Wpisz kwotę, którą chesz przekazać na rzecz NK
Podstawową barierą rozwoju kraju nie jest dziś legendarny już „układ”, wyjątkowo niekompetentny rząd czy niekorzystna koniunktura międzynarodowa. Tą barierą jest sposób, w jaki Polacy zarządzają sprawami publicznymi. System kierowania krajem, wypracowany po części jeszcze w czasach PRL-u i oparty na nieformalnych oraz półformalnych sposobach radzenia sobie z problemami. System, który jest zorientowany wyłącznie na przetrwanie, a tym samym blokuje rozwój. By go realnie zmienić, nie wystarczy zwycięstwo dzisiejszej opozycji ani nawet jej „wielka koalicja” z Platformą.
Politycy nie dysponują bowiem taką władzą, a perspektywa kolejnych wyborów sprawia, że nie zaryzykują poważnej konfrontacji z dominującym zespołem interesów grupowych. Zmiana jest prawie niemożliwa, bo wymagałaby nie tylko zaangażowanego po jej stronie rządu, ale przede wszystkim świadomego działania elit urzędniczych, akademickich, prawniczych, medialnych i gospodarczych.
Pewne nadzieje można wiązać z tym, że polskie elity intelektualne zdają sobie w coraz większym stopniu sprawę z tego, że obecny system kierowania krajem stanowi najpoważniejszą blokadę jego rozwoju. I nie chodzi tu wyłącznie o krytyczny stosunek wobec ekipy Donalda Tuska. Jej winą jest bowiem przede wszystkim to, że nie próbuje w istotny sposób tego stanu rzeczy zmienić. Nie robi tego, dodajmy, bo wie, że cena, jaką przyszłoby jej za taką próbę zapłacić, byłaby wysoka. Polska wpadła w – prognozowany zresztą przez ministra Michała Boniego – rozwojowy dryf. Szef resortu administracji i cyfryzacji ostrzegał przed zagrożeniem, ale recepta, jaką proponował, nie miała charakteru politycznego, a jedynie intelektualny. Mogła zadziałać tylko wtedy, gdyby istniejący system dawał się zarządzać przy pomocy tego typu argumentów. Jego natura jest jednak zupełnie inna.
Realny system kierowania krajem
Sprzeczność pomiędzy systemem rządów zapisanym w polskim prawie a realnymi mechanizmami sprawowania władzy próbowano opisać wielokrotnie. Inspirację do tego tekstu stanowiły rozmowy prowadzone przed kilkunastu laty z Pawłem Kowalem i Mariuszem Goleckim – wówczas początkującymi urzędnikami rządowymi. Nieco przekornie i ironicznie nazwaliśmy ów antypolityczny mechanizm rządzenia „jednolitym systemem kierowania krajem”. Jednolitym, bo w swej kulturze wykraczającym poza obszar administracji i obejmującym państwowe lub świeżo sprywatyzowane firmy, sektor publiczny, samorządy zawodowe i część organizacji społecznych (dziś znakomitym przykładem takiej organizacji byłby Polski Związek Piłki Nożnej). Uważaliśmy, że zdecydowana część procesów kierowania publicznymi pieniędzmi, decyzji kadrowych, efektywnych obiegów informacji znajduje się poza kontrolą, a zwykle także poza wiedzą, polityków.
Co więcej, system ten nie daje się zredukować do prostego pojęcia „biurokracji”. Nie jest bowiem zamkniętym układem urzędniczym. Powiązania łączące administrację z podmiotami zewnętrznymi są – co wówczas zrozumieliśmy – znacznie silniejsze niż jej związki z przełożonymi, których jedyną legitymacją jest wyborcze zwycięstwo. Wiele spraw w Polsce rozstrzygała nie wizyta u ministra, ale dojścia do jednego z dziesiątków względnie sprawnych networków, działających w poprzek formalnie rozdzielonych od siebie sfer życia publicznego. Mechanizm „dojść” – wypracowany jako technika jeszcze w PRL-u – przeżył ustrój, w którym się narodził. A ponieważ używali go ludzie dostatecznie inteligentni, zdolni by go udoskonalić, rozpisać na nowo, stał się obowiązującym sposobem załatwiania spraw.
