Wpisz kwotę, którą chesz przekazać na rzecz NK
„America first” oraz „Make America great again” – te hasła, celnie trafiające w emocje wielu wyborców, cztery lata temu dały Donaldowi Trumpowi przepustkę do Białego Domu. Dziedzic wielkiej fortuny, rzutki biznesmen, a wreszcie medialny celebryta stał się pierwszym w historii prezydentem Stanów Zjednoczonych bez żadnego wcześniejszego doświadczenia w służbie publicznej – politycznej lub wojskowej. Zdołał jednak uczynić z tego swój atut, powtarzając, że „nie brzmi jak polityk z Waszyngtonu, bo rzeczywiście nim nie jest”. Wybrali go (najpierw w republikańskich prawyborach, potem w wyborach powszechnych) w znacznej mierze ci, którzy mieli dosyć całej „elity politycznej”: cynicznych i zblazowanych, wymuskanych i gładkich facetów w identycznych garniturach, z identycznymi uśmiechami i gestykulacją, powtarzających z grubsza te same gładkie formułki, przygotowane przez specjalistów od politycznego PR, wykształconych przez te same szkoły. I mieli dosyć także Hillary Clinton, choć w jej przypadku odmienna była płeć i stroje, ale cała reszta – aż za bardzo taka sama. Trump trafił do tych, którzy czuli się krzywdzeni przez dotychczasowy establishment (choć w rzeczywistości był przecież jego częścią) i do tych, którzy chcieli „innej” Ameryki – choć zazwyczaj nie wiedzieli zbyt dokładnie, na czym ta „inność” ma polegać. W kampanii wystarczyło, że połączyła się w umysłach wyborców z „wielkością” z mitycznych, starych, dobrych czasów. Po zwycięstwie przyszedł czas na konkrety.
Z perspektywy czterech lat kadencji trudno oprzeć się wrażeniu, że zamiast hasła „America first” realizowane było „Trump first”. Niebywała (nawet jak na świat wielkiej polityki) megalomania być może sprawia, że Donald Trump nie widzi między nimi specjalnej różnicy – ale wielu umiarkowanych wyborców oraz obiektywnych obserwatorów było nią zniesmaczonych.
Grona twardych zwolenników dostarczył też Trumpowi jego program gospodarczy i społeczny. Znaczna obniżka podatków federalnych, ograniczenie wielu procedur biurokratycznych, w tym rezygnacja z uciążliwych dla biznesu przepisów o ochronie środowiska (i jednoczesne wycofanie się z międzynarodowych porozumień w tym zakresie), a przede wszystkim demontaż sztandarowego programu demokratów, czyli tzw. „Obamacare” – to wszystko mogło się podobać zwolennikom wolności gospodarczej na bardzo dawną modłę
Co ciekawe, to uczucie nie wpłynęło jednak nigdy wyraźnie na pogorszenie notowań prezydenta. W miejsce tych zwolenników (i współpracowników), których tracił – przychodzili inni, nowi i mniej wrażliwi na negatywne cechy jego osobowości. I znów: z czegoś, co teoretycznie powinno być słabością – uczynił de facto atut. Adresując przekaz do osób wcześniej wcale nieinteresujących się polityką, pokazywał się im jako charyzmatyczny i pewny siebie, mocny lider, zwalniając ich z analizowania niuansów i trudów krytycznego myślenia. Stawiał proste diagnozy, wskazywał proste rozwiązania i w dodatku komunikował je w prosty sposób (przeciwnicy powiedzieliby, że nawet „prostacki”, ale nawet jeśli, to i to okazywało się zazwyczaj zaletą). Nie oczekiwał zrozumienia, lecz poparcia. I dostawał, często w formie quasi-religijnego uwielbienia. To zaś czyniło go odpornym na ciosy – gdy polityczni przeciwnicy wyciągali niewygodne dla niego fakty i argumenty, które wielu innych polityków pogrążyłyby z kretesem, on w oczach swych wyznawców jedynie zyskiwał, jako ofiara podłych insynuacji. W innych krajach ten mechanizm jest dobrze znany, ale we względnie racjonalnej i pragmatycznej demokracji amerykańskiej zaistniał po raz pierwszy na aż taką skalę i przez dłuższy czas powodował, że opozycja była wobec fenomenu Trumpa bezradna.
