Wpisz kwotę, którą chesz przekazać na rzecz NK
Księgarnia, książki polityczne, geopolityka
Wytyczne w sprawie prowadzenia feministycznej polityki zagranicznej niemieckie ministerstwo spraw zagranicznych (Auswärtiges Amt) opublikowało już cztery tygodnie temu, ale trwa generowanie aktów wykonawczych i, jak można przypuszczać, przygotowania do prawdziwej karuzeli kadrowej, którą spowodować musi realizacja postulatu „zapewnienia wszystkim pracownikom służby dyplomatycznej równych szans”. Ostatecznie, jak dotąd (według przytaczanych przez Ośrodek Studiów Wschodnich danych niemieckiego MSZ za rok 2022) kobiety stanowiły wprawdzie niemal równo połowę zatrudnionych w resorcie, ale – cytując ministerstwo – stanowiły one „jedynie” 34% kadry kierowniczej.
Spór o parytety miał już w historii wiele odsłon, począwszy od promowania na wyższych uczelniach dzieci robotników i chłopów, wprowadzone sto lat temu z okładem w Sowietach, a w ćwierć wieku później – w podporządkowanych im krajach Europy Środkowej
Parytety zawsze w modzie
To musi się zmienić, zresztą również Federalny Urząd Statystyczny RFN gani MSZ, które znajduje się na ostatnim miejscu pod względem liczby kobiet na stanowiskach kierowniczych, gdy mowa o urzędach federalnych. To musi się zmienić na szczeblu całego państwa (do końca 2025 r. kobiety mają obsadzać połowę stanowisk kierowniczych w instytucjach publicznych), ale warto, by MSZ pod rządami minister Annaleny Baerbrock (Zieloni) wysforował się pod tym względem na czoło: zatem nie tylko więcej dyrektorek departamentów i ambasadorek, nie tylko wprowadzenie parytetów w delegacjach towarzyszących minister, ale i „powołanie ambasadorki ds. feministycznej polityki zagranicznej”.
Oczywiście, spór o parytety miał już w historii wiele odsłon, począwszy od promowania na wyższych uczelniach dzieci robotników i chłopów, wprowadzone sto lat temu z okładem w Sowietach, a w ćwierć wieku później – w podporządkowanych im krajach Europy Środkowej. Były (i są) parytety „rasowe”, mogą być i feministyczne. Ta sprawa nieodmiennie budzi kontrowersje: entuzjaści parytetów przekonują, że chodzi o naprawienie historycznych niesprawiedliwości i wieloletniej dyskryminacji, krytycy zwracają uwagę, że tego rodzaju akcje afirmatywne dokonują się z reguły kosztem konkretnych kompetencji.
Poza tym, tak, jak moneta ma awers i rewers, tak „pozytywna dyskryminacja” musi oznaczać „negatywną dyskryminację” osób z warstwy czy formacji dotąd (czasem jakoby, czasem naprawdę) uprzywilejowanej. Może to przybierać ostrą formę, jak pozbawienie w Sowietach osób „bywszych” praw obywatelskich, może oznacza wilczy bilet przy egzaminach na wyższe uczelnie dla byłych ziemian (tu kłania się PRL), a może dokonywać się w rękawiczkach.
Więcej garderobianych!
Z tym ostatnim przypadkiem będziemy mieć pewnie do czynienia w Niemczech, połowa stanowisk nie oznacza wykluczenia. Oczywiście, wpłynie to na ścieżki kariery, można sobie podworować z myślą o sprawdzaniu odsetka stenotypistek, szyfrantek, ochroniarek i garderobianych w świcie towarzyszącej odtąd minister, ale gdyby chodziło tylko o roszady w środowisku kilkunastotysięcznego korpusu urzędniczego kwestia ta nie byłaby tak ważna. Ostatecznie, w urzędach centralnych z reguły dokonują się przetasowania w następstwie wyborów (tyle, że dotąd raczej wzdłuż linii partyjnych niż chromosomalnych), min. Baerbock ma bardzo konkretne ambicje polityczne, dotyczące jej nominowania przez partię na urząd kanclerski, i na całą sprawę można by w krótkiej perspektywie patrzeć trochę jak na pole bitwy między FPD, SDP a Zielonymi.
