Wpisz kwotę, którą chesz przekazać na rzecz NK
Żyjemy w państwie, którego istotna część została spenetrowana przez wpływowe siły wewnętrzne i zewnętrzne dążące do gospodarczej eksploatacji publicznych instytucji dla celów niezgodnych z dobrem wspólnym. Używając systemu politycznego w ten sposób, siły te deformują i państwo, i gospodarkę, i społeczeństwo. Upływ czasu nie łagodzi tych patologii, przeciwnie: raczej je instytucjonalizuje. Depolityzacja i anarchizacja państwa, atomizacja i dezorientacja społeczeństwa, oraz zogniskowanie debaty na kwestiach nieistotnych – to główni przyjaciele kleptokracji.
Polacy przyzwyczajają się do politycznych patologii. Bezkarność aferzystów, opresyjność państwa wobec zwykłych obywateli czy rekordowe koszty prostych publicznych inwestycji traktowane są coraz częściej niemal jak elementy przyrody, zjawiska tkwiące jakoby głęboko w kulturze, a więc znajdujące się poza oddziaływaniem zorganizowanej politycznie zbiorowości. Nawet jeśli stają się przedmiotem medialnego zainteresowania, kończy się na diagnozach bez konsekwencji.
Dlaczego? Jeśli złożyć to wszystko na karb skumulowanej nieudolności, bałaganu, zerwanej pamięci instytucjonalnej i innych rzekomo kulturowo i historycznie uwarunkowanych czynników – jak się to zwykle robi – nie pozostaje nic innego, jak wzruszyć ramionami i czekać na lepsze czasy. Zakładając, że otaczająca nas niesprawiedliwość i bylejakość są kwestią chaosu, przyjmujemy bowiem heurystykę deterministycznego pesymizmu, w ramach której systemowe patologie są kwestią braku możliwości i czasu na ich likwidację poprzez wprowadzenie sprawiedliwego i efektywnego porządku.
Co jednak, jeśli jest odwrotnie? Gdybyśmy dopuścili myśl, że zalewające nas niesprawiedliwość i bylejakość są funkcjami niewidocznego na pierwszy rzut oka, ale silnie ugruntowanego ładu – wspieranego przez licznych i wpływowych beneficjentów, protektorów i adwokatów, systemu dobrze służącego im, lecz niekoniecznie reszcie społeczeństwa – oznaczałoby to pewien psychologiczny kłopot. Musielibyśmy zastanowić się bowiem dogłębnie nad redefinicją otaczającej nas rzeczywistości. A więc: zidentyfikować niełatwo dostrzegalne przyczyny i mechanizmy, a także stojące za nimi siły i aktorów. Co więcej, moglibyśmy odczuć dyskomfort związany z poczuciem irrelewantności istotnej części naszej dotychczasowej wiedzy, być może także z poczuciem naszego lub osób, które cenimy, uczestnictwa w niesprawiedliwości i bylejakości, wreszcie: z możliwą konstatacją o konieczności zaangażowania się w przeciwdziałanie patologiom.
Niniejszy tekst, wychodzący od Platońskiego założenia, że dobro jest trudne, to próba takiego właśnie wysiłku.
Formalistyczne bajki
Zacznijmy od krótkiego przeglądu dotychczasowych wyjaśnień systemowych patologii III Rzeczypospolitej.
Dominująca po 1989 r. (w malejącym w ostatnich latach stopniu) opowieść uspokajająco głosi, że wszystko to problemy okresu przejściowego – nieuchronne koszty trudnej transformacji z totalitaryzmu w demokrację i z socjalizmu w kapitalizm. Mamy wierzyć, że prywata, korupcja, kradzież, zaniechania i inne skandale na wszystkich szczeblach władzy to historyczne konieczności wynikłe z potrzeby dziejowego „przejścia”, które z czasem, wraz z okrzepnięciem „normalnych” instytucji i nawyków, ustąpią. Jednocześnie poglądowi temu towarzyszy nierzadko wymierzony w sceptyków szantaż oparty na zarzucie sabotowania jedynego możliwego kierunku przemian, a przez to, pośrednio, wspierania sił nieodpowiedzialnych i radykalnych, skąd już tylko krok do napiętnowania jednym z licznych synonimów „oszołomstwa”.
Narracja ta, obok nieuprawnych: determinizmu i selektywności, oparta jest na błędzie formalizmu. Uwzględniając wyłącznie oficjalne dane, spycha w niebyt nieformalne zjawiska i aktorów. Tymczasem, jak pokazuje spory już dorobek rosnącej grupy badaczy postkomunistycznej transformacji[1], nie sposób zrozumieć przemian tej części świata bez uwzględnienia tych ostatnich. „Wiele przykładów z całego świata dowodzi, że nieformalne sieci czy grupy mogą przyśpieszać, hamować bądź zmieniać procesy industrializacji, urbanizacji, biurokratyzacji oraz demokratyzacji” – pisze Janine Wedel. Dodając, że „systemy nieformalne odgrywały wiodącą rolę nie tylko w instytucjach oraz mechanizmach państwa komunistycznego, lecz również w wielu reformach zainicjowanych w latach 90.”, Endre Sik i Barry Wellman przekonują, że „skala kapitału sieciowego jest większa w przypadku krajów komunistycznych niż w przypadku krajów kapitalistycznych”, ale też, że „kapitału tego jest więcej w epoce postkomunistycznej niż za czasów komunizmu”.
Owe nieformalne grupy, zwane ogólnie „klikami” lub „kręgami”[2], często przybierały i przybierają w Polsce postać „nomadów instytucjonalnych”, jak to określili Antoni Kamiński i Joanna Kurczewska. Ich lojalność skierowana jest w pierwszym rzędzie na członków kliki, dlatego piastując funkcje państwowe, zwykle działają w interesie prywatnym, a nie publicznym.
Odrzucenie powyższej perspektywy i związanych z nią ustaleń zaprowadziło „formalistów” na intelektualne manowce: popadli w banał oderwanych od realiów, nic istotnego nie wyjaśniających wypowiedzi. To krytycy III RP, uwzględniając czynniki nieformalne, dostarczali i dostarczają interesujących diagnoz i recept, nawet jeśli popełniają w nich błędy. Przyjrzyjmy się pokrótce najważniejszym z tych diagnoz.
Między postkomunizm a „układem postnomenklaturowym”
Najbardziej całościową próbę wyjaśnienia patologii III RP podjęła Jadwiga Staniszkis. Koncentrując się na wymiarze systemowym, wskazała na głęboką depolityzację i utratę przez państwo sterowności, które nastąpiły w wyniku globalizacji, integracji z UE i komercjalizacji funduszy publicznych oraz – last but not least – dziedzictwa PRL. To ostatnie miało tu znaczenie zasadnicze, to od końca lat 70. Miały bowiem miejsce: redefinicja rozumienia władzy (zrozumienie konieczności oddania części kontroli po to, by jak najwięcej jej zachować) i „spontaniczna samoorganizacja” części obozu komunistycznego, polegająca przede wszystkim na „konwersji władzy politycznej w ekonomiczną” i usadowieniu – już po przełomie 1989 r. – dawnej nomenklatury w roli nowej burżuazji, z tej pozycji sięgającej następnie, ponownie, po władzę polityczną.
Systemowe skutki to „wchłanianie państwa” przez konglomerat interesów ukształtowanych na styku polityki i gospodarki, funkcjonalizacja patologii, pastisz „polityki bez władzy”, umiejscowienie władzy strukturalnej poza demokracją, sprowadzenie rządzenia do zarządzania deficytem budżetowym i karuzelą stanowisk, fenomen „jednoczesnego odpaństwowienia, odspołecznienia i odobywatelnienia”, wreszcie: ucieczka polityków od odpowiedzialności, ku klientelizmowi i mafijności – jako namiastkom władzy w tak zdegradowanym państwie.
Węższą, lecz znacznie bardziej nośną (politycznie i medialnie), próbę wyjaśnienia systemowych patologii III RP zaproponował Andrzej Zybertowicz. W jego hipotezie „układu postnomenklaturowego” to PRL-owskie tajne służby występują jako rdzeń owego „układu” i główni sprawcy transformacyjnych chorób. Prywatyzując państwo, które ukształtowało się pod koniec PRL, stały się one najważniejszymi węzłami oplatającej i paraliżującej państwo sieci, której moc sprawcza redukuje demokrację i rządy prawa do fasady, skrywającej władzę nieformalnego „układu”. W sensie instytucjonalnym najważniejsza jest tu blokada kontrolnych i represyjnych funkcji sądów, organów ścigania i mediów, konstytuujących realne bezprawie i rządy silniejszych.
To diagnoza Zybertowicza stała się główną przesłanką rządzenia w czasach PiS. Jarosław Kaczyński nadał „układowi” – którego, co warto podkreślić, istnienie było wedle samego autora koncepcji kwestią hipotezy – status wroga publicznego numer jeden, określając jego likwidację jako „pierwszy warunek zmian”. W ten sposób budowa IV Rzeczypospolitej, pomyślana pierwotnie jako gruntowna, również ustrojowa, przebudowa państwa, zredukowana została do wymierzonych w pasożytnicze, postkomunistyczne kliki działań policyjno-prokuratorskich. W warstwie medialnej „układ” zrobił początkowo furorę jako odsłaniająca kulisy kryzysu politycznego z lat 2003–2005 diagnoza. Wraz z wybuchem konfliktu między PiS a PO i jego szybkim zaostrzaniem się, stał się jednak, z jednej strony, obiektem kpin, z drugiej – najpierw bezkrytycznej obrony, potem: niezręcznego milczenia. Stopniowo utonął w odmętach plemiennego sporu i dziś właściwie nie funkcjonuje już jako istotna diagnoza.
Brakujące ogniwo
Wnioski Staniszkis i Zybertowicza, obok rozlicznych zalet, mają jedną wspólną wadę. Dobrze opisując realia schyłku PRL i pierwszych kilkunastu lat III RP, rozbijają się o problem reprodukcji systemowych patologii. Skoro to nieformalne struktury i mechanizmy z czasów komunizmu grały tu główną rolę, to jak wytłumaczyć trwanie, a w niektórych przypadkach (np. zadłużenie publiczne) nawet narastanie patologii po rozpadzie formacji postkomunistycznej?
