Nie masz czasu na zapoznanie się z całością artykułu?
Wystarczy, że klikniesz ikonę „oznacz artykuł do przeczytania później”. Wszystkie zapisane publikacje znajdziesz w profilu czytelnika

„Gra o tron”, gra o Rzym

Rzym służył jako podręczny wzornik archaicznych dziś „cnót męskich” – ale i polityczności
Wesprzyj NK

Rzym jako miasto i Rzym jako metonimia „starożytności” są wciąż na nowo przywoływane i opowiadane, nie tylko w każdym pokoleniu, lecz przez każdą szkołę myślenia, każdą wrażliwość artystyczną. Jeszcze szerzej: do połowy XX wieku opowiadane były przez każdego twórcę, który traktował siebie serio i zarazem podejmował dialog z poprzednikami (począwszy zaś od romantyzmu – rzucał im wyzwanie). Świadomość istnienia tylu odwołań i nawarstwień musi onieśmielać.  

Rzym już od starożytnych czasów jest przedmiotem dyletanckich lub rabunkowych wykopalisk (stąd gruntownie wymieszane „pokłady” od czasów etruskich i starszych, co i raz przekładane, jak bibułką lub pianką, cienkim całunem spalenizny). Z podobnym zjawiskiem mamy do czynienia jeśli chodzi o „pokłady kultury”: każda wypowiedź o Rzymie jest odwołaniem do już istniejącego, wcześniejszego wyobrażenia o Rzymie jako synonimie imperium, panowania, Wiecznego Miasta. „Ty, co Rzym wpośród Rzyma chcąc baczyć, pielgrzymie…” pisał w jednym ze swoich najbardziej znanych wierszy Mikołaj Sęp-Szarzyński i widać w tych wersach nie tylko barokową skłonność do historyzmu i zauroczenie paradoksem, ale i całkiem „postmodernistyczne”, współczesne znużenie nadmiarem kontekstów niemal nie do ogarnięcia.  Tak, inne miasta – Paryż, Moskwa, Wiedeń, Triest, Kraków – też są „tekstem kultury”, palimpsestem, ale z Rzymem równać się może tylko (a i tego nie jestem pewien) Wenecja, Jerozolima (ta jednak zwykle ograniczona do ‘starożytności chrześcijańskiej’), no i może Istambuł: jak by nie patrzeć, drugi Rzym.  

Wtedy orało się konkretnie: Mariusz, Sulla, Krassus, bitwy, obrzędy i ablativus modi. Skończyło się to na dobre z końcem belle epoque, zostały poliestrowe tuniki 

A z drugiej strony jest oczywiście Rzym jako „destynacja turystyczna”, jako hasło z krótkiego kursu historii, jako skojarzenie – we wszystkich tych rolach skrajnie trywializowany. Zżymamy się na imigrantów w źle skrojonych kopiach tunik, uszytych ze sztucznego tworzywa, którzy natrętnie chcą pozować do zdjęć, na pożal się Boże „rekonstrukcje”, na dzieje Miasta poznawane przez pryzmat przygód Asteriksa lub jakiejś mangi: są jacyś legioniści, jest Cezar, lwy w Colosseum, ot, i tyle. Oczywiście, już curriculum w połowie podstawówki oferuje więcej, potem zaś wiedza ta zagęszczana jest trochę na kolejnych etapach edukacji, ale to zagęszczanie nienatrętne: nawet „historyk z cenzusem”, który wybrał inną specjalizację niż starożytność i miał z nią po raz ostatni do czynienia zdając egzamin „epokowy” po pierwszym roku kojarzy z przeszłości Miasta mniej niż piętnastolatek z gimnazjum klasycznego z powieści Manna czy wspomnień Parandowskiego. Wtedy orało się konkretnie: Mariusz, Sulla, Krassus, bitwy, obrzędy i ablativus modi. Skończyło się to na dobre z końcem belle epoque, zostały poliestrowe tuniki.  

Nie chodzi mi jednak o dziaderską tęsknotę za poplamionymi atramentem palcami, raczej o refleksję, jak Rzym był pamiętany, do czego tę pamięć wykorzystywano i dlaczego z niej zrezygnowano. Nie jest bowiem po prostu tak, że programy były przeładowane, i dlatego zrezygnowano z opowieści o reformach Sulli czy o zmaganiach optymatów i popularów, na podobnej zasadzie, jak z greki, nauki muzyki, kaligrafii czy rozbudowanej trygonometrii: bo staroświeckie i niepotrzebne. Nie: w edukacji na różnych poziomach Rzym służył nie tylko jako podręczny wzornik najbardziej dziś archaicznych „cnót męskich”, tych Koriolana raczej niż Bruce’a Willisa (składały się bowiem na nie, oprócz brawury, odwagi i lekceważenia bólu, których uosobieniem jest lecz por. McClane, także bezstronność, stałość i powściągliwość).  