Idzie jednak o coś więcej. O zapowiadany w marcowej deklaracji „feministyczny odruch” (feministischer Reflex), który ma stanowić jedną z najważniejszych wytycznych kształtowania prac ministerstwa – ergo, prowadzenia przez Niemcy polityki zagranicznej. Jak manifestować się może taki odruch w konkretnych decyzjach politycznych – i jak wpływać to będzie na status i wybory Berlina, niewątpliwie należącego do ważnych graczy na scenie światowej i państw o największej „wadze” w UE, NATO i w Europie?
Niemcy nie są oczywiście pierwszym państwem, które zadeklarowały prowadzenie feministycznej polityki zagranicznej – są pierwszym państwem tak potężnym, które decydują się na to posunięcie. Warto więc przypomnieć początki tej koncepcji, do której Auswärtiges Amt nawiązuje nawet na poziomie kalamburu, na co pozwala mu wspólny germański korzeń języka angielskiego i niemieckiego. Słynne „trzy R”, charakteryzujące feministyczną politykę zagraniczną, czyli representation (reprezentacja w znaczeniu „parytet”), rights (czyli prawa, oczywiście kobiet) oraz resources (zasoby, które powinny być równo rozdzielane) łatwo przyszło przełożyć na Repräsentanz, Rechte oraz Ressourcen. Czy równie łatwo będzie przejąć i rozwinąć dorobek Kanady i Norwegii, które zadeklarowały prowadzenie takiej polityki jako pierwsze, forsującej ją Hillary Clinton i byłej (2013-2018) szefowej australijskiej dyplomacji Julie Bishop?
Prawa na „r”
Zasada „trzech R” ma zastosowania bardzo konkretne i sięgające znacznie dalej niż prostoduszne rozumienie tych haseł. Nie bowiem pewnie nikogo, kto oponowałby przeciw równemu dostępowi kobiet do konkretnych, mierzalnych zasobów, ich obecności nie tylko w kadrach macierzystego MSZ, lecz i w przedstawicielstwach i władzach innych państw. Najbardziej iskrzy, już przy pierwszym podejściu, w kategorii praw.
Wiadomo bowiem, że nie chodzi tylko o ochronę dziewcząt i kobiet przed „pospolitą przemocą” wojenną, przed gwałtem, rytualnym okaleczaniem czy wydawaniem bez ich zgody za mąż (w tej kwestii trudno o spór) lecz o cały obszar, ezopowo określany mianem „praw reprodukcyjnych”. Ale rzeczywiste ambicje architektek polityki feministycznej idą, jak się okazuje, znacznie dalej niż do poziomu ochrony kolejek do studni w Nigerii, zagwarantowania biernego prawa wyborczego dla Tybetanek czy bodaj legalizacji aborcji na życzenie.
Horyzont oczekiwań najpełniej, jak dotąd, sformułowała Margot Wallström – doświadczona socjaldemokratka, we władza Szwecji od końca lat 90., gdy sprawowała urząd minister spraw społecznych, prócz tego m.in. komisarz UE (1999-2010), i pierwsza przedstawicielka sekretarza generalnego ONZ ds. przemocy seksualnej podczas konfliktów (2010-2012), a w latach 2016-2019 – szefowa szwedzkiej dyplomacji.
„– Tych 30 tys. jeńców wojennych nie jesteśmy w stanie wam oddać: nie wiemy, gdzie są, uciekli gdzieś, chyba do Burgundii. – Może jeszcze herbatki?”