Oczywiście, wciąż można wskazać wiele przykładów postkomunistycznych sitw żerujących na państwie. Nie sposób jednak utrzymywać, że po marginalizacji SLD, zdominowaniu sceny politycznej przez partie postsolidarnościowe, likwidacji WSI, pasożytnicze struktury o PRL-owskim rodowodzie wciąż w Polsce dominują. Trudno przecież mówić o postkomunizmie bez postkomunistów.
Mamy więc najwyraźniej brakujące ogniwo w teorii (politycznej) ewolucji III RP.
Kleptokratyczne peryferie
Sądzę, że tym ogniwem może być kategoria „państwa drapieżczego” (predatory state). Przyjrzyjmy się jej nieco bliżej.
Analizując w drugiej połowie XX w. państwa peryferyjne, zachodni naukowcy[3] odkryli, że często wymykają się one kategoriom, które zazwyczaj wystarczają do zrozumienia natury krajów zachodnich. Formalnie, udają zazwyczaj demokratyczne republiki, często przekształcają się w systemy autorytarne – nie to jest jednak ich istotą. Od Trujillo w Dominikanie i Duvaliersa na Haiti, przez Mobutu w Zairze i Amina w Ugandzie, po irańskich szachów czy Ceauşescu w Rumunii, można było zaobserwować specyficzny splot interesów polityczno-gospodarczych, nadający tym państwom kleptokratyczny charakter.
Wspomniani badacze ukuli więc termin „państwo drapieżcze”. To „organizacja grupy lub klasy; jej funkcją jest wydobywanie dochodów z reszty populacji w interesie tej grupy lub klasy” – pisał Douglass North. Państwo takie dąży więc do możliwie największego drenażu pieniędzy ze społeczeństwa. Skala grabieży zależy, jak zauważa Margaret Levi, od pozycji przetargowej rządzących względem rządzonych, kosztów transakcyjnych i dostępnego czasu.
W państwie drapieżczym patologiczne zjawisko pogoni za rentą (rent-seeking)[4] nabiera charakteru systemowego. Rządzący świadomie kreują renty, używając ich jako sposobu wzbogacenia się i korupcji. Korzystają z władzy prawodawczej dla zysku swojego i swoich sojuszników. Korupcja staje się zinstytucjonalizowana.
Zagrożenia, jakie tworzy tego rodzaju systemowa racjonalność, wydają się na tyle jaskrawe, że narzucają intuicję o nietrwałości opartych na niej reżimów. Jednak kleptokracje nader często istnieją bardzo długo. Jak to możliwe?
Jak zauważają m.in. Boaz Moselle i Benjamin Polak, w interesie politycznych „drapieżców” leży zapewnienie określonego – optymalnego z punktu widzenia stabilności ich władzy –poziomu dóbr publicznych. Na tyle wysokiego, aby ich radykalny niedobór, poprzez erupcję niezadowolenia, nie pozbawił kleptokratów pozycji, a zarazem na tyle niskiego, by rządzeni nie nabyli zdolności rozpoznania niekorzyści swojego położenia (co mogłoby ich skłonić do buntu) ani możliwości samoorganizacji przeciwko panującym klikom.
Do takich dóbr publicznych należą przede wszystkim: praworządność, edukacja, infrastruktura, wolnokonkurencyjna gospodarka i możliwość uczciwego bogacenia się.
Poprzestając więc na razie na przykładzie rządów prawa: optymalne dla reżimu drapieżczego będzie formalne ich wprowadzenie, ale zarazem takie ograniczenie, aby móc możliwie najswobodniej używać legalnej przemocy przeciwko politycznym przeciwnikom i gospodarczym konkurentom, zagrażającym przedsięwzięciom kleptokratycznym.
Zasada równości wobec prawa czy ochrona własności będą więc najczęściej głoszone, lecz wybiórczo łamane.
Sama narzuca się tu teoria przemocy symbolicznej Pierre’a Bourdieu. Wedle francuskiego socjologa przemoc taka ma miejsce wtedy, gdy grupy dominujące wytwarzają takie systemy znaczeń, w których rzeczywisty układ sił, będący podstawą ich dominacji, jest szczelnie ukryty pod pozorem sprawiedliwego ładu i dzięki temu powszechnie odbierany jako prawomocny. Z kolei grupy poddane dominacji, a tym samym skazane na odtwarzanie swojego niskiego statusu, postrzegają ten stan rzeczy jako naturalny. Zaś dopóki tak jest, nie są w stanie wygenerować ani alternatywnego języka opisu rzeczywistości, ani tym bardziej alternatywnego programu działania. Mówiąc inaczej, przemoc symboliczna jest tym skuteczniejsza, im bardziej jest ukryta.
To zarys wyjaśnienia tajemnicy trwałości systemów kleptokratycznych.
Metody i skutki kleptokracji
Dla realizacji swoich celów państwa drapieżcze posługują się pewnymi specyficznymi metodami. Omówmy pokrótce ważniejsze z nich[5].
Podstawowy cel gospodarczy przyświecający drapieżcom to maksymalizacja dochodów, dlatego głównym ich narzędziem są daniny publiczne. Nie służą one jednak równomiernemu rozwojowi, lecz możliwie największemu drenażowi społeczeństwa. Dlatego są w sumie bardzo wysokie. Dotyczy to przy tym głównie tych danin, których ściągalność jest wysoka, a koszty poboru niskie. Drapieżczy fiskalizm nie jest więc zwykle realizowany za pomocą podatków dochodowych, lecz np. obciążeń handlu zagranicznego, podatków pośrednich czy pozapłacowych kosztów pracy. Jedną z form ukrytego opodatkowania jest też napędzanie inflacji, która uderza w drobnych ciułaczy, ale niekoniecznie w elity.
Drapieżcze reżimy nisko cenią dyscyplinę finansową i gospodarność. Dlatego często używają kreatywnej księgowości na skalę państwową dla ukrycia wydatków powstałych w wyniku kleptokratycznych rządów – koszty ponosi reszta społeczeństwa. Z tych samych powodów chętnie sięgają też po pożyczki, tak krajowe, jak i zagraniczne, zwiększając dług publiczny.
Alternatywą dla zewnętrznych pożyczek jest zagraniczna pomoc finansowa, najlepiej bezwarunkowa. Jednak nawet jeśli zostaje przyznana na określony cel, kleptokraci zawsze mogą ją sprzeniewierzyć.
Państwo jest wykorzystywane przez drapieżcze elity do partykularnych celów. Stąd rozdawnictwo lub wręcz dosłowna sprzedaż publicznych stanowisk i instytucji jako zapłata dla partnerów w kleptokratycznych interesach. Podobnie traktowane są państwowe przedsiębiorstwa – najlepiej przyznać jakiejś firmie monopolistyczne przywileje, aby następnie drenować ją z uzyskanych w ten sposób zysków. Także lukratywne rządowe kontrakty służą jako doskonałe narzędzie łatwego wzbogacenia – siebie, rodziny czy wspólników.
W skrajnych przypadkach drapieżcze elity posuwają się także do konfiskat i przemytu.
Jakie są skutki stosowania takich metod?
Generalnie, wspomniany optymalny z drapieżczego punktu widzenia poziom dóbr publicznych skutkuje powstaniem politycznej i gospodarczej fasady, utrzymywanej za pomocą repozytorium symbolicznej przemocy, ukrywającej prawdziwe cele i działania drapieżczej elity. Limitacja rządów prawa, wolności oraz równości – politycznej i gospodarczej – służy arbitralności władzy kleptokratów.
Spośród wielu innych, punktowanych przez badaczy państw drapieżczych, konsekwencji, warto, jak sądzę, wskazać siedem[6].
Po pierwsze, rządy drapieżców powodują nieracjonalną (z perspektywy dobra wspólnego) alokację zasobów. Priorytet pogoni za rentą powoduje, że konkurencja przenosi się ze sfery gospodarczej do politycznej, ponieważ w kleptokracji o wiele łatwiej uzyskać wpływ na zmianę przepisów lub dostęp do lukratywnych kontraktów, niż pokonać rynkowych rywali dzięki lepszej lub tańszej produkcji. Pojęcie przedsiębiorczości nabiera więc patologicznego – silnie nasyconego korupcją, oligarchizacją i mafijnością – znaczenia.
W kategoriach ekonomicznych oznacza to istnienie silnych zachęt do działalności nieproduktywnej. Im bardziej ta ostatnia wypiera produktywną aktywność, tym trudniejszy jest powrót do zdrowia: zanikają bowiem kompetencje i inne warunki (od infrastruktury po kapitał społeczny), na których uczciwy i wydajny biznes się opiera. Deformacja gospodarki spowodowana przez rządy drapieżcze ma skłonność do samopodtrzymywania i samonapędzania się. W szczególności cierpi na tym innowacyjność i postęp technologiczny.
Po drugie, patologiom rynku towarzyszą – równe lub nawet większe, bo to tutaj przede wszystkim żerują drapieżcy – patologie sektora publicznego. Przepisy i reguły ustalane są arbitralnie i często zmieniane. Merytokracja ustępuje miejsca nepotyzmowi, kumoterstwu i korupcji w rozdawaniu stanowisk. Radykalnie spada więc jakość rządzenia i zarządzania.
Z tymi skutkami drapieżczości związany jest kolejny, jakim jest zjawisko samonapędzającej się niewydajności (tzw. x-inefficiency). Nieracjonalne lokowanie przez państwo zasobów (w branże i przedsięwzięcia najłatwiejsze do drenażu) niszczy mikroekonomiczną racjonalność w sektorze rynkowym. W sektorze publicznym kleptokratyczna (sub)kultura rodzi piramidalną korupcję: jako że biurokracja jest „drapieżcom” niezbędna, w zamian za swoje usługi żąda udziałów w grabieży – taki mechanizm działa od wyższych szczebli aż po najniższe. Toteż nawet gdy rządzący chcą ograniczyć pazerność biurokratów, potykają się o siłę prawidłowości, którą sami stworzyli.
Kleptokracja pogarsza też, po czwarte, jakość inwestycji, przede wszystkim publicznych, ale też prywatnych. Ponieważ głównym celem pierwszych nie jest wzrost ogólnego dobrobytu, lecz maksymalizacja grabieży w wykonaniu rządzących klik, prorozwojowe inwestycje publiczne należą oczywiście do rzadkości. Co więcej, jako że przedsięwzięcia, takie jak budowa dróg, szkół czy infostrad, mogą pomagać społeczeństwu w samoorganizacji, komunikacji i patrzeniu rządowi na ręce, utrzymywanie ich w stanie chronicznego niedofinansowania leży w żywotnym interesie kleptokratów. To z kolei obniża jakość tych inwestycji prywatnych, jakie bazują na dobrach publicznych.