Mechanizm ten na początku lat 90. przecierał jednym drogę do zamówienia publicznego, innym – we wczesnej, słabo kontrolowanej fazie rozwoju banków – do kredytu. Tworzył obieg, istotnych dla uzyskania przewagi na rynku, informacji i umożliwiał wpływ na korzystne rozstrzygnięcia prawne. Był na tyle zdecentralizowany, że nie działał według jednego prostego wzoru i nie miał jednego scentralizowanego kierownictwa. Był w pełni akceptowany przez „układ”, czyli najsilniejsze ośrodki dawnego systemu, umocowane w służbach specjalnych, mediach, administracji czy gospodarce, jak i przez większość nowych elit politycznych. Jednym i drugim oferował bowiem możliwość korzystania z własnej przewagi, bez ponoszenia politycznej choćby odpowiedzialności.
Przeszkadzał tym, którzy chcieli w nowej sytuacji działać według nowych reguł. Przeszkadzał tym, którzy chcieli realnego władztwa demokratycznie stanowionych organów państwa. Te dwie grupy okazały się jednak w realiach III Rzeczypospolitej wyraźnie słabe. Nie uzyskały, poza krótkim okresem lat 2003–2005, istotnego wpływu na opinię publiczną, w żadnym z rządów nie miały większościowych udziałów. Trzeba jednak uczciwie powiedzieć, że nie zostały nigdy z życia publicznego trwale wypchnięte. Jednak po roku 2005, wskutek ewolucji sceny politycznej i tabloidyzacji mediów, ich realne szanse zmniejszyły się radykalnie.
W tym miejscu trzeba poczynić ważną uwagę: siła opisywanego systemu polega na jego powszechności, na zadawnieniu i na tym, że uwzględnia zdecydowaną większość poważnych interesów grupowych. Nie ma on jednak charakteru scentralizowanego i spójnej racjonalności. Co więcej – w wielu sprawach krytyka systemu bywa na rękę którejś z grup interesu, a zatem, niejako z powodów systemowych, podtrzymuje on w licznych momentach postawy krytyczne, jako w dłuższej perspektywie korzystne dla przetrwania poprzez dokonywanie koniecznych korekt. Naturą działania tego systemu jest zatem rzadko totalne odrzucenie impulsów pochodzących z zewnątrz. Pierwotną reakcją jest próba „dogadania się”, częściowego uwzględnienia oczekiwań wyrażanych przez silnego partnera. Dlatego też większość elit woli wejść w jakieś doraźne porozumienie i korzystać z dobrodziejstw systemu, niż zadawać sobie pytanie o jego efektywność czy antyrozwojowy charakter.
Warto podkreślić, że zdecydowana większość mechanizmów opisywanego tu systemu ma charakter resortowy – integrujący poczynania administracji, związków zawodowych, pracodawców oraz elity menedżersko-eksperckiej. Bardzo dobrze zostało to opisane w pracach Kai Gadowskiej (górnictwo) oraz Pawła Ruszkowskiego i Andrzeja Wójtowicza (energetyka). Jednak mechanizmy takie są wyraźnie widoczne w resortach zdrowia, nauki, kultury i wielu innych. Ich podstawowe działanie to paraliżowanie racjonalności „politycznej”, zorientowanej na realizację celów deklarowanych w programach wyborczych czy exposé premiera i forsowanie racjonalności resortowej, opartej nierzadko na uprzednio zawartym konsensusie głównych grup.