Margot Wallström od początku swojej kadencji powoływała się na istniejące już badania, w tym na analizy McKinsey Global Institute, MGI, z których jej zdaniem wynikało, że – jak ujmuje to polska politolog i socjolog Aneta Ostaszewska – „aktywny udział kobiet w negocjacjach pokojowych, a także parytety radach nadzorczych i prowadzenie równościowej polityki zatrudnienia ma pozytywny wpływ na politykę i ekonomię, lokalną i międzynarodową”. Nie do końca wiadomo, co oznacza „pozytywny wpływ”, ale można przyjąć, że obecność dam łagodzi obyczaje. „– Tych 30 tys. jeńców wojennych nie jesteśmy w stanie wam oddać: nie wiemy, gdzie są, uciekli gdzieś, chyba do Burgundii. – Może jeszcze herbatki?”.
W świetle ustawy rak jest rybą
Pani minister podeszła jednak do sprawy jeszcze bardziej systematycznie: za pośrednictwem ambasad Królestwa Szwecji uruchomiła na całym świecie program gromadzenia danych o sytuacji kobiet w poszczególnych krajach: udziale dziewcząt w edukacji, liczbie aranżowanych małżeństw nieletnich, prawie kobiet do posiadania rachunku bankowego czy prowadzenia samochodu. Omówiony przez dr Ostaszewską sześciopunktowy plan feministycznej polityki zagranicznej brzmiał następująco:
Jak się wydaje, niemieckie ministerstwo spraw zagranicznych podążyło szwedzkim tropem (podobnie, jak wcześniej Norwegia czy Kanada) z jedną istotną różnicą: według założeń min. Baerbock, proponowane działania mają obejmować całe społeczeństwa, „a w szczególny sposób chronią osoby dyskryminowane ze względu na pochodzenie, wyznawaną religię czy orientację seksualną”.
Innymi słowy polityka feministyczna nie ma ograniczać się do obrony (jakkolwiek pojmowanych) praw kobiet, ich obecności w życiu publicznym i w polityce: w rzeczywistości mamy do czynienia z obroną wszystkich osób i społeczności w jakikolwiek sposób dyskryminowanych. Można by to podsumować jedną z fraz wyśmiewających koncepcje ustawodawcze sprzeczne, jak się wydaje, ze zdrowym rozsądkiem, jak słynne międzywojenne (według innych źródeł – wywodzące się jeszcze z czasów nieboszczki Austryi) ustawowe orzeczenie, że „rak jest rybą”.
Pieśni Lennona
W takich sformułowaniach chodzi jednak przecież nie o zakwestionowanie praw biologii, lecz o pewną ekonomię ustawodawczą, uproszenie przepisów i opodatkowanie nieszczęsnego raka (a ściślej, jego hodowców) bez konieczności przeprowadzania nowelizacji ustawy. Dlatego dokonane przez niemiecki MSZ rozszerzenie działań polityki feministycznej na wszystkie grupy dyskryminowane kojarzy mi się raczej z postawieniem na głowie hasła, które wzniósł nikt inny jak John Lennon.
W albumie „Some Time in New York City” z roku 1972 muzyk zaśpiewał wraz z Yoko Ono słynny song „Woman is the nigger of the world”, czyli „Kobieta jest Murzynem świata” (w wiernym przekładzie – „czarnuchem”, co już wtedy budziło kontrowersje, ale wiadomo – był to ironiczny cytat). Otóż w wykładni niemieckiego MSZ można uznać, że – Murzyni są kobietami świata. Afroamerykanie, Euroafrykanie, Tamilowie, Tatarzy, konfucjanie, osoby ciałopozytywne, osoby niebinarne, osoby osobne – wszyscy „dyskryminowani ze względu na pochodzenie, wyznawaną religię czy orientację seksualną”.
Nie chcę w tym miejscu dyskutować zasadności tej zmiany paradygmatu polityki zagranicznej ani jego spójności bądź niespójności wewnętrznej. Przyjmując, że taka doktryna polityczna została przyjęta przez najpotężniejsze dziś państwo UE – i biorąc ją niejako „w nawias kwadratowy”, wyłączając tym samym ocenę jej wartości – pragnę jedynie zwrócić uwagę na możliwe tej decyzji konsekwencje.