Dalej: na rządach drapieżców radykalnie cierpi tzw. kapitał ludzki. Wszechobecna korupcja i nepotyzm, niska jakość infrastruktury i edukacji, silne bodźce do nieproduktywnej aktywności niszczą kreatywność, innowacyjność i społeczne zaufanie. Efektami końcowymi są atomizacja i anomia.
Po szóste, systemowa degradacja edukacji, jako dobra szczególnie niepożądanego z punktu widzenia zainteresowanych utrzymaniem rządzonych w stanie nieświadomości kleptokratów, prowadzi do drenażu mózgów. Wysoko wykwalifikowani pracownicy, zwłaszcza jeśli są uczciwi, czują się niedocenieni, niepotrzebni lub wręcz zdegradowani. Jednak emigracja dotyczy nie tylko dobrze wykształconych – im głębsza degradacja rynku pracy, tym bardziej wyjazd z kraju jawi się jako poważna lub wręcz jedyna opcja egzystencjalna dla szerokich rzesz ludności.
Wreszcie, warto rozważyć scenariusz totalnego załamania gospodarki, które przydarza się zwykle słabym reżimom drapieżczym. Mowa tutaj nie o zwykłym bankructwie czy głębokim kryzysie, ale o rozpadzie dotychczasowej struktury gospodarki, połączonej ze społecznym chaosem.
Ma to miejsce wtedy, gdy powszechność korupcji łączy się ze słabością państwa w taki sposób, że rządzący nie są w stanie wykryć i zapobiec tworzeniu przez podległą im (teoretycznie) biurokrację kolejnych kleptokratycznych podsystemów. W modelowej sytuacji oznacza to, że wejście do systemu (jako drapieżca) staje się bezkosztowe, liczba i zachłanność drapieżców rośnie więc do tego stopnia, że suma rent zmierza do nieskończoności, stając się dla ofiar niemożliwa do udźwignięcia, stąd dochody drapieżców spadają z kolei do zera. W efekcie ludność masowo ucieka przed uciskiem poza gospodarkę pieniężną, tworząc alternatywne, nielegalne rynki, znajdujące się poza zasięgiem władz.
Gdy chaos się rozprzestrzenia, lojalność rządzonych wobec kleptokratycznego państwa drastycznie spada. Logicznym dla rządzących środkiem zapobiegawczym jest zwiększenie represji. Tego nie są jednak w stanie zrobić, ponieważ są zbyt słabi. Reżim upada, z gigantycznym kosztem dla wszystkich stron. Takie sytuacje miały miejsce m.in. w Zairze (za rządów Mobutu), Ugandzie (za Amina) czy na Haiti (za Cédrasa).
Drapieżcy w Ameryce?
Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że problem kleptokracji dotyczy tylko głębokich peryferii. Jak przekonuje James K. Galbraith, „państwem drapieżczym” stały się w ostatnich latach także Stany Zjednoczone.
Republikanie (przez duże „R”) dążyli w latach 80. XX w. do gruntownej, podyktowanej neoliberalnymi i monetarystycznymi przekonaniami, prowadzonej pod hasłami prywatyzacji i deregulacji, instytucjonalnej przebudowy Ameryki. Do wolnorynkowego demontażu powstałych w czasach Roosevelta i Keynesa instytucji kombinujących publiczne z prywatnym, takich jak system zabezpieczenia społecznego czy system szkolnictwa wyższego. Polegli jednak – argumentuje Galbraith – na wszystkich najważniejszych frontach, nieco tylko osłabiając wywodzący się z czasów New Dealu porządek. To doświadczenie skłonić ich miało to porzucenia wolnorynkowych idei i popadnięcia w cynizm. „Porzucili po cichu jakiekolwiek poważne trzymanie się swoich własnych, dawnych idei. Zamiast walczyć z systemem, postanowili do niego dołączyć. I wykorzystać go do własnych celów.”[7]
Przemiany lat 80. i 90., pewne (jednak) osłabienie czynnika publicznego w amerykańskim ładzie instytucjonalnym, dezorientacja opinii publicznej, gwałtowny rozrost sektora finansowego i wielkich korporacji, stworzyć miały grunt, na którym wyzute z idei i zafiksowane na partykularnym interesie nowe pokolenie konserwatystów mogło dokonać zawłaszczenia państwa. Zmiany dokonane przez ekipę George’a W. Busha jr. podsumowuje Galbraith właśnie mianem „państwa drapieżczego”.
„Państwo drapieżcze to system gospodarczy, którego całe sektory zbudowano, aby żerować na publicznych systemach, zbudowanych pierwotnie dla publicznych celów i służących dobrze klasie średniej […] Gdzie nie spojrzysz, funkcje regulacyjne zostały podporządkowane lobbystom. Gdzie nie spojrzysz, publiczne decyzje przynoszą zyski konkretnym prywatnym osobom. Gdzie nie spojrzysz, publiczna decyzja podejmowana jest przez agentów prywatnej partii, w celu dostarczenia prywatnej korzyści. To nie wypadek przy pracy – to system”.
Opisując triumf myślenia w kategoriach prywatnych na szczytach władzy (a więc zanik politycznego znaczenia dobra wspólnego), pokazuje Galbraith wiele konkretnych, decyzyjnych i instytucjonalnych skutków. Zwraca przy tym uwagę na destrukcyjny dla państwa proces wypierania merytokracji z zawłaszczonej sfery publicznej. Problem kompetencji urzędnika czy polityka staje się w „drapieżczej” logice systemowo nieistotny, ponieważ to przydatność w obsłudze owego żerowania na sferze publicznej jest tu głównym kryterium rekrutacji. Eskaluje to klientelizm, korupcję i – oczywiście – niekompetencję. Przy czym, rzecz warta podkreślenia, „drapieżcy nie mają nic przeciwko byciu uważanym za niekompetentnych – takie oskarżenie pomaga ukryć ich rzeczywiste cele”.
Fakt, że duża część administracji Busha (z samym prezydentem i wpływowym wiceprezydentem Dickiem Cheneyem na czele) wywodziła się z wielkich korporacji i stamtąd wyniosła patologiczną kulturę organizacyjną, przenosząc ją następnie do państwa, w połączeniu z „drapieżczością” tej ekipy, daje Galbraithowi asumpt do tezy o „korporacyjnej republice”, będącej przeciwieństwem republiki prawdziwej.
Podczas gdy w republice chodzi o minimalizację nadużyć władzy poprzez system wzajemnej kontroli i równoważenia się władz (checks and balances), we współczesnych korporacjach wyższe kadry kierownicze nie są przez nikogo realnie monitorowane ani rozliczane. Rezultatem przeniesienia tej logiki do państwa są „rządy klik, działających w tajemnicy, i w nieznanym na zewnątrz składzie osobowym”, które „za pryncypium uznają robienie tego, co im się żywnie podoba”.
Arbitralność władzy w „korporacyjnej republice” osłaniana jest przez osłabianie zewnętrznej kontroli, tak przez instytucje państwowe, jak i społeczeństwo obywatelskie, zwłaszcza media. Zamiast przekonywania opinii publicznej do swojej polityki rząd posługuje się nowoczesną propagandą, obliczoną na zaciemnianie rzeczywistości i zniechęcanie obywateli do politycznej aktywności.
W republice szanowany jest trójpodział władzy. W „republice korporacyjnej” rząd dąży do marginalizacji parlamentu i obsadzenia sądów gotowymi do wykonywania politycznych zleceń funkcjonariuszami, na podobieństwo pełniących dekoracyjną rolę dyrektorów w wielkich firmach.
„Korporacyjna republika” nie szanuje nawet instytucji wyborów. Rządzący postrzegają obywateli na podobieństwo akcjonariuszy w korporacji, będących nominalnymi właścicielami z teoretycznym prawem do udziału w decyzjach, ale bez realnego wpływu: system jest tak zorganizowany, aby menedżerowie nie mogli przegrać ważnego głosowania. W „republice korporacyjnej” pozbawiona skrupułów rządząca klika w dążeniu do zachowania władzy jest zatem w stanie posunąć się nawet do manipulacji wyborczych.
Na czele takiego państwa najlepiej postawić człowieka mało rozgarniętego i słabo poinformowanego, ponieważ jego funkcją jest zapewnienie, żeby wszystko działało jak należy, to jest: żeby „drapieżcy” mogli żerować na reszcie społeczeństwa.
Nie wchodząc w dyskusję na temat adekwatności ocen Galbraitha wobec USA za Busha juniora, warto docenić jej wartość dodaną w dyskusji o kleptokracji. Przede wszystkim, amerykański ekonomista poszerza to pojęcie, pokazując, jak logika systemowa podobna do tej na peryferiach może się wykształcić także w zupełnie innych warunkach centrum.
Praca Galbraitha ma jeszcze jedną ważną i oryginalną zaletę. Wprowadza pojęcie klasy drapieżczej, aspirując do pokazania mechanizmów dających „drapieżcom” poczucie społecznej odrębności i własnej tożsamości oraz leżących u podstaw grupowej solidarności (spajających wiele klik w jedną klasę), w tym specyficznego stylu życia, przypominającego pod wieloma względami dawne arystokracje.
Badacz idzie tu za amerykańskim ekonomistą i socjologiem Thorsteinem Veblenem. W klasycznej „Teorii klasy próżniaczej” precyzyjnie opisał on rzucające się w oczy: konsumpcję, próżnowanie i marnotrawstwo charakterystyczne dla części elit. Bogactwo i bezproduktywność – połączone z prestiżem i mocą decydowania o stylu i smaku – są tu atrybutami społecznej dominacji. Zdaniem Veblena „klasy próżniacze” były najlepiej widoczne w najwyższych stadiach „ery barbarzyństwa”, a współcześnie (tj. na przełomie XIX i XX w.) skupiają przede wszystkim finansistów i spekulantów giełdowych – wytwory rywalizacji kapitalistycznej. Mają one silne skłonności pasożytnicze względem produktywnej reszty populacji.