Przy okazji warto zwrócić uwagę na specyficzny sposób posługiwania się mediami przez prezydenta. Jego pierwszym elementem składowym jest hiperaktywność, dostarczanie praktycznie nieograniczonej ilości tzw. kontentu w postaci nie tylko oficjalnych wypowiedzi i komunikatów, ale także nieoficjalnych wrzutek w prywatnych rozmowach z wybranymi dziennikarzami, a przede wszystkim w niezliczonych wpisach w mediach społecznościowych, zwłaszcza na Twitterze. Element drugi – to relatywnie niska jakość merytoryczna tych wpisów, sprawiających często wrażenie niezbyt przemyślanych i emocjonalnych. Ale skutek tego prezydenckiego słowotoku jest taki, że – choć nikt z „jajogłowych” nie uzna Trumpa za mędrca – w przestrzeni informacyjnej deklasuje on konkurencję liczbą wzmianek. Bo każdy jego tweet – im bardziej kontrowersyjny i prowokujący, tym lepiej – jest natychmiast krytycznie badany, zazwyczaj oprotestowany, polemicznie komentowany przez przeciwników i zaciekle broniony przez zwolenników. Dzieje się tak w mediach społecznościowych, ale oczywiście także i w tych tradycyjnych, które prezydenckich wrzutek nie są w stanie zlekceważyć, i każdej poświęcają solenne analizy, niczym formalnym oświadczeniom ważnych departamentów administracji. Efektem jest bicie przez Trumpa kolejnych rekordów co do liczby wzmianek medialnych, deklasowanie pod tym względem konkurencji, ale i (celowe, zapewne) dewaluowanie wagi pojedynczego komunikatu czy danego tematu. To wygodne, bo w stworzonym w ten sposób chaosie informacyjnym mniej wyrobiony wyborca gubi najważniejsze wątki, mogące Trumpa kompromitować. Dzięki temu mechanizmowi, w dużej mierze, prezydent przetrwał bez poważnych strat parę afer, obronną ręką wyszedł z zarzutów o niespełnione obietnice, a każdy błąd czy niezręczność natychmiast był zdolny przykryć czym innym.
W tym szaleństwie jest więc metoda – i jeśli szukamy sfer, w których Trump naprawdę zmienił Amerykę, to bez wątpienia jedną z nich jest paradygmat debaty politycznej i sposób komunikacji z wyborcami. I bynajmniej nie jest to zmiana na lepsze.
Trzeba jednak przyznać, że sukcesy Donalda Trumpa wzięły się nie tylko z połączenia bezczelności i socjotechnicznej zręczności – ale również z trafnego odczytania „znaków czasu” oraz lęków dużej części amerykańskiego społeczeństwa. Zarówno demokratyczne, jak i w pewnym stopniu republikańskie elity zlekceważyły bowiem kilka trendów, na których sprytnie zagrał Trump i jego sztabowcy.
Przykład pierwszy to imigracja. Demokraci za czasów Obamy nie za bardzo chcieli ani umieli sobie poradzić z rozwiązaniem problemów, jakie obiektywnie tworzyła. Trump podczas kampanii ograł te kwestie do maksimum, i chociaż jego sztandarowe projekty rychło upadły – na przykład sławetny mur na granicy z Meksykiem – to jednak znacznie ograniczył zarówno legalną, jak i nielegalną imigrację oraz zmniejszył liczbę osób przyjmowanych jako uchodźcy.