Jak być człowiekiem
Polityka zagraniczna, jedna z najstarszych praktyk państwowych, jakie zna historia, tradycyjnie służyła zagwarantowaniu bezpieczeństwa i pomyślności swojemu krajowi. Oczywiście – wielokrotnie w dziejach władcy i politycy podejmowali przynajmniej wysiłek, by nie była ona realizowana bez reszty per fas et nefas, wszelkimi dostępnymi środkami i z lekceważeniem lub przedmiotowym traktowaniem wszystkich „zewnętrznych” partnerów i obiektów tej polityki.
Polityka feministyczna nie ma ograniczać się do obrony (jakkolwiek pojmowanych) praw kobiet, ich obecności w życiu publicznym i w polityce: w rzeczywistości mamy do czynienia z obroną wszystkich osób i społeczności w jakikolwiek sposób dyskryminowanych
Władcy niewiele mogli zrobić: mogli wytrwać w niewygodnym dla nich w danej chwili sojuszu, miast go porzucić, mogli zapewnić dach nad głową przegranym ludom mimo pogróżek wrogiego im dyktatora, mogli udzielić – to najłatwiej – pomocy („ślą mąkę worki otuchy tłuszcz i dobre rady” – pisał z goryczą Herbert). Generalnie – w polityce zagranicznej jeszcze trudniej o wielkoduszność niż w wewnętrznej – dlatego, że mniej obliczalni są partnerzy/rywale i zbyt wysoka jest stawka zagrożenia.
Więcej mogli pisarze i moraliści – i stale podnosiły się głosy o ludzkie traktowanie „innych”, czy to niewygodnych sojuszników, czy pokonanych przeciwników. Od Tukidydesa, opisującego ze zgrozą (choć oszczędnie) zagładę Melos, słychać ten głos. I przecież wszystkie próby humanizacji polityki zagranicznej (wszystkie te umowy zbiorowe, konwencje ograniczające stosowanie nieludzkich broni, upominanie się o więźniów sumienia) nie były tylko narzędziem nacisku ani wizerunkową sztuczką. Ba, zdarzały się nawet interwencje zbrojne, które nie były tylko „przykrywką” dla rozszerzenia strefy wpływów czy pokazania, kto tu rządzi – lecz grubo ciosaną, często kontrskuteczną próbą obrony wybijanych w pień cywilów.
Misje i komisje
Działania takie zawsze jednak stanowiły margines – możliwy margines, margines luksusu – w codziennej, żmudnej, bezwzględnej polityce: obronie racji stanu Niemiec, Francji czy Egiptu. I te podstawowe działania zawsze wymagały środków, których zawsze było za mało. Nie wiem, w jakim kraju budżet resortu dyplomatycznego nie cierpi na bezustanne cięcia: może w Arabii Saudyjskiej? Generalnie stale i wszystkim potrzebne są miliony i miliardy, których wszystkim brakuje. Nie na nagrody i złote spinki: na utrzymanie sieci ambasad i konsulatów, na finansowanie najlepszych prawników i ekspertów, na wystawy, wydawnictwa, analizy, misje i komisje, wszystkie zogniskowane na tym celu: rozpoznaniu i ochronie racji stanu swojego kraju. Porozmawiać. Dopuścić, ale warunkowo. Zaprotestować. Zawiesić. Przepuścić. Przyjąć.
Pojawienie się „feministycznego refleksu” oznacza – to po pierwsze – zasadniczą zmianę paradygmatu działania. I to na kilku poziomach.