Rzadko kiedy dochodzi zatem do otwartego konfliktu. Nawet wtedy, gdy „racjonalność polityczna” zdobędzie – najczęściej wskutek prac legislacyjnych lub wprowadzania standardów europejskich – jakiś przyczółek, następuje opakowywanie go rozwiązaniami wykonawczymi zgodnymi już z „racjonalnością resortową”. W jakimś sensie rywalizację na tym poziomie dobrze pokazywał przykład refundacji leków, gdzie starano się narzucić pewną racjonalność obliczoną na interes pacjentów – zbieżny w tym momencie z interesem politycznym rządu, ale tam pole gry było w istotnym stopniu zaburzone poprzez konkurencję firm farmaceutycznych i wyraźnie odrębny interes Narodowego Funduszu Zdrowia.
To zresztą pokazuje, że w grze z systemem politycy nie są bez szans. Zwykle jednak brak wiedzy i innych zasobów oraz wysokie ryzyko konfliktu zniechęca ich do podjęcia gry. W tym sensie wszelkie projekty rozwojowe są z natury rzeczy ograniczane nie tylko przez realną siłę systemową, ale także – już na poziomie mentalnym – przez chęć uniknięcia kłopotów w obrębie własnego resortu i nadzieję na zbudowanie politycznej reputacji na dobrej opinii w jego strukturach.
Jedna z definicji władzy politycznej mówi, że jest ona sposobem dystrybucji rzadkich zasobów (te powszechne mogą być dystrybuowane przez normalny obieg gospodarczy). Otóż w Polsce znacząca część tej właśnie władzy znajduje się poza zasięgiem demokratycznie wybranych polityków. I to nie na mocy doraźnych zawłaszczeń, ale rozstrzygnięć systemowych, ugruntowanych w obyczaju i nawykach, w nieformalnych regułach postępowania.
Geneza
Wiele wskazuje na to, że realny system kierowania krajem był w swej genezie zespołem zachowań średniego szczebla aparatu administracyjnego i gospodarczego PRL-u. To na tym szczeblu trzeba było godzić abstrakcyjne roszczenia ideologii z wymogami codziennego życia. Ramy ideologiczne traktowano jako zło konieczne, wymogi produkcji, zaopatrzenia, budowy dróg czy szkół, jako zadanie, które wymaga mobilizacji formalnych i nieformalnych sposobów radzenia sobie. Średni szczebel przywykł do tego, by zachowując pozory uległości wobec sfery politycznej, zaspokajać te interesy i potrzeby, które były realną koniecznością życia.
System rozwiązań nieformalnych był niekoniecznie „oliwiony” łapówkami, funkcjonował raczej dzięki obyczajowi wzajemnych przysług. Tworzył reguły postępowania, w którym istotne było „odwdzięczenie się”, zrozumienie potrzeb kontrahenta i gotowość ich zaspokojenia. Nawet w podlegającej cenzurze kulturze tamtego okresu zachowały się liczne dowody na istnienie tego mechanizmu, czego przykładem może być przypomniany ostatnio przez kanał telewizyjny Ale Kino serial „Dyrektorzy”. Jego bohaterowie mogą wykonać plan, zapewnić normalne warunki pracy załodze, poradzić sobie z dostawcami jedynie dzięki skomplikowanym układom i dojściom w zjednoczeniu, ministerstwie, we władzach miasta, u kontrahentów. Gwarancją sukcesu nie jest ideologiczna poprawność, ale przeciwnie – zdolność obchodzenia oficjalnych reguł dzięki osobistym powiązaniom, opartym na zaufaniu i wzajemności. Systemowy charakter tych mechanizmów podkreślał odrębny język, pełen aluzji, formułujący istotę kontraktu nie wprost, ale przy pomocy „domyślnych” zobowiązań. Ludzie potrafiący korzystać z dojść, mający szeroką siatkę ludzi wdzięcznych za poprzednie przysługi, nie stracili tych umiejętności w roku 1989. Przeciwnie – proces pierwotnej akumulacji kapitału prywatnego czynił ich umiejętności szczególnie cennymi. A niedojrzałość nowych elit, nieadekwatność rozwiązań prawnych, brak efektywnej kontroli – stanowiły zachętę, by na nieformalnych powiązaniach budować przesłanki pozycji w nowych dekoracjach.