Polityka zagraniczna Donalda Trumpa rządziła się z grubsza tymi samymi prawami, co wewnętrzna – czyli brakiem sztywnych reguł oraz generowaniem kontrolowanego chaosu. Działając poza tradycyjnymi procedurami i instytucjami, często ogłaszając ważne decyzje via Twitter, prezydent z jednej strony dbał o swój wizerunek „twardego faceta” w oczach elektoratu, z drugiej zaś „robił interesy”, nie przejmując się ich etyczną stroną i (w przeciwieństwie do wielu poprzedników) niespecjalnie starając się to ukrywać
Grona twardych zwolenników dostarczył też Trumpowi jego program gospodarczy i społeczny. Znaczna obniżka podatków federalnych, ograniczenie wielu procedur biurokratycznych, w tym rezygnacja z uciążliwych dla biznesu przepisów o ochronie środowiska (i jednoczesne wycofanie się z międzynarodowych porozumień w tym zakresie), a przede wszystkim demontaż sztandarowego programu demokratów, czyli tzw. „Obamacare” – to wszystko mogło się podobać zwolennikom wolności gospodarczej na bardzo dawną modłę. Trzeba też przyznać, że te wolnorynkowe reformy przyczyniły się do całkiem niezłych wyników ekonomicznych, przynajmniej dopóki wskaźników nie zakłóciła pandemia COVID-19. Do serc tradycjonalistów religijno-kulturowych prezydent trafił zaś między innymi dzięki zmianom personalnym w sądownictwie: konsekwentnie nominując na zwalniane miejsca osoby o poglądach radykalnie prawicowych i konserwatywnych. Nota bene ta polityka będzie jedną z jego najtrwalszych spuścizn, bo przypomnijmy, że mowa tu o nominacjach dożywotnich.
Trump nierzadko kpił sobie też z poprawności politycznej, co najjaskrawiej widać było podczas rozruchów na tle rasowym, i co wzbudzało szczerą wściekłość lewicowo nastawionych elit wschodniego i zachodniego wybrzeża. Lawirował w kwestii potępienia tzw. białych suprematystów i nie zrobił nic w sprawie ograniczenia dostępu do broni; wykonywał gesty w stronę ruchów antyaborcyjnych, a nawet pozwalał sobie na seksistowskie żarty w sprawach związanych z wyciąganiem przeciw niemu zarzutów o molestowanie seksualne – z powodzeniem testując skalę konserwatyzmu społeczeństwa w tych kwestiach. Nie tyle zmieniał tutaj Amerykę, co ujawniał jej prawdziwe oblicze, pokazując akademicko-artystyczno-medialnemu „salonowi”, że pomiędzy jego wyobrażeniami a realiami istnieje spory rozziew.
Być może to dlatego konserwatywna część elektoratu wybaczyła Trumpowi naruszenie ważnego amerykańskiego tabu: szacunku dla prawa i instytucji, a także pewnych niepisanych zwyczajów politycznych. Nie zaszkodziła mu bowiem ani „twitterowa” polityka, w ramach której nieraz ostentacyjnie dezawuował tak ważne elementy administracji, jak służby specjalne czy Departament Stanu, ani ujawnione manipulacje podatkowe i unikanie danin na rzecz rządu przez Trumpa-biznesmena.
Skuteczność w „dawaniu odporu” liberałom (czyli, wedle europejskiej terminologii, „lewicy” lub wręcz „lewactwu”) zapewniała też Trumpowi przez całą kadencję poparcie znacznej części starej elity republikańskiej – która mogła go po cichu uznawać za źle wychowanego szaleńca, ale jednak za zdecydowanie mniejsze zło w obliczu ofensywy ideologicznych przeciwników.
Polityka zagraniczna Donalda Trumpa rządziła się z grubsza tymi samymi prawami, co wewnętrzna – czyli brakiem sztywnych reguł oraz generowaniem kontrolowanego chaosu. Działając poza tradycyjnymi procedurami i instytucjami, często ogłaszając ważne decyzje via Twitter, prezydent z jednej strony dbał o swój wizerunek „twardego faceta” w oczach elektoratu, z drugiej zaś „robił interesy”, nie przejmując się ich etyczną stroną i (w przeciwieństwie do wielu poprzedników) niespecjalnie starając się to ukrywać.