Naprzód – zredefiniowania obszarów, które znajdują się w kręgu zainteresowań resortu dyplomacji, w tym jego przedstawicielstw zagranicznych. Ambasada prowadzi przecież politykę, ale i obserwuje: scenę polityczną i gospodarczą, ambicje i dokonania kraju-gospodarza w polityce regionalnej, ciekawe inicjatywy kulturalne, politykę historyczną, a attaché wojskowy, wiadomo, chętnie przyjmie zaproszenie na manewry. Oczywiście, „sytuacja kobiet” pojawiała się i będzie pojawiać w depeszach ambasad do centrali jako element panoramy społecznej, jako – we współczesnych czasach – istotny czynnik polityczny.
Jest to jednak jakościowo co innego niż przeznaczenie potężnej części środków na stałe monitorowanie sytuacji kobiet w danym kraju, począwszy od skolaryzacji, skończywszy na parytetach zatrudnienia w bankach, ministerstwach i redakcjach. A tu standard – wysoki – wyznaczyła Margot Wallström.
Ale przecież rzecz dotyczy nie tylko opisu; bo nie o to chodzi, by opisywać świat, lecz by go zmieniać. Zatem resort dyplomatyczny będzie odtąd musiał zabiegać – obok dotychczasowych celów, jak redukcja zagrożeń militarnych, rozbrojenie, zagwarantowanie dostaw strategicznych surowców czy wymiana młodzieży – o cele zupełnie inne. O, ujmując rzecz lapidarnie, „szwedzką szóstkę”: wkład polityczny kobiet we wszystkie sfery społeczne, dostęp do zasobów, równouprawnienie ekonomiczne….
To powodować będzie ogromny opór krajów, w których prowadzona będzie tego rodzaju polityka. I to nawet nie ze względu na przekonania, na inne niż w Berlinie definiowania zakresu „praw reprodukcyjnych” czy oczekiwanej skali zaangażowania kobiet w samorządy. Ze względu na bardzo jaskrawe (choć „miękkie”) naruszenie granic suwerenności, i tak od wielu już lat dekonstruowanych. Próby zmiany z zewnątrz modelu rodziny, skali dzietności i struktury społecznej (a do tego prowadziłaby, konsekwentnie stosowana, „szwedzka szóstka”) – to naprawdę znacznie więcej niż wymuszenie na tyranie zwolnienia „więźniów sumienia”. Lub opublikowania zakazanej sztuki, lub przeprowadzenia wyborów pod nadzorem obserwatorów międzynarodowych. I w sumie niewiele mniej niż ingerencja zbrojna w obronie likwidowanego akurat ludu.
Czterech attaches obserwuje
Ale – znowu, biorąc w nawias sens nowego paradygmatu i ewentualny opór miejscowych elit władzy – takie działania oznaczają również ogromne rozproszenie środków. Te same kwoty, którymi dane państwo dysponuje na utrzymanie ambasady, opłacanie jej personelu, propagandę i podróże – będzie odtąd musiało dzielić. To – na rozmowy z wojskowymi. To – na walkę z wykluczeniem menstruacyjnym. Czterech attaches obserwować będzie wybory w górskich aułach, w nadziei, że ich obecność zapobiegnie plemiennej rzezi, a trzech – zasiądzie w komisji egzaminacyjnej Centralnego Uniwersytetu Ludowego, dbając, by kandydatki do wyższego wykształcenia traktowano tak samo, jak kandydatów. Postawmy kropkę nad i: spowoduje to istotne osłabienie skali i skuteczności tradycyjnych inicjatyw dyplomatycznych.
W wykładni niemieckiego MSZ można uznać, że – Murzyni są kobietami świata
Po wtóre jednak – i tu dopiero zaczynają się schody – przyjęcie doktryny polityki feministycznej (a zatem rozszerzenie, jeśli nie zmiana palety celów) oznaczać będzie bezustanny konflikt wartości, jakimi kierować się powinien resort dyplomatyczny: dotychczasowych (bezpieczeństwo i pomyślność własnego kraju, które nieraz wymaga rozmów i porozumień również, może nawet zwłaszcza, z dyktatorami i tyranami) i nowych: troski o prawa kobiet w krajach ościennych.