Dlaczego system, który został odziedziczony po końcowej fazie PRL-u mógł rozkwitnąć w III RP? Bo było to na rękę zarówno tym, którzy nim kierowali przed rokiem 1989, jak i tym, którzy – przynajmniej w swoim mniemaniu – „wzięli odpowiedzialność za państwo” po roku 1989. Ci pierwsi zachowali sporo znajomości w strukturach administracji publicznej, państwowych firmach i bankach, instytucjach sektora publicznego. Znali prokuratorów, wyższych oficerów służb mundurowych, sędziów. Warto przypomnieć, że przed rokiem 1989 większość z tych ludzi była członkami PZPR-u, nierzadko jej lokalnych władz, a poszczególne segmenty władzy nie były tak ostro rozgraniczone jak obecnie.
O ile dość oczywiste jest, dlaczego szeroka władza urzędników i decydentów średniego szczebla była na rękę ludziom dawnej władzy, o tyle opłacalność tego zjawiska dla nowych elit wymaga pewnego wyjaśnienia. Po pierwsze – wygodniej było rządzić, gdy ktoś z tej grupy podpowiadał rozwiązania i zdejmował z głowy problemy. Część nowych ministrów oddawała władzę w ręce swoich podwładnych z lenistwa, część dodawała do tego powód poważniejszy – własną niekompetencję. W przypadku ambitniejszych polityków próbowano pozyskać choćby ich ludzi, proponując atrakcyjne posady, trudno dostępne możliwości, dodatkowe korzyści materialne. Choć wyda się to z dzisiejszej perspektywy śmieszne, to podwładni często decydowali o tym, kto z ludzi ministra będzie miał lepszy samochód służbowy, komputer, komórkę. „Nowi” nie wiedzieli, jak załatwić sobie wiele zwykłych spraw. Zaprzyjaźnieni „starzy” wyczuwali to i oferowali im swoje usługi w zamian za dostęp do informacji, gwarancje bezpieczeństwa, możliwość wpływu.
Z czasem stało się jasne, że nowa elita nie jest taka straszna, jak się wydawało na pierwszy rzut oka: wewnętrznie podzielona, łasa na komplementy i symboliczne przewagi, interesowna – stanowiła łatwy łup dla najbardziej przebiegłych urzędników. Zwłaszcza że byli oni zdecydowanie bardziej biegli w sprawach formalno-prawnych, w trudnej sztuce unikania kłopotów, lepiej znali się na ludziach, nie zaprzątali sobie głowy perspektywami wielkich politycznych karier.
Punktem przełomowym było zwycięstwo doktryny „apolitycznych rządów”, wyrażające się między innymi marzeniami o „rządzie fachowców” (najlepiej ekspertów lub wyższych urzędników), „ograniczeniu partyjniactwa” (chodziło, rzecz jasna, o nowe ugrupowania). W sferze komunikacyjnej systemowi udało się zbudować trwałą nieufność wobec mechanizmu partyjno-demokratycznego. Obietnice wyborcze miały pozostać hasłami bez wpływu na realne rządy. Te miały być demokratyczne w formie i „apolityczne” w treści. A zatem politycy mieli stanowić swego rodzaju bufor między rządzącą administracją a oceniającymi wyniki rządzenia mediami i społeczeństwem. Częste zmiany rządów były na rękę „systemowi”, bo utrwalały status „ministra-turysty”, odwiedzającego resort na jakiś czas, a po zwiedzeniu jego głównych atrakcji, oddającego miejsce następcy.