Dla Galbraitha „drapieżcy” to właśnie współczesna nam klasa próżniacza, wyalienowana i przekonana o swojej wyższości nad zmuszonym do ciężkiej pracy na konieczne utrzymanie „pospólstwem” – „ofiarami”. Pasożytując, „drapieżcy” wprowadzają do systemowej logiki silny czynnik antyrozwojowy. I choć zbyt łapczywe żerowanie jest wbrew żywotnemu interesowi grup dominujących – prowadząc do załamania się całości, może zgubić także klasę próżniaczą – jest imperatywem tak silnym, że trudnym do okiełznania. Stąd kluczowa rola instytucji społecznej kontroli[8].
Polskie analogie
Już na pierwszy rzut oka widać uderzające podobieństwa powyższych charakterystyk do Polski.
Przerośnięty sektor publiczny z wysokim udziałem w PKB (proporcjonalnie bliskim pod względem rozmiarów opiekuńczym państwom Europy Zachodniej) nie przekłada się na wysoką jakość dóbr publicznych. Słaba infrastruktura, katastrofalny stan szkolnictwa wyższego, bardzo niska jakość przepisów, nieskuteczność wymiaru sprawiedliwości, niekorzystne warunki działalności gospodarczej – to powszechnie znane zjawiska, które w świetle wcześniejszej tezy o „optimum kleptokratycznym” (tak dużo dóbr publicznych, aby nie wywołać buntu, tak mało, aby społeczeństwo nie stało się groźne dla władzy) nabierają nowego znaczenia.
System fiskalny jest typowo drapieżczy: wysoki klin podatkowy obciąża głównie klasę średnią i niższą, bogatsi mają rozliczne możliwości uchylania się przed fiskusem. Wzmacniają ten mechanizm komplikacja i zmienność przepisów podatkowych, w połączeniu z opresywną arbitralnością administracji skarbowej. Obraz dopełnia struktura obciążeń: stosunkowo niskim podatkom dochodowym towarzyszą wysokie podatki pośrednie i pozapłacowe koszty pracy.
Stosunek do budżetu przypomina kraje dawnego Trzeciego Świata. Eskalacji długu publicznego towarzyszy kreatywna księgowość na skalę państwa – miliardy złotych długu są w ostatnich latach (odkąd przybliżyło się zagrożenie przekroczenia progów ostrożnościowych) ukrywane m.in. w Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, Krajowym Funduszu Drogowym i Banku Gospodarstwa Krajowego (do końca dekady ma to być – jak wyliczył Krzysztof Rybiński – ponad 300 mld).
Kupczenie stanowiskami w administracji jest w III RP na porządku dziennym[9], tak samo jak w reszcie sektora publicznego. Fakt traktowania rad nadzorczych spółek Skarbu Państwa jak łupu politycznego jest powszechnie znany, używanie rządowych kontraktów do transferu publicznego grosza w prywatne ręce opisywano wielokrotnie, legalny i nielegalny drenaż państwowych przedsiębiorstw – również.
III RP stosuje więc wszystkie najważniejsze (opisane wcześniej) metody charakterystyczne dla reżimów kleptokratycznych.
Niemniej, dla wyjaśnienia lokalnych problemów koncepcja „państwa drapieżczego”, jak każdy teoretyczny model, nie powinna być bezkrytycznie aplikowana, lecz odpowiednio modyfikowana. Przykładowo, pomimo istnienia w Polsce „drzwi obrotowych” między polityką a wielkim biznesem, elementów tzw. kapitalizmu menedżerskiego czy politycznej roli rynków finansowych, trudno rozpatrywać III RP jako „republikę korporacyjną” w czystej postaci. Wpływ wielkiego kapitału na kształt państwa trudno przecenić, jesteśmy jednak daleko od sytuacji amerykańskiej, w której ludzie „wychowani” w wielkich firmach obejmowali najwyższe stanowiska publiczne. Tu „inni szatani byli czynni”; skądinąd pochodzi esprit de corps polskich elit.
Zastanówmy się więc nad specyfiką polskiego „państwa drapieżczego”.
Posttotalitarny punkt wyjścia
Punktem wyjścia do systemowych analiz III RP powinna być ostatnia faza PRL, kiedy to uruchomione zostały realne – w kontraście do oficjalnych, których ekspozycja pełni funkcję mitotwórczą i zakrywającą rzeczywistość – procesy transformacji. To w drugiej połowie lat 70., wraz z nową polityką gospodarczą (wielka skala pożyczek i importu z Zachodu, wejście części personelu służb specjalnych w interesy na zachodnich rynkach kapitałowych) dochodzi do pierwszej dezartykulacji[10] realnego socjalizmu. W następnej dekadzie następują krytyczne zmiany polityczne, przesuwające władzę z PZPR do resortów siłowych – zwłaszcza tajnych służb: wojskowych (przede wszystkim) i cywilnych – z postacią zbierającego dyktatorskie uprawnienia gen. Wojciecha Jaruzelskiego na czele.
To wciąż ta sama – ale już dalece nie taka sama – PRL. Maria Łoś i Andrzej Zybertowicz nazywają ten twór „posttotalitarnym państwem policyjno-partyjnym” (post-totalitarian police/party state)[11]. Porzuciwszy ideologiczne złudzenia, a w konsekwencji m.in. dążenie do totalnej kontroli społeczeństwa, ścisła elita przegrupowuje się. Pierwszy wymiar tej rekonfiguracji to wspomniane przesunięcie władzy do resortów siłowych, zwłaszcza do tajnych służb, pozwalające mówić o państwie policyjnym. Drugi to postawienie na młodych technokratów. Symboliczne było tu tzw. pokolenie ’84, jak je nazwała Staniszkis: generacja specjalistów, którzy w stanie wojennym mieli ok. trzydziestu lat, na tyle cynicznych, aby wstępować do PZPR – bez ideologicznych złudzeń, wyłącznie dla kariery – w latach apogeum represji[12]. Wreszcie, nowa strategia wobec opozycji w drugiej połowie lat 80.: zamiast dotychczasowego dążenia do likwidacji lub marginalizacji – selektywna (po oddzieleniu „ziaren od plew”) kooptacja. Elementem tej ostatniej było radykalne wzmożenie werbunku agentów przez specsłużby.
Prywatyzacja państwa policyjnego
Tak zreorganizowana posttotalitarna elita – pokazują Łoś i Zybertowicz – była, w przeciwieństwie do elity solidarnościowej, bardzo dobrze przygotowana do transformacji. Dzięki temu mogła stworzyć – i stworzyła – sieci nieformalnych powiązań o dużej sile oddziaływania na instytucje (wspomniani nomadzi instytucjonalni). Następnie sprywatyzowała bankrutujące (ideologicznie, gospodarczo i politycznie) państwo.
Proces ten objął, po pierwsze, zawłaszczenie archiwów tajnych służb (na największą skalę w latach 1989–1990). Zostały one w olbrzymiej części zniszczone lub przejęte przez kliki, co dało im potężne narzędzie oddziaływania na politykę i gospodarkę poprzez szantaż, korupcję i manipulację. Wielka liczba ekstremalnie drażliwych informacji stała się prywatnym kapitałem politycznym i gospodarczym.
Po drugie, w oparciu o zasoby komunistycznych służb powstał „prywatny przemysł bezpieczeństwa”. Pozaprawny, niepoddany kontroli, powiązany z dawną nomenklaturą i nowymi służbami, służył prywatnym interesom, często angażując się w przedsięwzięcia kryminalne lub dając wybranym firmom przewagę w możliwości niszczenia lub marginalizacji uczciwej konkurencji.
Po trzecie, byli funkcjonariusze tajnych służb PRL wzięli udział – zapewniając ochronę i informacje – w licznych aferach transformujących własność publiczną w nomenklaturową. Wykorzystywali do tego wiedzę, doświadczenia, kontakty i zasoby z poprzedniej epoki.
Po czwarte, tajne służby III RP, tak cywilne, jak i – w jeszcze większym stopniu – wojskowe, w dużej części pozostały kadrowo niezmienione, stając się częściowo spenetrowane przez nieformalne sieci. Jako takie, z jednej strony, aktywnie włączały się – w niedopuszczalny w realnych demokracjach liberalnych sposób – do polityki, z drugiej były do niej włączane przez środowiska i kliki polityczne przeciwko konkurentom. Jednocześnie okazały się niezdolne do skutecznej walki ze zorganizowaną przestępczością gospodarczą i nielegalnym przechwytywaniem publicznych zasobów przez prywatnych aktorów.
Burżuazja III RP
Do opisu Łoś i Zybertowicza dodać trzeba preferencyjną dla nomenklatury, legalną w świetle przyjętej w III RP koncepcji prawa, prywatyzację gospodarki. Najpierw gwałtowna liberalizacja (tzw. ustawa Wilczka), a następnie szybkie zamykanie rynku gąszczem koncesji, zezwoleń i kontroli w oczywisty sposób tworzyło okazję do łatwego wzbogacenia się głównie dla dysponującej strategicznymi przewagami konkurencyjnymi nad uczciwym biznesem (w postaci wiedzy, doświadczeń, kontaktów i zasobów) nomenklatury. Co więcej, liczne operacje typu: sprzedaż państwowych firm po zaniżonych cenach albo za pieniądze tych firm, uzasadniane i osłaniane oficjalnie za pomocą prostackiej, ale przez wiele lat całkowicie dominującej w debacie, retoryki neoliberalnej (z udziałem zagranicznych superautorytetów w rodzaju Miltona Friedmana i Jeffreya Sachsa), ponownie, służyły przede wszystkim byłym aparatczykom.
Tak powstała burżuazja III RP.
Klasa ta, jeszcze na etapie konwersji władzy politycznej w gospodarczą, przed powrotem do bezpośredniego rządzenia, była w stanie kształtować nowe reguły gry politycznej na tyle, aby – obok wyżej opisanych, regulowanych przecież lub życzliwie tolerowanych przez państwo procesów – zablokować dekomunizację i lustrację, rozliczenie liderów Socjaldemokracji Rzeczypospolitej Polskiej za przyjęcie pieniędzy od KGB czy zabezpieczyć przejęcie przez SdRP majątku i struktur (ale nie długów i win politycznych) PZPR. W pierwszej fazie transformacji zajęła zatem wygodną pozycję głównego beneficjenta prowadzonej polityki i zarazem kardynalnego krytyka sposobu jej realizacji (a więc politycznego beneficjenta jej społecznych kosztów). Po powrocie do formalnego rządzenia (1993–1995, 2001–2005) siła tej klasy w oczywisty sposób wzrosła jeszcze bardziej.
