Nie masz czasu na zapoznanie się z całością artykułu?
Wystarczy, że klikniesz ikonę „oznacz artykuł do przeczytania później”. Wszystkie zapisane publikacje znajdziesz w profilu czytelnika

Młodzi muszą walczyć o swoje

Czy chodzi o pracę, mieszkalnictwo czy przyszłe emerytury – młodzi ludzie mają najbardziej pod górkę. W Polsce, ale i na świecie. Jeśli to się nie zmieni, czeka nas brutalna walka pokoleń
Wesprzyj NK

W zbliżających się wyborach parlamentarnych najmłodsi wyborcy znów zapewne będą stanowić najmniej zdyscyplinowaną grupę elektoratu. Czy to dlatego, że nie mają na kogo głosować, bo partie nie mają dla nich sensownej oferty – czy też partie nie tworzą dla młodych oferty, bo ci i tak nie głosują? Odpowiedź na to pytanie jest jak próba rozwiązania zagadki, co było pierwsze – jajko, czy kura. Faktem jest jednak, że mało kto walczy o głosy młodych, szukając odpowiedzi na ich problemy. A coraz lepiej widać, że trapi ich cały splot kłopotów, tworzących pułapkę, z której trudno się wyrwać.

Późną wiosną w Polsce i w USA ukazały się, zupełnie niezależnie od siebie, dwie bardzo korespondujące ze sobą książki. W pierwszej z nich, „The Theft of a Decade”, dziennikarz „The Wall Street Journal” Joseph C. Sternberg udowadnia, że urodzone między końcem II wojny światowej a wejściem na rynek pigułki antykoncepcyjnej pokolenie „boomersów” okradło swoje dzieci – milenialsów, czyli ludzi mających dziś ok. 20-40 lat. Druga, „Pokolenie ’89. Młodzi wobec transformacji” ekonomisty Jakuba Sawulskiego, z pozoru dotyka innej problematyki, mianowicie stosunku ludzi młodych do ostatnich 30 lat historii Polski. Jednak w rzeczywistości jest także aktem oskarżenia wobec pokolenia naszych rodziców. A pokolenie to przygotowało nam do życia świat, w którym coraz trudniej jest mieszkać.

Na „czasówkach” pracuje w Polsce 71 proc. pracujących w wieku 15-24, zaś w wieku 25-34 – 35 proc.

Pod górkę od kolebki

Lista zarzutów jest długa: od rynku pracy przez mieszkalnictwo i edukację po system emerytalny. W polskich warunkach oznacza to, że młody człowiek najpierw idzie do szkoły, która jest przestarzała w formie i treści. Zamiast dostarczać umiejętności odnajdywania się w złożonym współczesnym świecie, trzyma się starych, pruskich metod nauczania z nauczycielem-mentorem stojącym przy tablicy i uczniami biernie reagującymi na jego tyrady (pisali o tym u nas Piotr Jesionowski i Jarema Piekutowski). W epoce, w której znalezienie odpowiedzi na frapujące nas pytanie w internecie to kwestia sekund, każe się uczniom wkuwać ogromną ilość wiedzy, która prędzej czy później i tak wyparuje.

Szkoła nie przygotowuje także do odnalezienia się na rynku pracy. Co prawda w przeszłości próbowano coś z tym zrobić, niestety rząd Prawa i Sprawiedliwości swoją polityką w stylu retro cofnął nas do czasów sprzed reformy edukacji AWS-UW, która pomogła nam, zdaniem Sawulskiego, zwalczać nierówności dostępu do szkolnictwa i wywindowała nas na szczyty rankingu PISA. Likwidacja gimnazjów ma cofać ten proces.