Rozkwit i kryzys
System przeżył swój rozkwit po ustabilizowaniu się reguł politycznych III RP. Wzmocnił się wraz z upadkiem transformacyjnych ekip solidarnościowych – Tadeusza Mazowieckiego, Jana Krzysztofa Bieleckiego, Jana Olszewskiego, Hanny Suchockiej. Rząd Pawlaka zakończył okres „czystek”, ograniczania pozycji ludzi dawnej władzy. Przywrócił do łask stare układy, dowartościował wyniesione z poprzedniej epoki znajomości. Wielu ludzi przestało obawiać się ujawnienia swoich powiązań i politycznych sympatii. Akcja Wyborcza Solidarność rządziła rozdarta między hasłami zmian a praktyką poszukiwania konfitur. Jedni uważali, że sięganie po konfitury wymaga odsunięcia „postkomunistycznych elit” administracji i biznesu, inni – że dogadania się z nimi. Skalę skłócenia dobrze oddają napięcia towarzyszące pracy kolejnych ministrów skarbu państwa. Słabnięcie „czynnika politycznego” i jego zapał w sięganiu po zasoby materialne stanowiły kolejne systemowe wzmocnienie mechanizmów nieformalnych. Podwójne zwycięstwo lewicy – w wyborach 2000 i 2001 r. – mogło stwarzać szansę na przypieczętowanie siły realnego systemu kierowania krajem. Stało się jednak inaczej.
Paradoksalnie bowiem – najgłębszy kryzys opisywanego tu systemu przypada na lata 2002–2004. Pierwszym poważnym zagrożeniem, było pojawienie się nowej formuły rządów lewicy. W latach 1993–1997 dominowała postawa gwarancyjno-asekuracyjna, to znaczy korzystano z władzy po to, by umocnić szanse politycznego przeżycia środowisk skupionych wokół Polskiego Stronnictwa Ludowego i Sojuszu Lewicy Demokratycznej, zagrożonych na początku lat 90., a zarazem zbudować korzystne kontakty i pozycje w biznesie czy mediach.
Natomiast po roku 2001 władza miała stać się drogą do dominacji. Leszkowi Millerowi wróżono ośmioletnie rządy. Jego zaplecze zamierzało dokonać własnej selekcji biznesowych potentatów, ułożyć na nowo relacje w wielu kluczowych sektorach, budować własne, silne media. Dotychczasowy sojusznik w walce ze wspólnym wrogiem (niekompetentnymi elitami solidarnościowymi) stał się uciążliwym dyktatorem.
Pozycja Millera załamała się wraz z ujawnieniem „afery Rywina”. Jednak nie pogrążyła rządu od razu, a sposób ujawniania jej kulis uderzył w wiele reguł funkcjonowania „systemu kierowania krajem”. Prace komisji rywinowskiej były fascynującą możliwością zajrzenia za kulisy. Nie tylko „układu” (tak określilibyśmy styk między szefami służb, wielkim kapitałem, dysponentami mediów, czołowymi politykami), ale także realnego systemu rządzenia (obejmującego zwykłych urzędników, menedżerów, dziennikarzy itp.). Choć na „papierach” trzech ówczesnych komisji śledczych nie zbudowano jeszcze żadnych istotnych badań politologicznych czy socjologicznych, to bez wątpienia dla publiczności ten spektakl był wystarczająco wymowny.
Niewykorzystana szansa zmiany
Pod wrażeniem przesłuchań przed komisjami doszło do zjawiska węższego, które dokonało się w obrębie mediów, a które wówczas nazwałem „rewolucją semantyczną”. Zmiana pojęć, którymi opisywano system władzy, była na tyle gwałtowna, że jak powiedział Aleksander Smolar, koncepcje których miejsce było dotąd w niszowych, radykalnych kwartalnikach, zagościły w głowach dziennikarzy i prezenterów głównych mediów. Zyskały nie tylko prawomocność, ale wręcz dominację. Korespondowały z nadziejami nie tylko na zmianę władzy, ale także na zmianę reguł rządzenia.