Mało precyzyjny opis owej siły jest dodatkowym argumentem ją potwierdzającym. Jednakże jednym z chlubnych wyjątków są tu badania przeprowadzone przez Jacka Wasilewskiego. Jak wyliczył ten profesor socjologii, w roku 1998 (czyli podczas rządów postsolidarnościowej koalicji i już po zasadniczym kryzysie postkomunistycznej oligarchii gospodarczej) ok. połowy elity politycznej, administracyjnej i gospodarczej było nią już dziesięć lat wcześniej, a jedna trzecia awansowała z drugiego szeregu. Awans z niższych pozycji społecznych dotyczył jedynie 11 proc., podczas gdy 7 proc. nie rozpoczęło jeszcze w ostatnim roku socjalizmu kariery zawodowej lub miało przerwę w pracy. Tak więc to kolejno: pierwszy i drugi szereg PRL-owskiej elity, ówcześni kierownicy i specjaliści, byli głównymi beneficjentami transformacji. Oto reprodukcja pod pozorem rewolucji.
Okrągły Stół jako redefinicja klasy drapieżczej
Mogłoby się wydawać, że mając pod kontrolą więcej niż cztery piąte kierowniczych stanowisk w polityce, administracji i gospodarce, nie potrzeba sojuszników. Jednak kooptacja większości elity solidarnościowej była aktem niezbędnym, bezcennym w wymiarze pozyskania kapitału już nie politycznego, gospodarczego czy kulturowego, ale symbolicznego i moralnego. Stanowiła świeckie uświęcenie, legitymizację nowego porządku. Redefiniowała zarazem, poprzez włączenie głównych oponentów, ustanawiając jednocześnie na nowo, pośród wielkich słów i w quasi-rewolucyjnym nastroju, „klasę drapieżczą” jako ponadpartyjną, przekraczającą „historyczne podziały” elitę niepodległej Polski. Okrągły Stół był, w tym sensie, wielkim rytuałem poszerzającej redefinicji kleptokratycznej klasy dominującej „posttotalitarnego państwa policyjno-partyjnego” – poprzez symboliczne ukonstytuowanie nowego ładu.
Rażąca dysproporcja między symboliką a niełatwo dostrzegalnymi – pośród gąszczu nieformalnych procesów oraz skomplikowanych operacji polityczno-biznesowych i medialnych – realiami jest zrozumiała w świetle teorii przemocy symbolicznej. Przypomnijmy: grupa lub klasa dominująca potrzebuje takiego ładu symbolicznego, który najlepiej przekona zdominowanych o naturalności panujących stosunków.
Cóż lepiej się tutaj nadawało od mantry o bezalternatywności „polskiej drogi” do kapitalizmu i demokracji? Jej „polskość” uzasadniała zarazem liczne odstępstwa od głoszonej liberalnej ortodoksji, piętnowanie zarówno krytyków tych odstępstw, jak i samej ortodoksji, oraz częste, przedstawiane jako „wypadki przy pracy”, przypadki zanikania interesu publicznego w politycznych decyzjach. Panowanie symboliczne klasy drapieżczej III RP wymaga, aby ofiary postrzegały patologie otaczającej je rzeczywistości społecznej jako bezalternatywny bałagan, a nie system.
Dodajmy do tego ważne spostrzeżenie Margaret Baere, znakomicie współgrające z tezami Bourdieu o nadawaniu przez grupy dominujące prawomocności niesprawiedliwym relacjom. „Jeśli nieformalne grupy/sieci zabezpieczyły swoje wpływy oraz umocowanie w instytucjach władzy, a tym samym wplotły się w struktury władzy poprzez sferę ekonomiczną, sojusze polityczne czy pole wymiaru sprawiedliwości, to ich działalność zdecydowanie łatwiej może być zdefiniowana jako prawomocna. Dzięki takiej integracji sieci zyskują niewidzialność poprzez fakt, iż podjęte decyzje, zainicjowane działania polityczne czy podpisane porozumienia nie są definiowane jako korupcja, lecz raczej jako »normalne« przedsięwzięcia czy operacje biznesowe”.
Tak więc zdolność do korumpowania jest wprost proporcjonalna do zdolności do pozostania niewidzialnym – poprzez nabycie statusu prawomocności. Oto istota symbolicznej warstwy polskiej transformacji: taka rewolucja, która umożliwi zachowanie prawomocności elicie bankrutującego systemu, za cenę podzielenia się statusem z nowymi aktorami.
„Przyjaciele z Zachodu” i neokolonizacja
Nie sposób pominąć tu kolejnej wielkiej grupy aktorów-beneficjentów naszych przemian, jaką są zachodnie państwa, organizacje, firmy i jednostki. Warto przypomnieć, że bez pomocy, darzonych przez postsolidarnościową elitę miłością pensjonarki, „zachodnich przyjaciół”, młodzi PZPR-owscy aparatczycy nie zyskaliby prestiżu i kompetencji do występowania w roli „niezastąpionych fachowców”, jakie dały im m.in. szeroko rozdawane (ale w obrębie ściśle określonej grupy) lukratywne stypendia w USA. Bez ich wsparcia nie powstałby również tzw. Plan Balcerowicza, będący w rzeczywistości jedynie uszczegółowieniem strategii opracowanej dla Polski przez profesora Harvardu Jeffreya Sachsa.
Uderza podobieństwo czterech rzeczy: stosowanej w Polsce naiwnie wolnorynkowej retoryki, treści tzw. Konsensusu Waszyngtońskiego i diagnoz o prywatyzowaniu państwa przez nomenklaturę oraz użytej przez otoczenie międzynarodowe przemocy strukturalnej, która sprowadziła III RP do roli globalnej peryferii. Oto zachodnie elity, zawierając pod koniec lat 80. rzeczone porozumienie dotyczące nowego ładu światowego, dla „zrównoważonego rozwoju i wzrostu gospodarczego”, zaleciły m.in. liberalizację rynków finansowych i handlu, prywatyzację przedsiębiorstw państwowych, likwidację barier dla zagranicznych inwestycji bezpośrednich, utrzymywanie jednolitego kursu walutowego, gwarancję praw własności.
Przenikliwie komentuje to Andrzej Maśnica: „Za sprawą tych – zadanych krajowym i lokalnym, legitymizowanym przez »wolny świat«, elitom – warunków i reguł przepływu globalnego kapitału, zgodnych z racjonalnością najbardziej rozwiniętych rynków, wygenerowano w Polsce konieczną »przemoc strukturalną«. Owa »konieczność« była warunkiem możliwości efektywnego przejęcia kontroli nad polską peryferią. Stąd jej »zatopienie« w globalnej i asymetrycznej logice wolnego przepływu, poszukujących nowych źródeł rentowności kapitałów, owo – tak wnikliwie opisane przez Jadwigę Staniszkis – wtargnięcie »globalnego wiru«, utrata sterowności, rozbrojenie instytucjonalne, »sprasowanie« radykalnie odmiennych czasów historycznych”.
I dalej: „Za sprawą mitologii i mistyfikacji wolnego rynku funkcję lokalnego gwaranta reguł nowego światowego porządku przejęły krajowe „struktury warunkujące zaufanie” – istniejąca i przeorientowana, »świadoma« cześć PRL-owskiego establishmentu oraz nowa solidarnościowa elita, przyjmujące rolę depozytariusza zaufania i gwaranta bezpieczeństwa transakcji. To rzeczywisty i zakumulowany przez lata kapitał polityczny pozwolił dwójnomenklaturze na stworzenie patologicznej sieci gospodarczych związków, stanowiącej rezerwuar wymiernych finansowych zysków” [podkreślenie moje – B.R.].
W efekcie nastąpiła – opisana ostatnio precyzyjnie przez Witolda Kieżuna – neokolonizacja Polski przez Zachód. III RP ukształtowana została jako pozbawiona zasobów i statusu uprawniającego do współtworzenia reguł gry peryferia, zdominowana kapitałowo i handlowo, skazana na rolę rynku zbytu i marginalnej przestrzeni outsourcingu produkcji[13].
Dwójnomenklatura jako elita kompradorska
Elita, która – za widoczną zgodą i z rozmyślnym wsparciem zachodnich, w tym amerykańskich, „przyjaciół” – objęła panowanie nad nową Polską, ma wszelkie znamiona tzw. elity kompradorskiej. A więc: współpracującej z obcymi mocarstwami dla realizacji własnych, partykularnych interesów, ze szkodą dla kraju[14]. To zjawisko dość typowe dla krajów peryferyjnych, a zwłaszcza postkolonialnych. Stąd, w przypadku Polski, która przez zdecydowaną większość czasu od końca XVIII w. znajdowała się pod obcym panowaniem, użyteczność tzw. studiów postkolonialnych dla rozumienia specyfiki takiej elity.
Kompradorscy rządzący mają głęboki kompleks niższości wobec elit metropolii i kompleks wyższości wobec własnego narodu. Efektem jest skłonność, z jednej strony, do powierzchownej imitacji tych pierwszych, z drugiej zaś – do przemieszanej ze strachem pogardy wobec, uznawanych za cywilizacyjnie podrzędnych, „tutejszych”. Skutkiem jest wyobcowanie z własnego społeczeństwa, którego istotą jest – jak zaobserwowała Ewa Bogalska-Czajkowska – przejęcie z kultury metropolii „systemu wartości wskazującego na dominujące znaczenie idei postępu, rozwoju, jako składników ideologii politycznej. Równocześnie przejęta zostaje pewna zewnętrzna forma organizacji jednostkowego życia, prowadząca do uznania konsumpcji za podstawowy element stylu życia. Grupy przejmujące te systemy wartości zainteresowane są więc pomnażaniem własnego bogactwa nie w celu wprowadzenia akumulacji kapitału i podjęcia działalności inwestycyjnej, lecz w celu rozszerzenia sfery własnej konsumpcji”.
Postkolonialna mentalność polskich elit, znakomicie opisywana przez Ewę Thompson, ma także skutki możliwe do uchwycenia przez ekonomię polityczną. Współodpowiada, przykładowo, za patologiczną strukturę importu. Ponieważ kompradorzy imitują zachodnie elity jedynie powierzchownie, nie interesuje ich sprowadzanie innowacji technologicznych, które mogłyby się przełożyć na zrównoważony rozwój i wzrost eksportu. Wystarcza im, aby na rynku dostępne były towary luksusowe, pozwalające na ostentacyjną konsumpcję na wzór zachodnich „klas próżniaczych”.
