniły destrukcję starego, z pewnością niedoskonałego porządku, w imię ustalenia porządku idealnego: utopijnego raju na ziemi.

Obecnie mamy do czynienia z konsekwencjami podważenia w humanistyce XX w. także innego rodzaju fundamentów – dotyczących poznania rozumowego. Podważono wiarę w możliwości poznawcze rozumu, zasady logiki, sens dążenia do prawdy. W przeciwieństwie do np. oświeceniowej treści rewolucji francuskiej, uzasadnienie dla dzisiejszej przebudowy społeczeństw w praktyce odrzuca rozum jako fikcję, represyjny wymysł. Przekonanie o arbitralności rozumu kazało Michelowi Foucault opowiadać się wręcz po stronie szaleństwa (co zresztą oznaczało, że podejmując dalsze intelektualne rozważania, popadał w sprzeczność). Dzisiaj „postępowi” intelektualiści – niekoniecznie pod wpływem ideologii Foucault – za bezwzględny pewnik uznają tylko indywidualną wizję samego siebie (teoretycznie każdy ma prawo być, kim chce), przy czym jej subiektywność postrzegają jako zaletę, a nie wadę. Tymczasem jest to głęboko fałszywy i szkodliwy pogląd na poznanie. Brak w nim wspólnego układu odniesienia. Przyjmując takie spojrzenie, ludzkość nie może nawet myśleć o przeglądaniu się w jednym, choćby i krzywym lustrze – ma do dyspozycji wyłącznie miliardy jego odłamków. To nie postęp – to cofanie się w rozwoju.

Fides et ratio

Sytuacja nauczania katolickiego jest dobrym przykładem tego o wiele szerszego zjawiska. Osobie niewierzącej może się to dziś wydawać jakąś fantazją, ale główny nurt chrześcijaństwa nigdy nie odrzucał nauki (choć zdarzały się w nim poważne błędy, jak negatywne odebranie teorii heliocentrycznej przez watykańskich astronomów). Już Ojcowie Kościoła stwierdzali, że zarówno wiara, jak i rozum (fides et ratio) są sposobem na poznanie prawdy. Dlatego zaadaptowali myśl grecką na potrzeby teologii chrześcijańskiej. Materialny świat postrzegali jako drugą obok Biblii księgę napisaną przez racjonalnego Boga, a więc możliwą do odczytania przez człowieka. Uważali, że Bóg dał nam rozum, ażebyśmy go używali, a wiara i nauka uzupełniają się. W kolejnych wiekach powołano do życia instytucję uniwersytetu i właśnie watykańskiego obserwatorium astronomicznego, ponieważ uważano, że ostatecznie nie może być sprzeczności pomiędzy poznaniem rozumowym a poznaniem przez wiarę. Tak silne przekonanie o zespoleniu jednego z drugim może być jednym z powodów długiego opierania się antyrozumowej rewolucji przez Kościół.

Przekonanie o arbitralności rozumu kazało Michelowi Foucault opowiadać się wręcz po stronie szaleństwa

Jednak obserwując debatę wykształconych polskich katolików (bliskiego mi środowiska, nie publicystów) wokół problematyki nauczania moralnego Kościoła mogłem zaobserwować już okrzepłe efekty tej zmiany, jaka dokonuje się na fali postmodernizmu – to kompleks przeświadczeń, które kuszą mirażem szlachetnej równości, a w istocie, w dyktatorskim geście odmawiają wartości pozostałym poglądom dotyczącym poznania. Ten relatywizm to jakby odmowa uczestniczenia w dotychczasowej, zdrowej rywalizacji światopoglądowej jako bezsensownej, skoro jedna prawda nie istnieje. Ale przyznać status prawdy każdej opinii to w rzeczywistości kanonizować kłamstwo.

Katolicy pod wpływem tej filozofii nie dostrzegają błędów swojego rozumowania, a sprzeczność swoich poglądów z depozytem wiary Kościoła Katolickiego uznają za tymczasową, wynikającą z zapóźnienia „instytucji” – nawet, jeśli chodzi o samo centrum nauczania Chrystusa. Rozbieżność zrzucają na karb interpretacji, która się zdezaktualizowała. Bóg w takim ujęciu staje się odzwierciedleniem indywidualnych, bieżących potrzeb, chęci czy wręcz zachcianek człowieka. Nie może wymagać. Przekonanie, że prawda jest zmienna i zależna od mojego widzimisię sprowadza wszystko – nie tylko chrześcijaństwo – do absurdu.

Zauważmy przy okazji, że trudno o życie religijne, jeśli nie ma przekonania o trwałości znaczeń, a zamiast tego panuje przeświadczenie o zupełnej dowolności ich kształtowania (zmiana definicji płci, małżeństwa, rodziny itp.). Na naszych oczach tworzy się więc w łonie katolicyzmu fałszywa religia: wygodnictwo dostosowane do wymogów politycznej poprawności i do intronizowanego relatywizmu. Tak samo może dziać się z każdym systemem wartości, który chce się przekazać następnemu pokoleniu.