System „zawiesił się”. Czekał na zmiany wniesione przez koalicję PO-PiS. Rewolucja semantyczna nie tylko sprawiła, że media mówiły językiem jego wrogów. Dzięki pracy komisji śledczych jemu samemu „odebrało mowę”. Aluzyjny język wzajemnych korzyści został zdezawuowany. Zaufanie będące podstawą ufundowanego na nim mechanizmu „załatwiania” rozpadło się wraz z ujawnieniem nagrania rozmowy Adam Michnik–Lew Rywin. Wielu mniejszych uczestników nieformalnych sieci powiązań wycofywało się, obawiając się losu bohaterów sprawy Rywina, wywlekanych z wygodnych gabinetów przed oczy ogólnopolskiej publiczności. Gdyby medialne tortury dotyczyły tylko „grubych ryb” –Włodzimierza Czarzastego, Roberta Kwiatkowskiego czy Juliusza Brauna – system przetrwałby w lepszym stanie.
Ale to los Tomasza Łopackiego czy Iwony Galińskiej był naprawdę ważnym memento. Przypomnijmy, że ten pierwszy był młodym urzędnikiem Ministerstwa Kultury, jednym z niewielu uczestników procesu legislacyjnego, któremu postawiono zarzuty prokuratorskie. To jemu – a nie Czarzastemu czy Braunowi – sprawa Rywina złamała karierę i życie. Choć jego wina ma – jak się wydaje – charakter urzędniczego niedopatrzenia i nadmiernego konformizmu. Iwona Galińska była pracownikiem biura prawnego Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, nieco tylko lepiej niż Łopacki w całej sprawie zorientowanym. Ona także broniła swych racji przed sądem, straciła pracę w Krajowej Radzie, stała się negatywnym bohaterem przesłuchań przed komisją. Nikt z urzędników nie chciałby kiedykolwiek znaleźć się na ich miejscu. Politycy mają znacznie większą zdolność samoobrony i przetrwania. Lekcja komisji rywinowskiej z pewnością musiała zrobić wrażenie na wielu. Dopiero sposób potraktowania przez PO „afery hazardowej” może stanowić zapowiedź zasadniczej zmiany reguł gry w tym aspekcie.
Także początek rządów Prawa i Sprawiedliwości wyglądał być może groźnie, zwłaszcza że zabrakło mu tego „łagodniejszego” koalicjanta. Jednak funkcjonował on w ramach dialektyki strachu i bierności. Był „mocny w gębie”, ale nie w działaniach paraliżujących siłę nieformalnych powiązań. Oczywiście wzmocnienie prokuratury i stworzenie Centralnego Biura Antykorupcyjnego mogło powstrzymywać przed rekonstrukcją powiązań o wyrazistym charakterze przestępczym. Ale nie przed rutynowymi – i zwykle zgodnymi z literą prawa – mechanizmami opartymi o wzajemne świadczenie przysług. Było jednak jasne, że „polityczność” i nieprzewidywalność rządów PiS-u, ich komunikacyjna agresywność, nie pozwalała na to, by po prostu się z nimi ułożyć.
Konsolidacja
Zwycięstwo Platformy Obywatelskiej nie było zatem w pierwszym rzędzie zwycięstwem Donalda Tuska i jego ludzi. Było wielką redukcją ryzyka dla dominujących środowisk – zarówno ideologicznie skłóconych z PiS-em, jak i tych, które nie miały ochoty dłużej znosić niepewności, związanej ze sferą materialnych podstaw własnej egzystencji. Tusk nie był politycznym demiurgiem, ale twarzą tej politycznej odmiany. Zza populistycznych obietnic szczęścia dla wszystkich wyzierała gwarancja świętego spokoju dla tych silniejszych. Gwarancja w zasadzie spełniona.