Warto podkreślić, że status gospodarczej neokolonii, zarządzanej raczej niż rządzonej przez kompradorską, postkolonialną elitę, jest nierozerwalnie związany ze słabością państwa. Immanuel Wallerstein postuluje wręcz, aby zamiast przeciwstawiać państwom centralnym państwa peryferyjne, mówić o terenach peryferyjnych. O ile bowiem budowa silnej gospodarki kapitalistycznej jest organicznie związana z budową silnego państwa, o tyle na peryferiach słabości gospodarki towarzyszy degeneracja tradycyjnych instytucji władzy, z którą nie łączy się powstanie alternatywnych sposobów organizacji politycznej.
Widoczna u Wallersteina doza deterministycznej przesady nie zmienia faktu, że peryferyjność gospodarcza idzie w parze z peryferyjnością polityczną. Oznacza to, w interesującym nas tu kontekście, że istnieje silne sprzężenie zwrotne między kleptokracją a polityczną podmiotowością. Cechująca reżimy drapieżcze nierozwojowość karmi się zdegradowanymi instytucjami władzy.
Państwo częściowo zawłaszczone
Nie inaczej jest w III RP. Gdzie jednak plasuje się ona na szerokim spektrum państw drapieżczych? Porównując Polskę, Rosję i Ukrainę jako państwa w różnym stopniu przechwycone (captured states), spenetrowane przez nieformalne grupy interesów, Janine Wedel zaproponowała dwa modele.
W „państwie częściowo zawłaszczonym” postkomunistyczne kliki przejęły lub sprywatyzowały niektóre jego funkcje i instytucje. Przechwycenie czy też penetracja oznacza tutaj podporządkowanie danej jednostki interesowi grupy penetrującej, a więc wyrwanie jej z logiki interesu publicznego. W przypadku częściowego zawłaszczenia „kliki wykorzystują aktorów państwowych, którzy są podatni na korupcję czy kupienie”, jednak „grupy te jako takie nie są synonimem władz państwowych”. To sytuacja Polski.
Natomiast w Rosji i na Ukrainie znacznie potężniejsze od naszych klik „klany” (np. rosyjskie tzw. grupy finansowo-przemysłowe) tak głęboko spenetrowały instytucje polityczne, że przestały być od nich odróżnialne – to „państwo klanowe”.
Tezy Wedel powinny być, jak sądzę, ważnym memento dla Polaków. Pokazują, po pierwsze, jak postkomunistyczna prywatyzacja państwa prowadzić może do wykształcenia się czegoś, co można by nazwać nowoczesnym państwem patrymonialnym, całkowicie zawłaszczonym przez kleptokratyczną elitę. W obrazie wschodniej drapieżczości możemy łatwo zobaczyć jeden z możliwych scenariuszy naszej przyszłości.
Po drugie, mówiąc o modelu częściowego zawłaszczenia, Wedel znakomicie uchwyca istotę polskiego rozdarcia między przeważającymi, głęboko chorymi, a resztkami zdrowych tkanek państwa. Dość precyzyjnie diagnozuje systemowe patologie, ale bez popadania w kuszącą przy takich rozważaniach przesadę.
W jakim stopniu państwo polskie jest zawłaszczone? Oto pytanie! Znajdziemy wiele przykładów instytucji ewidentnie spenetrowanych (np. WSI), ale też działających w duchu dobra publicznego (np. NIK). Jednak generalnie, po prawie ćwierćwieczu od narodzin III RP dysponujemy jedynie fragmentarycznymi i rozproszonymi danymi i diagnozami. Część kluczowych informacji została świadomie zniszczona (np. archiwa tajnych służb w czasach „przełomu”), część jest ukrywana (np. poprzez blokowanie dostępu do informacji publicznej), część pozostaje nieznana w wyniku deficytu dociekliwości. Generalnie, deficyt wiedzy systemowej jest – jak starałem się pokazać – wpisany z logikę kleptokracji i leży w żywotnym interesie kleptokratów.
Nie poddając się jednak „skazaniu” na irrelewantne ogólniki, spróbujmy odpowiedzieć na pytanie: czy kluczowe segmenty i instytucje polskiego państwa spełniają swoje oficjalnie deklarowane funkcje? Odpowiedź pozytywna oznaczać będzie, że stopień ich zawłaszczenia jest na tyle nieistotny, iż nie uniemożliwia wypełniania misji, dla której zostały powołane. Negatywna – że penetracja posunęła się tak daleko, iż stało się to niewykonalne. Na zasadzie analogii będziemy więc mogli wnioskować o funkcjonalności innych instytucji.
Sprywatyzowany sektor publiczny
Spójrzmy z tej pespektywy na rdzeniowy dla racjonalności systemu sektor publiczny. Wyróżnia się zwykle trzy główne jego funkcje: alokacyjną, redystrybucyjną i stabilizacyjną. Pierwsza oznacza zapewnianie dóbr publicznych i rekompensowanie niekorzystnych oddziaływań rynku, druga – zapobieganie i przeciwdziałanie nadmiernemu rozwarstwieniu majątkowemu; trzecia – przede wszystkim minimalizację amplitud związanych z gospodarczymi cyklami koniunkturalnymi.
O alokacji zasobów publicznych już mówiliśmy, wskazując, że w tym względzie polski sektor publiczny działa typowo kleptokratycznie. W nikłym stopniu rekompensuje też niedoskonałości rynku, w znacznym – choćby poprzez nadmiar regulacji i opresyjność instytucji kontrolnych – pogłębia je. Nie prowadzi również racjonalnej redystrybucji – pomoc socjalna jest rachityczna i niewłaściwie ukierunkowana (zdecydowana większość trafia do osób, które jej – na mocy teoretycznych kryteriów – nie potrzebują).
Jedyną funkcją, z której wywiązuje się przyzwoicie, wydaje się stabilizacja podczas kryzysów finansowych, amortyzująca zewnętrzne impulsy szokowe. Nie rekompensuje to jednak gigantycznych kosztów jego utrzymania. Jego wydatki stanowią ok. 45 proc. PKB, a pracuje w nim niemal co czwarty (24 proc., 3,5 mln osób) zatrudniony. O ile pierwsza wielkość sytuuje nas minimalnie poniżej średniej OECD, w sąsiedztwie tak zamożnych państw opiekuńczych, jak Norwegia czy Kanada, to druga – w ścisłej światowej czołówce, daleko przed takimi welfare states, jak Niemcy czy Szwajcaria!
Przykładem sposobu funkcjonowania tego sektora, obrazującym połączenie ogromnego rozmiaru i kosztów ze skrajną niewydajnością, może być powstały na styku państwa i NGO-sów tzw. system agencji. Agencje tworzono po 1989 r. we wszystkich ministerstwach sprawujących pieczę nad własnością. Pisze Wedel: „Formalnie jako ciała pozarządowe, zakładane były przez urzędników państwowych i związane z ich ministerstwami lub organizacjami państwowymi oraz finansowane przez budżet państwa (…) Od 10 do 15 proc. dochodów agencji mogło zostać przeznaczonych na »cele społeczne«. Jeśli agencja osiągała zyski, pozostawały one do dyspozycji zarządu, który następnie mógł dyskretnie przekazać je na kampanie polityczne. Jednocześnie ewentualne straty pokrywane były przez budżet państwa”.
I dalej: „Podmioty te przez swój niejednoznaczny status są w dużym stopniu niewidoczne. Częściowo są wynikiem »prywatyzacji funkcji państwa«, jak ujął to Kownacki [Piotr, były wiceszef NIK – przyp. B.R.], a jednocześnie funkcjonują na obszarach, za które odpowiedzialne jest państwo, choć nie ma nad tym kontroli”.
Rozrost takich bytów – o niejasnym statusie i hybrydowej własności – to konstytutywna cecha III RP. Ani prywatne, ani publiczne, działają według zasady „zyski prywatne, straty publiczne” i są silnie powiązane ze wspomnianymi nomadami instytucjonalnymi. Według Jerzego Stefanowicza w 1999 r. obszar między sektorem prywatnym a publicznym stanowi ok. 30 proc. polskiej gospodarki. Antoni Kamiński wskazuje z kolei, że instytucje tego olbrzymiego pogranicza „wydają się prywatne, choć faktycznie są częścią zawłaszczonego sektora publicznego”.
System emerytalny, czyli żerowisko
Innym przykładem jest polski system emerytalny. Jego reforma z lat 90. w jaskrawy sposób obrazuje patologię procesu komercjalizacji funduszy publicznych. Zmierzała ona do powierzenia prywatnym, głównie zagranicznym instytucjom finansowym, jakimi są OFE, ponad pół biliona zł (docelowo) oszczędności Polaków, z najwyższymi na świecie prowizjami za zarządzanie (tj. głównie zakup obligacji Skarbu Państwa) i znacznie wyższymi niż w ZUS kosztami własnymi. Do tego doszły: przymusowość, brak możliwości swobodnego dysponowania własnymi składkami i ograniczone możliwości dziedziczenia. A więc ponownie: niejasny status własnościowy (ani prywatny, ani publiczny)[15], wspierający zasadę: „zyski prywatne, straty publiczne”, przy czym w tym przypadku głównym beneficjentem jest zagraniczna finansjera, a główną ofiarą – polscy emeryci.
Znamienne, że miażdżąca większość dziennikarzy i polityków, o zwykłych obywatelach nie wspominając, nie potrafi nawet zidentyfikować historycznego źródła potężnego, pasożytniczego lobby, jakim są OFE. Jeśli problem w ogóle jest dostrzegany, obwinia się o niego zwykle rząd Jerzego Buzka, podczas gdy pierwsze i kluczowe decyzje podjął jeszcze gabinet Włodzimierza Cimoszewicza[16]. Następcy jedynie je skonkretyzowali. I, wobec faktu, że o kształcie systemu emerytalnego przesądzono właściwie bez debaty, późniejszy spór o detale był już tylko pozorem demokratycznej dyskusji, a w istocie – kampanią propagandową, przekonującą opinię publiczną o rzekomej bezalternatywności i optymalności przyjętych rozwiązań.
Tak więc OFE to wspólny, kompradorski i drapieżczy, wkład polskiej „lewicy” i „prawicy” w przemoc strukturalną systemu międzynarodowego wobec Polski: w prywatyzację państwa, umożliwiającą przechwycenie istotnej części rynku finansowego – kolejnej po m.in. sektorze bankowym – przez zagraniczne instytucje. Z udziałem, oczywiście, polskich ekspertów, finansistów i polityków partycypujących w podrzędnej, ale w lokalnych warunkach wiele dającej części zysków.