Można spierać się, w jakim stopniu Trump rzeczywiście intencjonalnie spowodował przestawienie zewnętrznej polityki USA na nowe tory, a w jakim jego działania były reaktywne, to znaczy spowodowane czy wręcz wymuszone obiektywnymi okolicznościami. Dotyczy to przede wszystkim – traktowanego często jako poważny zarzut – odejścia od multilateralizmu i dezawuowania roli tradycyjnych instytucji wielostronnych. Patrząc chłodnym okiem, trzeba jednak zauważyć, że takie organizacje jak ONZ czy WHO od dawna spełniały rolę głównie fasadową, bowiem skonstruowane zostały na miarę i potrzeby zupełnie innej epoki. Trump nie spowodował ich kryzysu – on co najwyżej publicznie przyznał, że król jest nagi, i wykonał przy okazji ukłon w stronę swych wyborców, oczekujących, że nie będzie marnował na takie fanaberie zbyt wiele pieniędzy amerykańskich podatników. Zapewne nie docenił przy tym (to skutek jego nikłego obycia politycznego i braku wiedzy o regułach polityki międzynarodowej) skali strat wizerunkowych oraz realnych (polegających m.in. na tym, że w opuszczone przez USA miejsca natychmiast wcisną się Chińczycy, i wykorzystają ten prezent na rzecz swych bardzo realnych interesów).
To, że główne wyzwania i zagrożenia dla przyszłej pozycji USA jako światowego hegemona pochodzą z Azji Południowo-Wschodniej, wiedziano w Waszyngtonie już za pierwszej kadencji Baracka Obamy, o ile nie wcześniej. Ich percepcja ewoluowała jednak wyraźnie w ostatnich czterech latach. Początek rządów Trumpa to jeszcze ewidentnie nastawienie na wyłącznie handlową rywalizację z Chinami, w obronie pozycji amerykańskiego przemysłu oraz dolara jako światowej waluty rozliczeniowej
„Transakcyjność” – często pojawiająca się w komentarzach i analizach jako dominująca cecha polityki zagranicznej administracji USA po 2016 roku – w rzeczywistości nie była niczym specjalnie nowym. Zmienił się, przejściowo, tylko charakter transakcji i techniczny sposób ich zawierania. Pamiętajmy, że np. rolę NATO jako fundamentu zbiorowego bezpieczeństwa Zachodu podważono, z woli rządu USA, już w 2001 roku (gdy prezydent Bush wolał, zresztą całkiem racjonalnie, atakować rządzony przez talibów i goszczący Al-Kaidę Afganistan wraz z koalicją „zdolnych i chętnych”). Wiązanie kooperacji wojskowej z jej współfinansowaniem przez partnerów, choć formułowane niekiedy w niezbyt kurtuazyjny sposób (jak w przypadku Korei Południowej czy europejskich członków NATO) to – jakby nie patrzeć – jednak działanie uzasadnione z punktu widzenia budżetu krajowego i interesów podatnika/wyborcy.
Zgodnie z duchem czasu i uwarunkowaniami, Amerykanie raczej dostosowują dziś formuły multilateralne do nowych, bieżących potrzeb, niż z nich rezygnują. Dowodem może być niedawna ofensywa sekretarza stanu Mike’a Pompeo i sekretarza obrony Marka Espera w Azji, obliczona na skonstruowanie „kordonu sanitarnego” wokół Chin Ludowych, w oparciu o elastyczne systemy porozumień wojskowych, politycznych i gospodarczych. Tam, gdzie jest to uznane za efektywne, Waszyngton nie cofa się przed nowymi paktami wielostronnymi, choć – nie da się ukryć – preferuje porozumienia bilateralne, dające mu większą swobodę manewru i lepszą pozycję względem partnerów.