Gdy już człowiek zaczyna pracować, trafia na problemy związane z rynkiem pracy, w dużej mierze opartym na umowach cywilnoprawnych i czasowych. Jeśli chodzi o te drugie, jesteśmy europejskim liderem – „w Polsce pracuje w ten sposób aż 28 proc. pracowników najemnych, podczas gdy średnia w państwach UE wynosi 12 proc.”. To przede wszystkim ludzie młodzi: na „czasówkach” pracuje w Polsce 71 proc. pracujących w wieku 15-24, zaś w wieku 25-34 – 35 proc. Ma to swoje złe skutki w postaci niestabilności zatrudnienia. Prace na umowach czasowych są też „gorzej opłacane (bez uzasadnienia), dają mniejsze możliwości poszerzenia kwalifikacji, wiążą się ze słabszą ochroną praw pracowniczych i cechują niższymi standardami pracy oraz dają mniejsze poczucie stabilności i bezpieczeństwa”.

Z tego, ale nie tylko tego powodu, młodzi ludzie mają też mniejsze szanse na znalezienie lokum. Jak podaje Sawulski, aż 46 proc. Polaków w wieku 25-34 lat mieszka nadal z rodzicami, i to nie dlatego, że są wiecznymi dziećmi, ale po prostu dlatego, że trudno im znaleźć własne „M”. Polski rynek mieszkaniowy jest bowiem podzielony na trzy niedomagające segmenty: mieszkania własnościowe, których jest mało, są drogie i wymagają nierzadko długoletnich, wysokich kredytów, mieszkania na wynajem, których również jest mało, i mieszkania socjalne, których jest jeszcze mniej. To wpływa również na dzietność (także w połączeniu z małą dostępnością np. żłobków), co z kolei w ramach naszego systemu emerytalnego powoduje, że czeka nas na starość głodowe zaspokojenie naszych potrzeb. Sawulski na przykładzie emerytur pokazuje, jak rząd PiS kosztem młodych ludzi wspiera starszych – wydając grube miliardy na trzynaste emerytury tych, którzy statystycznie mają się zdecydowanie lepiej niż reszta społeczeństwa. Jak podaje autor, w 2017 roku przeciętny dochód rozporządzalny na jedną osobę w gospodarstwach domowych emerytów był o 2 proc. wyższy niż średnio w całej gospodarce. Ponadto dochód na osobę poniżej minimum egzystencji uzyskiwało 3,6 proc. osób w wieku powyżej 65 lat, gdy wśród osób w wieku 18-64 lat było to 4,4 procenta. PiS obniżył też wiek emerytalny, co w połączeniu z wydłużającym się życiem oznacza niskie świadczenia na starość lub konieczność dopłacania do systemu z pieniędzy podatników.

Sawulski na przykładzie emerytur pokazuje, jak rząd PiS kosztem młodych ludzi wspiera starszych – wydając grube miliardy na trzynaste emerytury tych, którzy statystycznie mają się zdecydowanie lepiej niż reszta społeczeństwa

Winni politycy

Wiele z tych problemów powtarza się w innych częściach globu. Jak pisze Sternberg, w USA „w 2014 roku mieszkanie z rodzicami było najczęstszym warunkiem mieszkaniowym młodych osób w wieku 18-34 – pierwszy raz od stu trzydziestu lat. Około 32 proc. osób w tym wieku wprowadziło się z powrotem do domu (lub nigdy go nie opuściło) w porównaniu do 31,6 proc. osób mieszkających we własnym domu z partnerem lub małżonkiem. Pozostała jedna trzecia mieszka ze współlokatorami, dziadkami, akademiku (lub więzieniu)”. Problem powtarza się także w Niemczech, Wielkiej Brytanii czy Japonii, gdzie kłopoty z pracą i mieszkaniowe są także jednym z paliw „seksualnej recesji” – z jednego badania wynika, że 42 proc. mężczyzn i 44 proc. kobiet w wieku 18-34 lat nigdy nie uprawiała seksu, zaś mniej niż 40 proc. mężczyzn i mniej niż 60 proc. kobiet chce wziąć ślub. Co oczywiście przekłada się też na niską dzietność.