System agencji i OFE to ewidentne, choć dalece niejedyne, przykłady „legalnej grabieży” – by posłużyć się określeniem Frédérica Bastiata – publicznego majątku. Legalnej w świetle obowiązujących – niesprawiedliwych i antyrozwojowych – przepisów. Równolegle doświadczyliśmy grabieży nielegalnej, w postaci niezliczonych, ujawnionych i nieujawnionych afer, o tyleż monstrualnej, co trudnej do oszacowania skali[17]. Wszystko w warunkach bezradności lub neutralnej życzliwości państwa, które – produkując setki ustaw i tysiące rozporządzeń wykonawczych rocznie, w tym radykalnie zmieniających system – przez prawie ćwierć wieku nie jest w stanie zreformować aparatu władzy tak, aby umożliwiał efektywne wdrażanie politycznych strategii[18]. Wszystko w warunkach faktycznej bezradności lub życzliwej neutralności opinii publicznej, zaprzątniętej sprawami ogniska domowego i zdanej na media skoncentrowane z kolei na trzeciorzędnych sprawach (w tym aferach), a niepodejmujących problemów (w tym afer) systemowych.
Reprodukcja klasy drapieżczej
Wszystkie opisane patologie uruchomione zostały w latach 80. i 90. przez postkomunistów. Ekipy postsolidarnościowo-prawicowe – niekompetentne, zakompleksione, łase na symboliczne i materialne dowartościowania – zazwyczaj ochoczo wchodziły na utarte szlaki lub w najlepszym razie bezsilnie je kontestowały. Jednak nawet pomimo politycznych klęsk i marginalizacji dwójnomenklatury (najpierw AWS i UW, potem SLD), pomimo reklamowanych hasłem „IV Rzeczypospolitej” rządów PiS, wszystkie najważniejsze patologie systemowe trwają w najlepsze. III RP jako państwo drapieżcze – reprodukuje się.
Dlatego ani antykomunizm, ani prawicowy ogląd rzeczywistości nie wystarczają do zrozumienia istoty sprawy. Aby wyjaśnić, jak kleptokratyczna elita może przechodzić tak daleko idące przetasowania personalne oraz polityczne i pozostawać spójną i solidarną grupą, potrzebne jest pojęcie „klasy drapieżczej”.
Jeśli mam rację, podstawą esprit de corps polskich kleptokratów jest zasygnalizowana wcześniej dialektyka drapieżcy i ofiary. Dominująca „klasa próżniacza” uważa się za elitę zwolnioną z obowiązków obciążających zwykłych ludzi i postrzega ich jako obiekt gospodarczej eksploatacji. Jako elita kompradorska ma wobec nich kompleks wyższości, podszyty pogardą i strachem. Jako wyzuta z wyższych celów, nihilistyczna i materialistyczna elita kraju peryferyjnego[19], ma wyraźny priorytet osobistego bogactwa (głównie ostentacyjnej konsumpcji) i łatwość łamania ogólnospołecznych norm.
Współuczestnictwo w czynach zabronionych i/lub powszechnie potępianych przez „doły” jest zaś bardzo silnym spoiwem grupy. Analizując tzw. brudne wspólnoty, Adam Podgórecki wskazał na znaczenie „mordu założycielskiego” – wyraźnego i narażającego na karę złamania norm społecznych – dla konstytucji kliki czy środowiska. Gdy dochodzi do występku, powstaje wspólnota umoczonych, żywotnie zainteresowanych trwaniem i siłą grupy – jej osłabienie zwiększa bowiem ryzyko „wsypki”.
W tym świetle to nie organizacyjny lub polityczny rodowód czy ideologia cementują w pierwszym rzędzie pasożytnicze elity III RP, lecz czynność i funkcja żerowania na ofiarach, czyli reszcie społeczeństwa.
W tym miejscu warto poczynić dwie uwagi. Po pierwsze, należy dostrzec złożoność kleptokratycznej relacji drapieżca–ofiara. Ma ona wyraźny wymiar biopolityczny: ofiara powinna pozostać na tyle witalna, aby drapieżca mógł na niej jak najdłużej żerować, ale nie na tyle, aby móc mu zagrozić. Stąd wspomniane wcześniej „optimum kleptokratyczne”, zakładające odebranie ofierze motywacji do buntu lub wygenerowania alternatywnej elity. Realistycznie tylko to drugie może trwale i znacząco poprawić jej los. To jednak droga trudna i ryzykowna. Co więcej, inteligentny drapieżca będzie umiejętnie dopuszczał niektóre przynajmniej ofiary do korzyści płynących z systemu – oferując np. względnie łatwą konsumpcję na pewnym poziomie. Tym samym ryzyko zwrócenia się przeciwko elicie będzie wyższe, bo związane z możliwością spadnięcia w hierarchii dostępu do dóbr.
Po drugie, teza o III RP jako państwie drapieżczym rządzonym przez drapieżczą klasę nie oznacza, że wszyscy przedstawiciele elit są kleptokratami ani że występuje tu walka klasowa w Marksowskim czy postmarksistowskim rozumieniu. Ludzie odmawiający uznania reguł kleptokracji mogą w takim systemie piastować różne elitarne stanowiska na różnych szczeblach społecznej drabiny. Będą jednak – używając języka Bourdieu – zdominowaną fakcją klasy dominującej[20], bez decydującego wpływu na reguły gry.
Postrzeganie zaś relacji drapieżca–ofiara w kategoriach walki klas byłoby skrajnym uproszczeniem. Uwzględnienie biopolitycznej złożoności tej relacji wyklucza, jak sądzę, taką interpretację.
Wróćmy teraz do problemu reprodukcji. Tak skonstruowana elita drapieżcza będzie się odtwarzać nie według kryteriów ideologicznych czy biograficznych – te mogą mieć znaczenie co najwyżej dla pomniejszych grup w jej obrębie – lecz w oparciu o kleptokratyczny esprit de corps. Kooptować można każdego, kto okaże się funkcjonalny w podtrzymaniu tak rozumianego systemu i zaakceptuje nakaz milczenia o pewnych sprawach.
Co więcej, jak zauważył Rafał Matyja w swojej fundamentalnej diagnozie o realnym systemie władzy III RP[21], „w wielu sprawach krytyka systemu bywa na rękę którejś z grup interesu, a zatem, niejako z powodów systemowych, podtrzymuje on w licznych momentach postawy krytyczne jako w dłuższej perspektywie korzystne dla przetrwania poprzez dokonywanie koniecznych korekt. Naturą działania tego systemu jest zatem rzadko totalne odrzucenie impulsów pochodzących z zewnątrz. Pierwotną reakcją jest próba „dogadania się”, częściowego uwzględnienia oczekiwań wyrażanych przez silnego partnera. Dlatego też większość elit woli wejść w jakieś doraźne porozumienie i korzystać z dobrodziejstw systemu, niż zadawać sobie pytanie o jego efektywność czy antyrozwojowy charakter”.
O ile więc biopolityczna równowaga nie zostanie zbyt radykalnie zaburzona, reprodukcja może trwać w nieskończoność, poprzez kooptację kolejnych grup i pokoleń. W takiej sytuacji upływ czasu – wbrew powszechnie głoszonemu u nas przekonaniu – będzie sojusznikiem kleptokratów. Jak wskazała Wedel w odniesieniu do patologicznych relacji państwowe–prywatne, jest mało prawdopodobne, aby zniknęły one z czasem: „Wręcz przeciwnie, wydaje się, że dokonuje się w ich przypadku instytucjonalizacja”.
Potrzeba republiki
Podsumujmy ustalenia. Żyjemy w państwie, którego istotna część została spenetrowana przez wpływowe siły wewnętrzne i zewnętrzne, dążące do gospodarczej eksploatacji publicznych instytucji dla celów niezgodnych z dobrem wspólnym. Używając systemu politycznego w ten sposób, siły te deformują i państwo, i gospodarkę, i społeczeństwo.
Państwo, będąc spenetrowane przez partykularne interesy, staje się adaptacyjnie upośledzone: jego zdolność do definiowania i realizacji własnego interesu ulega poważnemu ograniczeniu. Gospodarka, obciążona priorytetem pogoni za rentą, rozwija się znacznie wolniej, niż by mogła, i sprzyja głównie bogaceniu się członków klasy drapieżczej. Nierozwojowe cele systemu – poprzez m.in. promocję korupcji, klientelizmu i nepotyzmu, zaniedbywanie edukacji i infrastruktury, destrukcję zaufania społecznego – osłabiają społeczne więzi i ludzką kreatywność, prowadząc do atomizacji i anomii.
Upływ czasu tych patologii nie łagodzi, przeciwnie: raczej je instytucjonalizuje. Kleptokracja wiąże się więc z tyranią status quo. Tym bardziej że w interesie klasy drapieżczej leży, aby jak najmniej się zmieniło. Depolityzacja i anarchizacja państwa, atomizacja i dezorientacja społeczeństwa oraz zogniskowanie debaty na kwestiach nieistotnych – oto główni przyjaciele kleptokracji.
Inaczej mówiąc, państwo drapieżcze karmi się słabością tego, co tworzy silną republikę. Remedium będzie więc tak proste – i tak skomplikowane – jak republikanizm.