To, że główne wyzwania i zagrożenia dla przyszłej pozycji USA jako światowego hegemona pochodzą z Azji Południowo-Wschodniej, wiedziano w Waszyngtonie już za pierwszej kadencji Baracka Obamy, o ile nie wcześniej. Ich percepcja ewoluowała jednak wyraźnie w ostatnich czterech latach. Początek rządów Trumpa to jeszcze ewidentnie nastawienie na wyłącznie handlową rywalizację z Chinami w obronie pozycji amerykańskiego przemysłu oraz dolara jako światowej waluty rozliczeniowej. Stopniowo dojrzewała świadomość, że komunistyczne Chiny to także rywal militarno-polityczny, i to w skali globalnej, a nie tylko regionalnej, i wraz z tą zmianą zmieniało się stosowane instrumentarium.
Dzisiaj fundamentem strategii amerykańskiej jest wspomniana już budowa, pod amerykańskim patronatem, elastycznej koalicji państw zagrożonych przez aspiracje ChRL – od Japonii, poprzez Koreę Południową, Wietnam, Tajwan, Australię i kilka mniejszych, aż po Indie – z istotnym komponentem wzmacniania ich możliwości bojowych i wywiadowczych. Ale równocześnie – przyspieszenie własnego programu zbrojeń, z wykorzystaniem wciąż jeszcze istniejącej przewagi technologicznej, i to na wielu płaszczyznach (bo mowa zarówno o programach kosmicznych, jak i zdolnościach do walki w cyberprzestrzeni, a także nowym podejściu do wojny morskiej – vide ogłoszony niedawno przez sekretarza obrony program modernizacji sprzętowej US Navy, obliczony ewidentnie na możliwość podjęcia konfrontacji w bezpośredniej bliskości chińskiego wybrzeża).
Ciekawym elementem strategii antychińskiej była jakiś czas temu próba przeciągnięcia na swoją stronę Korei Północnej, będącej w regionie dodatkowym „troublemakerem” i potencjalnym narzędziem w dyspozycji Pekinu. Trump zagrał tutaj niczym w negocjacjach handlowych, próbując obłaskawić Kima i stworzyć mu szanse względnie bezpiecznego przejścia „na stronę dobra”. Wydaje się, że operacja spaliła na panewce – północnokoreański reżim albo zbytnio przywykł do swych starych gierek, albo Trump przeliczył się z siłami, albo jedno i drugie. Niemniej precedens rozmów zaistniał, i pewnie w przyszłości administracja amerykańska – bez względu na jej barwy partyjne – będzie zmuszona do tej koncepcji wrócić.
W kontekście powstrzymywania chińskiej ekspansji nie sposób pominąć kwestii 5G. Administracja Trumpa toczy w tej sprawie globalną batalię, w której zresztą szala zaczyna się przechylać na jej stronę: coraz więcej krajów daje mniej lub bardziej zdecydowanego bana chińskiemu koncernowi Huawei, decydując się na technologiczną kooperację z konkurencyjnymi dostawcami południowokoreańskimi czy skandynawskimi.
Nie jest łatwo jednoznacznie odpowiadać na pytanie, czy po czterech latach rządów Donalda Trumpa Stany Zjednoczone są w lepszej pozycji, niż były cztery lata temu. Bez wątpienia pokazał on Ameryce, że dla polityki liberalnej czy, jak kto woli, progresywistycznej – istnieje realna alternatywa
Pochodną polityki wobec Chin stopniowo staje się też amerykańskie zaangażowanie w innych regionach świata (może za wyjątkiem Bliskiego Wschodu, gdzie determinantą jednak wciąż są specyficzne relacje z Izraelem i diasporą żydowską w USA). Z Polski zazwyczaj widać to mniej ostro, ale zasada prymatu rywalizacji z ChRL rzutuje też decydująco na stosunek do Rosji – traktowanej jako potencjalny „zasób” w tym głównym konflikcie i na przemian kuszonej przysłowiową marchewką lub straszoną różnymi odmianami kijaszka. Warto przy tym odnotować, że Trump – często posądzany przez przeciwników o „prorosyjskość” – w wielu kwestiach jest jednak wobec putinowskiej kamaryli bardziej stanowczy, niż Obama. Przykładem choćby skuteczne sankcje, nakładane na firmy uczestniczące w budowie „Nord Stream 2” – i całkiem prawdopodobna perspektywa ostatecznego zablokowania tego projektu, niezwykle przecież ważnego dla Kremla. W tym przypadku w grę ewidentnie wchodzą jednak amerykańskie interesy ekonomiczne, związane z szansą stworzenia w Europie atrakcyjnego rynku zbytu dla pochodzących z USA paliw kopalnych. Można to więc traktować jako kolejny argument na rzecz „transakcyjności” polityki administracji Trumpa, acz jej efekty wyraźnie wykraczają poza wymiar czysto gospodarczy.