Pole do popisu dla irracjonalności

Jest jeszcze jedna, niezwykle groźna cecha dyktatu relatywizmu poznawczego. Na idealnie przez niego splantowanym gruncie mogą swobodnie wyrastać najbardziej irracjonalne ruchy społeczne, także z zupełnie innej bajki niż relatywizm. Zamiast pędzić żywot marginalnych efemeryd, jakich wiele w dziejach świata, w epoce Internetu zdobywają rzesze zwolenników i wpływają na kształt organizacji społecznej. Wobec zanegowania wartości argumentacji (wymagałaby uznania wspólnego układu odniesienia w postaci rozumu) została ona zastąpiona argumentem siły. Każdy racjonalny, uzasadniony sprzeciw można przecież zakrzyczeć, a niepokornego wykluczyć, na czym polega w praktyce zjawisko cancel culture (nieprzypadkowo zrodziło się ono w środowiskach, gdzie mottem jest walka z wykluczeniem). Stąd paradoksalna zgodność relatywizmu z fanatyzmem, narzucającym „jedyny właściwy” poglądu ogółowi – na tym polu jednak nie każdy ma prawo siać. Tylko osoba należąca do którejś z grup objętych ochroną politycznej poprawności może wykluczyć inną osobę (oczywiście za rzekome wykluczanie).

Tragiczny jest los nieświadomych tych wszystkich zależności aktywistów, których wiara w misję dziejową jest wykorzystywana i manipulowana przez polityków i wielkie biznesy

Mamy do czynienia z całym wachlarzem irracjonalnych ruchów tego typu. Ograniczę się do paru jaskrawych przykładów. Jawna działalność ruchu satanistycznego w USA i zalegalizowanie go jako Świątyni Satanicznej pociąga za sobą banalizację zła (niezależnie od tego, czy motywacją twórcy pomników Lucyfera jest kpina z religii czy prostoduszna wiara w moc zła). Kolejny ruch, odczytujący biblijne obrazy stworzenia świata literalnie i jako odpowiedź na pytania naukowe (przykład fides bez ratio), co parę lat narusza dobrodziejstwa powszechnej edukacji, dostosowując lokalne nauczanie szkolne do swoich przekonań religijnych (m.in. w Kansas). Ruch antyszczepionkowy, abstrahujący od osiągnięć medycyny, sieje groźną dezinformację. Wreszcie Black Lives Matter, ruch kanalizujący emocje ulicy i żywiący się histerią elit, pogłębia podziały społeczne. Swoją drogą, jak przyznają jego twórcy, ma cechować się rewolucyjnym podejściem z marksistowskich inspiracji – co gwarantuje mieszankę wybuchową. Niestety wszystkie te ruchy mają przełożenie na charakter decyzji administracyjnych, rezonują w deklaracjach polityków, programach partyjnych i wreszcie w prawodawstwie.

W następnym etapie mogą się wpisać w to zjawisko rozmaite odmiany szowinizmu, klasizmu czy seksizmu, które już obecnie korzystają z parasola poprawności politycznej – czy to ze względu na specyfikę tworzonego dziś prawa, czy milczącej zgody na przemoc, jeśli tylko sprawca należy do jednej z grup uznanych z jakichś powodów za dyskryminowane. Zazwyczaj nie znajdziemy wśród tych grup chrześcijan, nawet jeśli w danym kontekście są faktycznie mniejszością, i to zagrożoną realnie, współcześnie – jak, z jednej strony, ofiary Boko Haram w Nigerii, a z drugiej, pracownica korporacji prześladowana za noszenie medalika. Problem dotyka jednak teoretycznie wszystkich ludzi, jeśli wziąć pod uwagę paradoksy, z których poprawność polityczna nie znajduje wyjścia.

W krainie absurdu

W próżni aksjologicznej na nowo atrakcyjna staje się najbardziej skrajna inżynieria społeczna. 56, 60 lub 100 płci, pełna dowolność w samoidentyfikacji płciowej, podważenie faktu istnienia płci w ogóle… Jeszcze niedawno takie postulaty co najwyżej mogły stanowić abstrakcyjne zagadnienia ekskluzywnej części społeczeństwa, dla większości będąc wynurzeniami od rzeczy lub bezczelnymi kłamstwami. Dzisiaj natomiast wizerunek osoby tolerancyjnej coraz częściej zależy od refleksu w braniu na poważnie nawet najbardziej irracjonalnych wymysłów. Kto nie rozróżni w porę żartu od nowego dogmatu, ryzykuje znalezieniem się poza „postępowym” środowiskiem (i spotkaniem z furią w mediach społecznościowych czy groźbami karalnymi, jak J.K. Rowling za obronę pojęcia płci).