I nie będzie to dylemat na poziomie akcydentalnym – trzech obserwatorów na egzaminy, czterech na wybory lokalne czy odwrotnie? – lecz na strategicznym: podejmowania (lub nie) rozmów z władcami państw, które wprawdzie łamią prawa kobiet (lub nie realizują ich w sposób oczekiwany przez podwładne pani Baerbrock), lecz są (lub dotąd były) niezbędne dla zagwarantowania równowagi w regionie, dostaw uranu czy nieproliferacji głowic jądrowych.
Zresztą – architekci nowej polityki są tego świadomi: podczas debaty w Bundestagu wielokrotnie przywoływano przykład polityki niemieckiej wobec Iranu gdzie, jak wiadomo, od jesieni ub. roku trwają protesty po śmierci Mahsy Amini, najpewniej pobitej przez policję (i w następstwie tego zmarłej) z powodu braku właściwego nakrycia głowy. Oburzające – i krytyka Teheranu wydaje się być w pełni zasadna. A jednocześnie – Teheran jest (najpewniej) w posiadaniu głowic jądrowych, pozostaje kluczem do bezpieczeństwa regionalnego na Bliskim Wschodzie – i szerzej. Jak zatem zastosować „feministyczny odruch” w niemieckiej polityce bliskowschodniej? Zamrozić relacje z Iranem, sięgnąć po wszelkie możliwe sankcje, wspierać na szerszą na dotąd skalę radykalną opozycję – czy jednak rozmawiać o nieproliferacji?
Nasze sukinsyny
Podobne dylematy miała prowadząca feministyczną politykę Kanada, gdy doszło do sprzedaży broni Arabii Saudyjskiej, gdzie najtrudniej o cząstkowe choćby zrównanie praw kobiet i mężczyzn. I pojawiać się one będą stale.
Do pewnego momentu będą one (jak w przypadku działań Niemiec czy Kanady) rozstrzygane zdroworozsądkowo. Wyżej stawiana będzie krajowa (a w przypadku irańskich głowic i zagrożenia, jakie powodują, nie tylko krajowa) racja stanu. Jak zawsze – troska o bezpieczeństwo i pomyślność.
To rodzić będzie niekończący się festiwal oskarżeń. Zarzutów o trzymanie się „patriarchalnej perspektywy”. Protestów. Osłabiania resortu dyplomatycznego, zmuszonego do pozorowania jednych działań, a ukrywania innych, ważniejszych.
Dostarczać będzie paliwa ugrupowaniom feministycznym lub na feministki się otwierającym. A obserwatorów życia politycznego utwierdzać będzie w przekonaniu, że to wszystko cyniczna gra pozorów. Że feministkom rzuca się, jak ochłap, kilka haseł, stanowisko pani podsekretarz stanu, jakieś wsparcie dla protestów proaborcyjnych w Polsce czy w Kongu – i tyle.
Aż w końcu – to ostatnie piszę w trybie felietonowym, ale nie do końca żartem – pojawić się może dylemat poważniejszy i bardziej przewrotny już wybór między obroną pamięci Mahsy Amini, a Europy czy Izraela przed irańską salwą jądrową.
Bowiem, jak doskonale wiemy, nieheternormatywność się zdarza, również wśród panujących. I to nie tylko za czasów Aleksandra Wielkiego, Heliogabala, a bodaj i Fryderyka Wielkiego, króla Prus. Również współcześnie.
Próby zmiany z zewnątrz modelu rodziny, skali dzietności i struktury społecznej (a do tego prowadziłaby, konsekwentnie stosowana, „szwedzka szóstka”) – to naprawdę znacznie więcej niż wymuszenie na tyranie zwolnienia „więźniów sumienia”
Owszem: dyktatorzy zwykle wierni są „paternalistycznemu paradygmatowi prezencji” i – niezależnie od tego, kto bardziej by ich pociągał – światu ukazują się jako stuprocentowi macho: konno, półnadzy, ze spluwą lub ze spadochronem; a czasem, jak Kaddafi, w otoczeniu tuzina powabnych bodyguardek.