Reasumując – nie jest łatwo jednoznacznie odpowiadać na pytanie, czy po czterech latach rządów Donalda Trumpa Stany Zjednoczone są w lepszej pozycji, niż były cztery lata temu. Bez wątpienia pokazał on Ameryce, że dla polityki liberalnej czy, jak kto woli, progresywistycznej – istnieje realna alternatywa. Populistyczna w wielu aspektach, zgoda, ale taka jest cena zdobycia i utrzymania władzy we współczesnych demokracjach. W minionych czterech latach pojawiły się nowe problemy – od pandemii, poprzez rosnącą asertywność chińską, po eksplozję emocji wokół kwestii rasowych – i nie da się ocenić, czy inny prezydent poradziłby sobie z nimi lepiej.
Można natomiast zaryzykować twierdzenie, że Trump okazał się znacznie lepszy w unikaniu odpowiedzialności politycznej za swe błędy, niż w rozwiązywaniu faktycznych problemów. Ale znów: to samo można w dzisiejszych czasach odnieść do większości polityków, przynajmniej tych zdobywających władzę w systemach demokratycznych.
Niezależnie od tego, Stany Zjednoczone wciąż pozostają mocarstwem o gigantycznym potencjale – tak wojskowo-politycznym, jak i ekonomicznym i naukowo-technologicznym – zdolnym do odgrywania roli lidera cywilizacyjnego Zachodu. Z odrobiną złośliwości można by dodać, że jeśli nie zdołał zachwiać tej pozycji Donald Trump, to nie dadzą rady także chińscy komuniści…
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Artykuł z miesięcznika:
Wojna na Ukrainie może zakończyć się jedynie na jeden z dwóch sposobów: albo Ukraińcy stracą wolę oporu z powodu ogromnych strat i wewnętrznego kryzysu politycznego, albo problemy ekonomiczno-demograficzne pogrążą Rosję
Czy szczyt BRICS w Kazaniu był tryumfem Rosji? Kto zginął w ataku w Turcji? Czy Gruzja odejdzie od autorytaryzmu?
Izrael osiągnął już zwycięstwo taktyczne oraz operacyjne nad Hamasem. Obecna faza wojny skupia się na niwelowaniu strategiczno-wojskowych możliwości organizacji. Aby to osiągnąć, konieczne jest zlikwidowanie rozległych tuneli pod Gazą
W obliczu rosyjskiej ofensywy i wielkich strat, Ukraina staje przed wyzwaniem: walczyć dalej czy szukać pokoju? Zachód sugeruje kompromisy, które mogą zmienić losy wojny
Od użycia broni jądrowej przeciw Polsce do wasalizacji Moskwy przez Pekin. Scenariusze są różne – na każdy z nich Warszawa musi się przygotować
Modele SI mają większą łatwość w eskalowaniu wojny kinetycznej do poziomu wojny nuklearnej niż ludzie. Jednak są też najważniejszą szansą rozwojową, także dla Polski
Zapisz się na listę mailingową i wybierz, na jaki temat chcesz otrzymywać alerty:
Login lub e-mail
Hasło
Zapamiętaj mnie