Raz tylko w poważny sposób rząd PO-PSL naruszył swoje niewypowiedziane zobowiązanie, gdy postanowił zmienić reguły funkcjonowania Otwartych Funduszy Emerytalnych. W naszej pamięci pozostanie zapewne reakcja otoczenia, którą sam premier nazwał „przekręceniem wajchy”. Praktycy często wymyślają pojęcia bardziej adekwatne do opisu rzeczywistości niż ci, których głównym zajęciem jest namysł i krytyka. Określenie użyte przez Tuska zdradza pewną niezdolność do precyzyjnego zdefiniowania przeciwnika, a zarazem – być może – jego systemową naturę. Nie ulega bowiem wątpliwości, że nawet rząd, którego zadaniem jest gwarantowanie bezpieczeństwa i prawomocności dotychczasowych mechanizmów realnego kierowania sprawami publicznymi, może w pewnych okolicznościach zostać potraktowany jako zagrożenie. A wówczas z sympatycznych fachowców od wszystkiego, jego członkowie stają się nagle zwykłymi politykami, prawie tak samo niebezpiecznymi jak ludzie Andrzeja Leppera, Romana Giertycha, czy nawet – Jarosława Kaczyńskiego.
Konsolidacji systemu towarzyszyły przy tym istotne przesunięcia władzy w obrębie systemu politycznego. Przesunięcia często niedostrzegane przez politologów, a związane z trzema elementami: uczestnictwem Polski w procedurach unijnych, powierzeniem istotnej części środków europejskich władzom województw, oparciu realnej władzy samorządowej na bezpośrednich wyborach wójtów, burmistrzów i prezydentów. Te trzy elementy w dość istotny sposób przebudowały relacje władzy, stworzyły inne wzorce klientelizmu politycznego i inne procedury kierowania sprawami publicznymi.
Część z nich – związana z dystrybucją środków europejskich – wzmocniła opisywany tu realny system kierowania krajem w sposób bezpośredni, dając możliwość kontroli nad największymi strumieniami środków publicznych przeznaczonych na rozwój. Inne – jak powszechne wybory prezydentów, burmistrzów i wójtów – wzmocniły ten system pośrednio. Gwarancją wygranych wyborów samorządowych nie jest bowiem żaden wielki PR ani tym bardziej realne osiągnięcia, ale zbudowanie realnej koalicji interesów urzędniczych, gospodarczych i sektora publicznego, zainteresowanej w utrzymaniu personalno-politycznego status quo. Większość polityków samorządowych tę technikę władzy opanowała. Skutkiem obu mechanizmów jest jednak osłabianie czynnika rozwojowego, jakim mogłyby stać się wspomniane środki unijne.
Rozmowa i milczenie
Janusz Ekes zaproponował kiedyś, by istotną – stosowaną w badaniach politologicznych – metaforą państwa była rozmowa. Państwo nie jest władzą wyłącznie opartą na sile i prawie, przekonywał, ale musi zawierać w sobie element dyskusji o tym, co wspólne. Stwierdzenie to przypominało hasła teoretyków deliberatywnej demokracji, ale tylko pozornie, nawiązywało bowiem nie do ewolucji ponowoczesnego społeczeństwa, ale do tego aspektu państwa, który był jedynym względnie stałym elementem naszego życia. W tym sensie zresztą państwowość polska mogła istnieć wtedy, gdy nie istniały jej przejawy materialne. Metafora ta pozwala też na stosowanie osądu dla państwowego charakteru PRL-u – z bardzo ograniczoną swobodą publicznej debaty, choć – co ważne – ewoluującą od penalizacji rozmów prywatnych do faktycznej akceptacji drugiego obiegu.