Historia Rzymu więc to nie podręcznik kosmetologii, lecz medycyny pola walki 

Znacznie istotniejsza była rola Rzymu jako żywego wzornika „polityczności”. Przy czym, co ważne: nie chodzi o „polityczność” pojmowaną cukierkowo niczym chorągiewki na paradzie Schumanna lub ciepłe „kiziu-miziu, la-la mumu. Psioto cio to ludu pupu adekwatnie. Socio mniam- mniam buzio-ludzio to–to ho-ho buzi-pupci imponderabilia” czyli słowa, kierowane do Inteligenta Postępowego przez gen. Zamordcewa w niezrównanych „Donosach” Mrożka. Nie: polityczności jako zbioru działań, postaw i praktyk po które sięga się, by osiągnąć zamierzony cel w życiu publicznym. Historia Rzymu więc to nie podręcznik kosmetologii, lecz medycyny pola walki.  

Z tej nauki w znacznej mierze zrezygnowano. Nieraz zastanawiam się, gdzie w ogóle współcześni uczą się uprawiania i rozumienia polityki? Bo przecież nie na licencjackich studiach politologicznych, które równie wiele są warte, co bakalaureat z dziennikarstwa. Najtwardsi – jako teczkowi, smakosze – oglądając „House of Cards”? Możliwe – ale to dlatego, że brak im już „oprogramowania narracyjnego”, jakie dawała historia stłumienia rewolty Spartakusa. 

Gdzie w ogóle współcześni uczą się uprawiania i rozumienia polityki? Bo przecież nie na licencjackich studiach politologicznych, które równie wiele są warte, co bakalaureat z dziennikarstwa 

Rzym, owszem, nadal funkcjonuje jako podręczna metafora schyłku lub zapaści cywilizacji. Polacy do dziś przeżywają rozbioru – zmierzch i upadek Cesarstwa Rzymskiego jest podobną traumą dla pokaźnego procenta Europejczyków i obywateli USA, i nie ma chyba drugiego dzieła historycznego prócz pracy Eduarda Gibbona, które przetrwałoby w obiegu ponad 200 lat, cały czas czytane nie jako zabytek czy próbka myślenia z epoki, lecz całkiem na serio. Wszystkie dystopie, rdzawe od wody ściekającej po gruzach wysokościowców, zielone od dżungli porastającej stadiony i skrzyżowania bezkolizyjne wyrosły z tego sześcioksięgu, pisanego przez brytyjskiego libertyna w przeddzień Rewolucji Francuskiej, a przejęci czytelnicy rozpoznawali odtąd zapowiedziany zmierzch w chmurach nad Paryżem, Berlinem i San Francisco.  

I słusznie – lecz potencjał „metafory rzymskiej” do tego się nie sprowadza. I udowodnił to, sięgając po tematykę klasyczną, Juliusz Gałkowski.  

Warto zastrzec, czym jego „Miniatury rzymskie” nie są. Nie są ani zbiorem popularyzatorskich przypowiastek, jeszcze jednym sposobem na podanie wiedzy bez wysiłku, ani quasi-akademicką opowieścią o Rzymie. Wymagają od czytelnika już na wstępie minimum wiedzy – tuziny pojęć, od popularów po Kwirytów, traktowane są jako oczywiste, a jeśli dla kogoś nie są, niech przekartkuje któryś z podręczników. Nie oferują zbyt wiele wiedzy (choć zdarzają im się fantastyczne wprost race erudycyjne, szczególnie w rozdziałach o motywach rzymskich w malarstwie epoki klasycyzmu i romantyzmu) – są na to zbyt kapryśne i autorskie. Gałkowski, jak Gibbon, pisze o Rzymie, bo tak mu się podoba, nie troszcząc się o przytaczanie zbyt wielu dat ani o ciągłość (nieproporcjonalnie mało w „Miniaturach…” o klasycznym okresie Republiki czy o dynastii Antoninów) – bo nie na tym mu zależy. Nie pisał podręcznika, przewodnika ani nawet eseju: w książeczce in octavo pokazuje, jak awantury pastuchów, przepychanki w gliniastej dolinie, ambicje lokalnych watażków wyrosły w mit Miasta, który nadal, choć w bardziej zamglony niż kiedyś sposób, orientuje nasze myślenie o polityce.  