Winę za wiele problemów ponosi państwo. Weźmy za przykład kwestię głośnych ostatnio kredytów studenckich. To ogromny problem – w 2018 roku skumulowane długi studenckie wynosiły 1,4 bln dolarów (większą wartość mają tylko kredyty mieszkaniowe). 10-12 proc. dłużników spóźnia się co najmniej 90 dni ze spłatą kolejnej raty.

Jak wskazuje Sternberg, problemem nie jest to, że studenci muszą się zadłużać, ale że często zadłużają się na bzdurne studia, których zresztą nie kończą. Powołując się na książkę Sandy Baum „Student Debt. Rhetoric and Realities of Higher Education Financing”, pisze, że w 2014 roku aż 34 proc. tych, którzy w momencie opuszczania szkoły byli winni mniej niż 5 tys. dolarów, nie wywiązywało się ze spłacania długu, podczas gdy problemy z płatnościami miało 18 proc. tych, którzy byli winni ponad 100 tys. dolarów. O premii edukacyjnej decyduje przede wszystkim to, czy się skończyło studia, choć nie tylko. A. P. Carnevale, B. Cheach i A. R. Hanson wskazują, że mediana zarobków absolwentów nauk przyrodniczych, matematyki czy kierunków technicznych wyniosła w latach 2009-2013 43 tys. dolarów, w przeciwieństwie do sztuk wyzwolonych i kierunków humanistycznych, gdzie wyniosła 29 tys. dolarów. „To nadal więcej niż w przypadku mediany pracowników ze średnim wykształceniem (22 tys. dolarów – przyp. aut.), ale być może nie aż o tyle więcej, o ile miałby nadzieję dostawać więcej ktoś, kto wydał 20 tys. dolarów rocznie na studia licencjackie i niedługo będzie musiał spłacić kredyt” – pisze Sternberg.

Winę ponoszą politycy, którzy chcieli jak najmocniej rozpowszechnić wyższe wykształcenie i w tym celu wprowadzili politykę subsydiowania kredytów studenckich, tworząc w ten sposób nadmierny popyt na usługi edukacyjne. Sternberg obarcza winą programy dofinansowujące studia ubogim studentom, ulgi podatkowe dla gospodarstw domowych, które płacą za naukę, czy subsydiowanie kredytów o niskim oprocentowaniu. Publicysta krytykuje także to, że brakuje mechanizmów, które pozwalałyby pożyczkodawcom badać zdolność kredytową studenta i ustalać pod nią wysokość odsetek.

Politycy, uważający niczym Patryk Jaki, że sprawę rozwiąże głosowanie przeciwko przywróceniu przywilejów SB (cokolwiek to znaczy) czy przeciwko przyjmowaniu nielegalnych imigrantów nie są reprezentantami interesów ludzi młodych, tylko inkarnacją swoich starszych o kilkadziesiąt lat kolegów

Kwestią nieodczuwalną bezpośrednio, ale znaczącą zwłaszcza w rozłożeniu w czasie jest także to, jaki jest efekt fiskalny takich a nie innych decyzji w ramach finansów publicznych, podejmowanych w odniesieniu do osób starszych i młodszych. Sternberg opisuje koncepcję rachunkowości pokoleniowej (generational accounting), opracowaną przez ekonomistów L. J. Kotlikoffa, A. J. Auerbacha i J. Gokhale’a. Po jednej stronie bilansu mamy przewidywalną sumę podatków, płaconych przez wszystkich aktualnie żyjących podatników danego państwa przez całą przewidywalną długość życia. Po drugiej stronie – korzyści, jakie mieliby otrzymywać z tytułu aktualnych uprawnień. Jak wskazuje Sternberg, jeszcze nikt nie wskazał rozwiniętego państwa, w którym bilans ten byłby dodatni. Gdyby chcieć zrównoważyć ten rachunek, należałoby przykładowo w USA albo jednorazowo zwiększyć wpływy do budżetu federalnego o 64 proc., albo ściąć wszystkie wydatki o 40 proc. Jako że to się nie stanie, oznacza to permanentne dalsze zadłużanie się.