Jednak pytanie o to, w jakim stopniu nasze państwo opiera się na rozmowie, pozwala także na ocenę jego obecnego stanu. W zasadzie wszyscy moi rozmówcy podkreślają, że zmiany – w porównaniu z latami 90. i pierwszą pięciolatką obecnego stulecia – są w sposób widoczny niekorzystne. Co więcej, tematem rozmowy nie są największe transfery środków publicznych, jakie mają miejsce dzięki funduszom europejskim. Tematem rozmowy nie jest sposób dystrybucji dóbr rzadkich – materialnych i niematerialnych, nie są kryteria awansu i przyczyny trwałego bezrobocia młodych absolwentów. Tematem rozmowy jest to, co da się rozegrać w debacie PO–PiS.
Jej utrzymanie służy nie tylko obu partiom. Jest mechanizmem gwarantującym święty spokój ludziom prawdziwej systemowej władzy: tym najsilniejszym – opisywanym często dzięki metaforze „układu”, i tym niemal anonimowym, którzy dzięki swej liczbie określają realia życia społecznego w kraju w stopniu nie mniejszym niż ci pierwsi. Ich ta rozmowa nie dotyczy, są zawsze poza podejrzeniem i w cieniu. Gdy zrobi się – na chwilę, jak w przypadku ustawy lekowej – gorąco, zawsze mogą jakiegoś polityka rzucić na pożarcie. Choć nie jest to wyraz ich gustów – ludzie systemu cieszą się z tabloidyzacji mediów, z zamierania poważnej dyskusji, z dziennikarstwa śledczego, które wyraża się opublikowaniem wysokości dochodów członków gabinetów politycznych. Ci ludzie nie lubią rozmowy. Uważają, że poważne sprawy powinno otaczać pełne powagi milczenie. A sposób, w jaki kierują krajem – to sprawa nad wyraz poważna.
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Chińscy przywódcy obecnie dobrze wiedzą, że poprzedni chiński sposób myślenia, czyli budowanie murów przeciwko światu, ostatecznie doprowadził Chiny do upadku. Tym razem już tak nie zrobią. Fragment książki Kishore Mahbubaniego, „Czy Chiny już wygrały?”
Skrócenie kadencji poprzedniej KRS było bezprawne. Ponadto sam proces powoływania członków Rady budził poważne wątpliwości. Fragment książki "Upadła praworządność. Jak ją podnieść?" S. Sękowskiego i T. Pułróla.
Jeżdżę po dworach od lat. Landem nie, bo kto dziś ma lando? Najwyżej Andrzej Nowak Zempliński, który zbiera w Tułowicach wszystko co stare i na kołach. Samochodem jeżdżę, jak mnie ktoś zabierze. Albo wieczorami po sieci.
We współczesnym świecie ścisły związek liberalizmu z demokracją jest po prostu faktem. Państwo liberalno-demokratyczne czy też - jak je również nazywamy - demokratyczne państwo prawa, stało się modelowym rozwiązaniem nie tylko w krajach należących do kręgu cywilizacji zachodniej. Nic więc dziwnego, że w potocznym języku oba pojęcia zlewają się i często stosowane są wymiennie - liberał to ktoś, kto bezwarunkowo akceptuje ideę demokracji, demokrata zaś to wyznawca poglądów liberalnych.
Czy wolność może rządzić państwem? Czy władza może być władzą w służbie wolności? Tak postawiony temat musi budzić wątpliwości, ponieważ w potocznym mniemaniu każda władza, a zwłaszcza władza polityczna obdarzona środkami przymusu, wydaje się raczej tym, co dla ludzkiej wolności stanowi największe zagrożenie. Czy najwłaściwszym ujęciem wzajemnej relacji obu fenomenów nie byłoby raczej ostre przeciwstawienie: władza kontra wolność?
Tylko połączone siły Kościoła i Państwa mogły wygnać ducha pogaństwa, którym od niepamiętnych czasów przeniknięte było starożytne społeczeństwo; przykładu dostarczało despotyczne Cesarstwo Wschodnie
Zapisz się na listę mailingową i wybierz, na jaki temat chcesz otrzymywać alerty:
Login lub e-mail
Hasło
Zapamiętaj mnie