Ale świat tak prędko się zmienia… Spróbujmy sobie wyobrazić jakiś odległy kraj, gdzie do władzy dochodzi, w sposób dość przemocowy, władca, który nie kryje swych upodobań – powiedzmy – transseksualnych. I nie tylko się z tym nie kryje, lecz obsadza kluczowe stanowiska w kraju swoimi współtowarzyszami podobnej orientacji. Jeśli jest to jedyne kryterium doboru, trudno o kompetencje. Kraj pogrąża się więc w większej niż dotąd korupcji, chaosie i przemocy. Parady drag queens są malownicze, ale armia i policja są w rozsypce. Prześladowane są plemiona w głębi kraju, ale i ortodoksi – muzułmańscy, chrześcijańscy czy bahaiccy, to drugorzędne – którzy głośno mówią o „zgorszeniu”. A co gorsza – jeden z pieszczoszków dyktatora, niezbyt stabilny psychicznie zawładnął, jak się zdaje, miejscowymi kopalniami berylu i plutonu…
Te same kwoty, którymi dane państwo dysponuje na utrzymanie ambasady, opłacanie jej personelu, propagandę i podróże – będzie odtąd musiało dzielić. To – na rozmowy z wojskowymi. To – na walkę z wykluczeniem menstruacyjnym
W dawnym świecie brutalnej polityki decyzja wydawałaby się oczywista: lotniskowiec, helikoptery, komandosi, w pięć godzin problem zostanie rozwiązany.
Co jednak, jeśli któryś z bardziej kreatywnych i bardziej zaangażowanych w politykę feministyczną młodych sekretarzy stanu sięgnie w najzupełniej nieoczekiwany sposób po zdanie, wygłoszone ongiś przez F.D. Roosevelta i stanowiące dotąd najbardziej jaskrawy przykład brutalnej polityki kierującej się wyłącznie racją stanu, a nie wartościami? I powie, patrząc w zadumie na mapę:
– Może i jest sukinsynem, ale to nasz sukinsyn…
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Artykuł z miesięcznika:
Zwycięstwo Trumpa w USA jest również wielkim sygnałem, że zwykli obywatele chcą „starej dobrej Ameryki”, szans na sukces materialny jak w złotych latach 80. i 90. oraz kontroli przepływu obcokrajowców
Czy narody i państwa są śmiertelne jak ludzie? Wiemy, że mogą umrzeć – ale czy muszą umrzeć? Czy narody mają jakąś określoną siłę życiową i wyznaczoną długość życia, po której upływie zostają wymazane z powierzchni Ziemi, a ich państwa wraz z nimi?
Aby dorosnąć, prawica musi wyjść z bawialni i wejść w jakiejś formie do salonu. Ale stamtąd przecież dopiero co ją ktoś wyrzucił. Czy ktoś może zaprzeczyć, że KO ma nad PiS-em istotną przewagę na salonach europejskich i amerykańskich?
Ład międzynarodowy według Radziejewskiego tworzą: kreatorzy („definiują reguły gry”), moderatorzy (mogą je zmodyfikować) oraz odbiorcy (są obiektami reguł gry). Polska może i powinna być moderatorem, niestety na razie jest odbiorcą
W jaki sposób inteligentny człowiek może zachowywać się tak irracjonalnie? Przypuszczalnie odpowiada za to jego narcystyczno-megalomański odlot, którego pogłębianie obserwuję od lat
Prezes Mikosz nie życzy sobie, by znaczki Poczty Polskiej projektowały jakieś korkucie. I nie zawaha się w tym celu sięgnąć po flipnięte w lustrze grafiki stockowe
Zapisz się na listę mailingową i wybierz, na jaki temat chcesz otrzymywać alerty:
Login lub e-mail
Hasło
Zapamiętaj mnie