Nie jest to jednak również esej estety, polerującego flanelową szmatką marmury i ubolewającego nad zapomnianym Owidiuszem. Juliusz Gałkowski cierpko odwołuje się do współczesności, i to nie tylko na poziomie jednostkowych szpil, fundowanych dzisiejszym normom i retorykom, ale także w pociesznym wyobrażeniu Wergiliusza, któremu komisja grantowa odmawia sfinansowania projektu „Eneida”. Owszem, wiele zbożnych i wielkich dzieł przepada przez absurdalne rygoryzmy i przepisy, i autor „Miniatur rzymskich” zdaje się, ze względu na swą służbę publiczną, niemało o tym wiedzieć. Znacznie jednak ciekawsze jest jego aluzyjne uwspółcześnianie spraw rzymskich, kiedy sięga po takie pojęcia, jak deep state (co ciekawe, tłumacząc nim karierę Marka Emiliusza Lepidusa), takie zjawiska, jak „prawo w rękach potężnej kasty”, sytuacje tak pocieszne, fochy elity, która nie może się pogodzić z utratą dotychczasowej pozycji, grozi więc „Jeśli oni będą nadal rządzić, to opuszczę Miasto…”.  

Gałkowski cierpko odwołuje się do współczesności, i to nie tylko na poziomie jednostkowych szpil, fundowanych dzisiejszym normom i retorykom, ale także w pociesznym wyobrażeniu Wergiliusza, któremu komisja grantowa odmawia sfinansowania projektu „Eneida” 

Część tych nici wiązanych między Kwirynałem a współczesnością to po prostu okazja do krotochwili, zagrania aluzją literacką, wykorzystania mocy, jaką jest nadawanie imienia. Kalambur „Kwiryci z Alei Jerozolimskich” przezabawnie odwołuje się do tużpowojennej frazy „chłopi (wymiennie z: gospodarze) z Alei Jerozolimskich”, którą na poły czule, na poły ironicznie podsumowywano fenomen mikołajczykowskiego PSL: partia de nomine i programowo chłopska i wiejska przez kilkanaście miesięcy przedziału lat 1945-1947 uosabiała nadzieje sporej części Polaków, często najdalszych od wsi i jej problemów, a swoją siedzibę miała właśnie w Alejach 85, w jednym z niewielu niezruinowanych budynków stolicy. Ale Gałkowski, pisząc ciepło, choć z prztyczkiem, o środowisku „Teologii Politycznej” i jego tezie, że „rzymska forma”, tak dobrze znana szlachcie I RP, ukształtowała polską polityczność, nie dystansuje się odeń. To przekonanie jest również jego – jak i diagnoza, którą najpełniej postawił może Dariusz Karłowicz, jeden z liderów środowiska „Teologii..”, że dzisiejsze konflikty polityczne, rozdzierające zarówno Polskę, jak inne kraje Unii Europejskiej, swoje źródło mają w oligarchizacji elit, w ich zamknięciu się na potrzeby i wartości ludu, który dopiero porzucony, pozostawiony sam sobie, uciekł się do „populizmu”, za co tak chętnie biczuje go dziś hochliberalna prasa.  

Upadki Rzymu, uchybienia Rzymu, kryzysu Rzymu interesują Gałkowskiego równie mocno, co chwała i wieczność Rzymu, bo tłumaczy sobie nimi nasze współczesne kryzysy. Bardzo ciekaw jestem kolejnych miniatur, traktujących o Rzymie Odoakra i Fryderyków, papieża Aleksandra VI i Piusów – miniatur, które – jak mawia się półgłosem na Awentynie i w Alejach Ujazdowskich – powstają w najlepsze.  

 

Juliusz Gałkowski, „Miniatury rzymskie”, Pewne Wydawnictwo, Kielce, 2022 

Wesprzyj NK
Współpracownik „Nowej Konfederacji”. Dr historii, o XX-wiecznych Bałkanach, Polsce i emigracji rosyjskiej pisuje od „Aspen Review” po „Teologię Polityczną”. Lubi sielanki.

Nasi Patroni wsparli nas dotąd kwotą:
9 717 / 26 000 zł (cel miesięczny)

37.37 %
Wspieraj NK Dołącz

Komentarze

Dodaj komentarz

Zobacz

Zarejestruj się i zapisz się do newslettera, aby otrzymać wszystkie treści za darmo