Wojna pokoleń się zbliża

„Największa kradzież fiskalna ze wszystkich, jakich boomersi dokonali przez ostatnią dekadę, polega na pozbawieniu ich dzieci z pokolenia milenialsów wyboru fiskalnego. Milenialsi w coraz większym stopniu nie mają dobrych opcji do wyboru, jeśli chodzi o rozwiązanie tych problemów” – pisze Sternberg. Takie podejście coraz częściej pojawia się w dyskursie publicznym – i zaczyna się nasilać. Symptomatyczna w tym kontekście jest droga Pawła Dobrowolskiego, który przez lata zajmował się tym tematem, przede wszystkim w kontekście systemu emerytalnego. Jeszcze w 2008 roku pisał grzecznie: „Prosimy o sprawiedliwsze rozłożenie ciężarów starzenia się społeczeństwa”. W 2014 roku już bez ceregieli opisywał „Sześć sposobów, na które starzy wych…li młodych”. Kłopot w tym, że ma to miejsce póki co na płaszczyźnie dyskusji publicystyczno-naukowej. Do młodych przekaz ten systemowo jeszcze nie dotarł, ponieważ – jak wykładał znów Dobrowolski – „nie ma żadnego konfliktu pokoleń, bo młodzi nie widzą i nie wiedzą jak są wykorzystywani. Konflikt będzie, gdy młodzi zrozumieją skalę redystrybucji międzypokoleniowej od młodszych do starszych za dekadę do dwóch dekad. Ale wtedy będzie za późno by uniknąć brutalnego zderzenia pokoleniowych egoizmów”.

W ramach tej walki – o ile szala zwycięstwa będzie przechylać się na stronę młodych – może np. zostać poddana w wątpliwość natura uprawnień emerytalnych jako „praw słusznie nabytych”. Jeśli w kasie będzie brakować pieniędzy, otwarta będzie droga do obniżenia świadczeń. To zresztą na świecie już się dzieje (Sternberg w swojej książce opisuje lokalne obniżki bądź przymiarki do nich, z jakimi można spotkać się w USA). Perspektywa młodych ludzi powinna być zauważona – i to nie tylko ze względu na samych młodych, ale także ze względu na pokój społeczny, któremu zagraża narastający międzypokoleniowy konflikt interesów.

Rodzi to oczywiście swoje problemy. Po pierwsze, wielu młodych nie jest świadomych kłopotu, ponieważ duża jego część dotyczy przyszłości, nieraz odległej. Tak jesteśmy skonstruowani, że o emeryturach najwięcej myślą… emeryci. Po drugie zaś myślenie kategoriami interesu pokoleniowego (podobnie zresztą jak każdego innego interesu partykularnego) jest sprzeczne z wizją polityki zarówno jako realizacji dobra wspólnego, które nie jest tylko sumą dóbr partykularnych, jak i z koncepcją polityki jako jednego ze sposobów zarządzania dobrami wspólnymi (czy też dobrami wspólnej puli). Tym bardziej, że nie mówimy tu o spisku starszych przeciw młodszym; za obecnymi rozwiązaniami stoi często wrażliwość i doktryna solidarności międzypokoleniowej, realizowanej przez państwową redystrybucję. Starsi zresztą także często pomagają młodszym, czy to udzielając im dachu nad głową, opiekując się dziećmi czy pomagając im finansowo. Obecna sytuacja prowadzi jednak do takich paradoksów, jak wykorzystywanie trzynastej emerytury (na którą środki uzyskano przecież przynajmniej po części z podatków ściągniętych z pracujących) do finansowej pomocy dzieciom czy wnukom – lepiej więc się nimi zająć niż je ignorować w imię źle rozumianego szacunku dla starszych.