Lobby środowisk LGBT+ ma coraz większe możliwości presji na świat nauki, który w oczywisty sposób stoi na przeszkodzie w rozwoju postulatów tego ruchu. Wymaga on bowiem przesuwania granic dotychczasowych celów i tworzenia zupełnie nowych, po osiągnięciu poprzednich – co wynika choćby z opłacalności finansowej takiej działalności. Niewątpliwie tragiczny jest los nieświadomych tych wszystkich zależności aktywistów, których wiara w misję dziejową jest wykorzystywana i manipulowana przez polityków i wielkie biznesy (pornograficzny, farmaceutyczny, aborcyjny). Jest tajemnicą poliszynela fakt, że promocja rozwiązłego stylu życia jest umotywowana przede wszystkim argumentem finansowym – to wielki przemysł, w rzeczywistości obojętny na dobro jednostki. Modelowym przykładem jest amerykański gigant Planned Parenthood, który pod szlachetnymi hasłami zdrowia i wolności zarabia na każdej osobie uśmierconej i wyrzuconej do kosza (w USA prawie milion ludzkich istnień rocznie). Demaskacja nadużyć, które towarzyszą temu śmiercionośnemu procederowi, polegających na handlu szczątkami dzieci, pociągnęła za sobą sankcje karne… dla demaskatora, Davida Daleidena. Ma zapłacić aborcyjnemu gigantowi niemal 2,3 miliona dolarów za szkody poniesione w wyniku ujawnienia prawdy.

Być może to Kościół powinien raz kolejny w historii stać się rezerwuarem, w którym przechowa się także niechrześcijański dorobek poprzednich pokoleń (jak było w przypadku myśli greckiej)

Każdy opór wobec narzuconych ogółowi absurdów odczytany jest w pierwszym odruchu jako jedno z obowiązkowego zbioru: „nietolerancja”, „mowa nienawiści”, „faszyzm”. Pamiętajmy: dla skrajnej lewicy każdy, kto ma inny pogląd, jest faszystą, tak samo jak dla skrajnej prawicy każdy jej krytyk to ukryty komunista. Potwierdza się też, że rewolucja uświęca środki – w jej służbie przemoc jest dozwolona. Ma swoich męczenników. Zmusza do samokrytyki na podobieństwo komunizmu, również przeciwnych sobie naukowców i filozofów (ugiął się nawet śp. Roger Scruton). Ta rewolucja również zjada swoje dzieci, a dodatkowo także własny ogon. Nie warto jej służyć. Z pewnością pojawią się zatem kolejne osoby, które przekonają się na własnej skórze, że znalazły się na intelektualnych i kulturalnych manowcach. Wypłaczą wtedy diabelski okruch z oka niczym Kaj, uratowany przez przyjaciółkę Gerdę z niewoli Królowej Śniegu.

Wspólna obrona rozumu

Podsumowując, chciałbym wskazać trzy wnioski. Pierwszy, pocieszający dla katolików: że rozpad chrześcijańskiego imaginarium nie wynika tylko z problemów Kościoła, z niedostatków w postawie katolików. Drugi, niepokojący dla ogółu: że rozpad ten wynika przede wszystkim z odrzucenia dotychczasowego dorobku myśli europejskiej przez środowiska „postępowe”, prowadzące resztę społeczeństwa jak ślepy kulawego. Oznacza to ruinę dla każdego systemu wartości, nie tylko chrześcijańskiego. Być może to Kościół powinien raz kolejny w historii stać się rezerwuarem, w którym przechowa się także niechrześcijański dorobek poprzednich pokoleń (jak było w przypadku myśli greckiej).

I z tego wynika trzeci, tym razem pozytywny wniosek. Wiele już napisano o defetyzmie i aktywizmie katolików wobec tych wyzwań – jednak nie jest to tylko wyzwanie dla osób wierzących. Na dłuższą metę człowiek potrzebuje stałości znaczeń, trwałego sensu, a nie pogoni za oddalającą się fatamorganą poprawności politycznej. Istnieje chęć obrony rozumu w środowiskach innych wyznań i religii, czego przykładem francuska inicjatywa ponad podziałami La Manif Pour Tous w obronie wyjątkowości instytucji rodziny. Z kolei racjonalistów nigdy nie brakowało wśród osób obojętnych religijnie. Katolicy nie muszą być więc osamotnieni w tym zakresie swoich starań. Możliwość znalezienia sojuszników w obronie dotychczasowego dorobku cywilizacji daje prawo do umiarkowanego optymizmu. Miejmy zatem nadzieję, że obecny stan rzeczy to tylko epizod w historii, w którym otrzymamy jeszcze szansę wybrnięcia ze ślepej uliczki.

Wesprzyj NK
Absolwent etnologii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Pracownik Muzeum Historii Polski.

Nasi Patroni wsparli nas dotąd kwotą:
9 717 / 26 000 zł (cel miesięczny)

37.37 %
Wspieraj NK Dołącz

Komentarze

Dodaj komentarz

Zobacz

Zarejestruj się i zapisz się do newslettera, aby otrzymać wszystkie treści za darmo