Bibliografia:
P. Baran, The Political Economy of Growth, New York 1957
F. Bastiat, Dzieła zebrane, t.1, Warszawa 2009
E. Bogalska-Czajkowska, Struktura i rozwój społeczeństwa zależnego. Przypadek Nigerii, [w:] A. Czarnota et al (red.), Interdyscyplinarne badania nad genezą kapitalizmu, Toruń 1989
P. Bourdieu, J. C. Passeron, Reprodukcja, Warszawa 2006
L. Diamond, The Democratic Rollback. The Resurgence of the Predatory State, „Foreign Affairs” , March/April 2008
A.G. Frank, Who is the Immediate Enemy?, [w:] J.D. Cockroft et al. (red.), Dependence and Underdevelopment, New York 1972
A. Gordon, The Theory of the Progressive National Bourgeoise, „Journal of Contemporary Asia”, October 1973
A. Kamiński, J. Kurczewska, Main Actors of Transformation: The Nomadic Elites, [w:] E. Allardt, W. Wesołowski (red.), The General Outlines of Transformation, Warszawa 1994
W. Kieżun, Patologia transformacji, Warszawa 2012
Z. Krasnodębski, Demokracja peryferii, Gdańsk 2003
M. Levi, Of Rule and Revenue, Berkeley 1988
M. Lundahl, Inside the Predatory State: the rationale, methods and economic consequences of kleptocratic regimes, [w:] „Nordic Journal of Political Economy”, vol. 24, 1997
M. Łoś, A. Zybertowicz, Privatizing the Police-State: the Case of Poland, New York 2000
A. Maśnica, Władza w epoce chaosu. Część pierwsza: zrozumieć globalny kapitalizm, „Rzeczy Wspólne” 2012, nr 3 (9)
B. Moselle, B. Polak, A model of a predatory state, „The Journal of Law, Economics & Organization”, Vol. 17, Issue 1, April 2001
R. Matyja, Jednolity System Kierowania Krajem. Próba opisu, „Rzeczy Wspólne” 2012, nr 3 (9)
D. North, Structure and Change in Economic History, New York-London 1981
Od „kapitału” do kapitału – rozmowa z Adamem Glapińskim, [w:] J. Kurski, P. Semka, Lewy czerwcowy, Warszawa 1992.
OECD Economic Outlook, 2009/1, nr 85
M. Olson, The Logic of Collective Action. Public Goods and the Theory of Groups, Cambridge-MA-London 1965
Rocznik Statystyczny Rzeczypospolitej Polskiej 2012, Warszawa 2012
K. Rybiński, Magiczne obniżanie długu, http://rybinski.salon24.pl/368866,magiczne-obnizanie-dlugu
L. Skiba, Rządzić państwem. Centrum decyzyjne rządu w wybranych krajach europejskich, Warszawa 2010
R. Sojak, A. Zybertowicz (red.), Transformacja podszyta przemocą, Toruń 2008
J. Staniszkis, Postkomunizm. Próba opisu, Gdańsk 2000
J. Staniszkis, Władza globalizacji, Warszawa 2003
E. Thompson, Historia Europy Środkowej jako narracja postkolonialna, „Rzeczy Wspólne”
2012, nr 2(8)
E. Thompson, W kolejce po aprobatę: kolonialna mentalność polskich elit, „Europa”, nr 180,
14 IX 2007
I. Wallerstein, The Modern World-System. I: Capitalist Agriculture and the Origins of the European World-Economy in the Sixteenth Century, New York 1980
J. Wasilewski (red.), Elita polityczna 1998, Warszawa 1999
J. Wedel, Klany, kliki i zawłaszczone państwa, [w:] Radosław Sojak (red.), Szara strefa przemocy – szara strefa transformacji? Przestrzenie przymusu, Toruń 2007
A. Wołek, III Rzeczpospolita: słabość państwa jako słabość instytucji,[w:] J. Kloczkowski (red.), Rzeczpospolita 1989–2009 – zwykłe państwo Polaków?, Kraków 2009
T. Veblen, Teoria klasy próżniaczej, Warszawa 2008
A. Zybertowicz, W uścisku tajnych służb, Komorów 1993
[1] Mam na myśli badaczy takich, jak: Janine Wedel, Margaret Baere, Jeremy Boissevain, Thomas Graham, Juliet Johnson, David Kideckel, Patricia Rawlinson, David Stark, Adam Podgórecki, Teresa Łoś, Paweł Ruszkowski, Radosław Sojak, Jadwiga Staniszkis czy Andrzej Zybertowicz.
[2] Warto zwrócić uwagę, że jednym z polskich wcieleń kliki czy kręgu jest – postrzegane zwykle pozytywnie – tzw. środowisko.
[3] Głównie ekonomiści, historycy gospodarki i po części badacze społeczni, mieszczący się w nurcie ekonomii politycznej, graniczącej wręcz z (u nas właściwie nieistniejącą) politologią ekonomiczną (economical politics), tacy jak: Mancur Olson, Douglass North czy Deepak Lal, a później także Charles Tilly, Frederic Lane, Margaret Levy, Yoram Barzel, Ronald Wintrobe, Mats Lundahl, Gary Cox, Avinash Dixit, Boaz Moselle i Benjamin Polak, James Robinson, Samuel Zalanga czy Barry Naughton.
[4] Pogoń za rentą to dążenie do uzyskania korzyści gospodarczej poprzez wpływ na prawo za pośrednictwem organów państwa.
[5] Opieram się tutaj na przywołanym artykule Lundahla, który zbiera w nim kleptokratyczne metody opisane również przez wielu innych badaczy. Wymienia kolejno: taxation: taxes on foreign trade, smuggling, tax farming, sale of public offices, inflation as a tax, confiscation, foreign and domestic loans, aid blackmail, emblezzment of aid, reallocation of budgeted funds: unbudgeted funds, milking state enterprises, government contracts.
[6] Ponownie opieram się tutaj na pracy Lundahla.
[7] Wszystkie cytaty z Galbraitha to tłumaczenia własne za pracą Predator State.
[8] Jednoznacznie krytyczne wobec „klasy próżniaczej” stanowisko Galbraitha można kwestionować np. z pozycji neoarystotelesowskich, wskazując na, popartą wieloma historycznymi przykładami, pozytywną rolę takiej klasy. Nie zmienia to faktu, że – tak jak rządy nielicznych mogą być według Arystotelesa dobrą arystokracją lub złą oligarchią – „klasa próżniacza” może być również drapieżcza. Co więcej, ma – znów analogicznie do arystotelesowskiej oligarchii – być może silną naturalną skłonność do degeneracji.
[9] Pokazuje to w tym tomie „RW” Paweł Soloch.
[10] Dezartykulacja to proces symbiozy systemu z systemem o innej logice, dla podtrzymania niemożliwej już w ramach własnej logiki reprodukcji.
[11] W pracy „Privitizing the Police State”
[12] Adam Glapiński, szacując samą uniwersytecką część „pokolenia ’84” na kilka tysięcy osób, zaliczył do tej generacji m.in.: Aleksandra Kwaśniewskiego, Józefa Oleksego, Andrzeja Olechowskiego, Henrykę Bochniarz, Bogusława Liberadzkiego, Marka Kulczyckiego, Andrzeja Podsiadło, Janusza Sawickiego, Grzegorza Wójtowicza, Andrzeja Wróblewskiego, Alfreda Biecia.
[13] Precyzyjną analizę tych procesów daje Jadwiga Staniszkis we Władzy globalizacji.
[14] Tak definiują elitę kompradorską m.in. A. G Frank, A. Gordon czy P. Baran.
[15] Sąd Najwyższy orzekł w 2008 r., że środki zgromadzone w OFE nie są własnością prywatną.
[16] Ustawa z 28 sierpnia 1997 r. o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych
[17] Interesujące case studies kilku z nich można znaleźć w pracy zbiorowej „Transformacja podszyta przemocą”.
[18] Mam na myśli zwłaszcza dramatyczną słabość tzw. centrum rządu (dziś KPRM, wcześniej URM), odpowiadającego za koordynację pracy ministerstw. Słabość tę zdiagnozowali precyzyjnie m.in. Artur Wołek czy Leszek Skiba.
[19] Znakomitej charakterystyki ideologicznej elit III RP, pokazującej silny związek między specyfiką lokalnej odmiany liberalizmu a prowadzeniem polityki utwierdzającej peryferyjny status kraju, dokonał Zdzisław Krasnodębski w Demokracji peryferii. Ową polską odmianę liberalizmu określa autor mianem „nietzcheańsko-ponowoczesnej”, ze względu na dominanty nihilizmu i postmodernizmu.
[20] Bourdieu wyróżnił trzy klasy: dominującą, średnią i niższą. Każda z nich dzieli się z kolei na trzy fakcje: dominującą, pośrednią i zdominowaną.
[21] Sytuując go na średnim szczeblu władzy, określa go Matyja jako „w swej kulturze wykraczający poza obszar administracji i obejmującym państwowe lub świeżo sprywatyzowane firmy, sektor publiczny, samorządy zawodowe i część organizacji społecznych”.
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Chińscy przywódcy obecnie dobrze wiedzą, że poprzedni chiński sposób myślenia, czyli budowanie murów przeciwko światu, ostatecznie doprowadził Chiny do upadku. Tym razem już tak nie zrobią. Fragment książki Kishore Mahbubaniego, „Czy Chiny już wygrały?”
Skrócenie kadencji poprzedniej KRS było bezprawne. Ponadto sam proces powoływania członków Rady budził poważne wątpliwości. Fragment książki "Upadła praworządność. Jak ją podnieść?" S. Sękowskiego i T. Pułróla.
Jeżdżę po dworach od lat. Landem nie, bo kto dziś ma lando? Najwyżej Andrzej Nowak Zempliński, który zbiera w Tułowicach wszystko co stare i na kołach. Samochodem jeżdżę, jak mnie ktoś zabierze. Albo wieczorami po sieci.
We współczesnym świecie ścisły związek liberalizmu z demokracją jest po prostu faktem. Państwo liberalno-demokratyczne czy też - jak je również nazywamy - demokratyczne państwo prawa, stało się modelowym rozwiązaniem nie tylko w krajach należących do kręgu cywilizacji zachodniej. Nic więc dziwnego, że w potocznym języku oba pojęcia zlewają się i często stosowane są wymiennie - liberał to ktoś, kto bezwarunkowo akceptuje ideę demokracji, demokrata zaś to wyznawca poglądów liberalnych.
Czy wolność może rządzić państwem? Czy władza może być władzą w służbie wolności? Tak postawiony temat musi budzić wątpliwości, ponieważ w potocznym mniemaniu każda władza, a zwłaszcza władza polityczna obdarzona środkami przymusu, wydaje się raczej tym, co dla ludzkiej wolności stanowi największe zagrożenie. Czy najwłaściwszym ujęciem wzajemnej relacji obu fenomenów nie byłoby raczej ostre przeciwstawienie: władza kontra wolność?
Tylko połączone siły Kościoła i Państwa mogły wygnać ducha pogaństwa, którym od niepamiętnych czasów przeniknięte było starożytne społeczeństwo; przykładu dostarczało despotyczne Cesarstwo Wschodnie
Zapisz się na listę mailingową i wybierz, na jaki temat chcesz otrzymywać alerty:
Login lub e-mail
Hasło
Zapamiętaj mnie