Wykorzystajmy wybory

Wbrew pozorom nie chodzi o to, by im dosypać rządową trzynastkę czy czternastkę, ale także nie oznacza to pozostawienia wszystkiego rynkowi. Sternberg, który także zauważa problem umów czasowych, obarcza winą za dualny rynek pracy sztywne kodeksy, które chronią starych i ich miejsca pracy, a uderzają w młodych. Ma rację, także w polskim kontekście, jednak jeśli obawiamy się, że wówczas wszyscy wylądują na „czasówkach”, możemy budować jakąś formę flexicurity, w której elastycznemu rynkowi pracy będzie towarzyszyć siatka socjalna dla bezrobotnych i pomoc w dostosowaniu własnych kompetencji do zmieniającej się rzeczywistości. Z kolei jedną z przeszkód, jeśli chodzi o powstania atrakcyjnego rynku mieszkań na wynajem, jest nadal restrykcyjne prawo chroniące lokatorów. By jednak nie doprowadzić potencjalnie do plagi bezdomności, należałoby także myśleć o rozbudowie mieszkań socjalnych, do których w razie potrzeby właściciele mogliby eksmitować niepłacących za wynajem lokatorów.

Obecna sytuacja prowadzi jednak do takich paradoksów, jak wykorzystywanie trzynastej emerytury (na którą środki uzyskano przecież przynajmniej po części z podatków ściągniętych z pracujących) do finansowej pomocy dzieciom czy wnukom

Pomysłów może być sporo, jednak ważna jest przede wszystkim zmiana perspektywy, w której młodzi sobie jakoś poradzą. Owszem, poradzą sobie – uciekając z braku wiary w system emerytalny na „śmieciówki” lub do szarej strefy, rezygnując z posiadania rodziny czy wyjeżdżając za granicę, gdzie co prawda ich rówieśnicy spotykają się z podobnymi problemami, jednak mogą dzięki mniejszym wymaganiom stanowić atrakcyjną wobec nich konkurencję na rynku pracy. Tym powinni zajmować się oczywiście przede wszystkim młodzi, bo przecież nikt za nich ich interesów nie będzie reprezentował. Także młodzi politycy, z czym jest niestety krucho. Politycy, uważający niczym Patryk Jaki, że sprawę rozwiąże głosowanie przeciwko przywróceniu przywilejów SB (cokolwiek to znaczy) czy przeciwko przyjmowaniu nielegalnych imigrantów nie są reprezentantami interesów ludzi młodych, tylko inkarnacją swoich starszych o kilkadziesiąt lat kolegów, którzy często o naszych problemach nie mają zielonego pojęcia.

Wyborcy zaś powinno premiować tych polityków, którzy te problemy zauważają. Pomóc w tym może udział w wyborach – bo nikt nie będzie interesował się takimi sprawami, jeśli nie będzie to korzystne wyborczo.

fot.: freepik.com

Wesprzyj NK
Politolog, dziennikarz, tłumacz, współpracownik Polskiego Radia Lublin. Pisze doktorat z ekonomii i finansów w Szkole Doktorskiej Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Publikował i publikuje też m.in. w "Gościu Niedzielnym", "Do Rzeczy", "Rzeczpospolitej", "Gazecie Wyborczej", "Tygodniku Powszechnym" i "Dzienniku Gazecie Prawnej". Tłumaczył na język polski dzieła m.in. Ludwiga von Misesa i Lysandera Spoonera; autor książkek "W walce z Wujem Samem", "Żadna zmiana. O niemocy polskiej klasy politycznej po 1989 roku", "Mała degeneracja", współautor z Tomaszem Pułrólem książki "Upadła praworządność. Jak ją podnieść". Mąż, ojciec trójki dzieci. Mieszka w Lublinie.

Nasi Patroni wsparli nas dotąd kwotą:
9 717 / 26 000 zł (cel miesięczny)

37.37 %
Wspieraj NK Dołącz

Komentarze

Dodaj komentarz

Zobacz

Zarejestruj się i zapisz się do newslettera, aby otrzymać wszystkie treści za darmo