Nie masz czasu na zapoznanie się z całością artykułu?
Wystarczy, że klikniesz ikonę „oznacz artykuł do przeczytania później”. Wszystkie zapisane publikacje znajdziesz w profilu czytelnika

Rocznica ataku na World Trade Center. 20 lat pogoni za cieniem

Dokąd zaprowadziła nas proklamowana dwie dekady temu „wojna z terroryzmem”?
Wesprzyj NK

11 września 2001 roku setki milionów ludzi wstrzymały oddech, oglądając na żywo – dzięki relacji wielu telewizji informacyjnych – atak Al-Kaidy na Stany Zjednoczone. Wieczorem tego samego dnia posypały się komentarze polityków i ekspertów, że oto świat zmienił się nieodwracalnie. A po 20 latach od tamtych wydarzeń zadajemy sobie pytanie: dokąd zaprowadziła nas proklamowana wówczas „wojna z terroryzmem”?

20 lat to mało dla tych, którzy pamiętają. Bardzo mało dla tych, którzy znaleźli się wtedy „w akcji” – polityków i urzędników odpowiedzialnych za szeroko pojęte bezpieczeństwo, oficerów służb wywiadu i kontrwywiadu, żołnierzy, policjantów, doradców i ekspertów. Wielu z nich opowiada dziś, że wciąż mają tamte sceny dokładnie przed oczami, a poza obrazami z ekranów pamiętają, w co byli ubrani, co dokładnie mówił któryś z przełożonych lub kolegów, jaki kubek z kawą stał przed nimi na stole podczas pierwszej, zwołanej pilnie narady. Tak działa ludzki umysł i pamięć w warunkach szczególnej traumy.

Ale 20 lat to dużo dla społeczności. Wyrosło nowe pokolenie, które wydarzenia 11 września pamięta w sposób szczątkowy albo i wcale – co najwyżej zna z lektur i opowieści, nierzadko niepełnych lub wręcz bałamutnych. Dlatego, zanim przejdziemy do podsumowania politycznych i strategicznych skutków samego zamachu oraz międzynarodowej reakcji na ten akt – warto pokrótce przypomnieć, co tak naprawdę istotnego się wydarzyło.

Sekwencja zdarzeń

Cztery samoloty pasażerskie zostały porwane niemal równocześnie przez grupy terrorystów, posługujących się tak prostymi narzędziami, jak plastikowe noże. Następnie dwie z tych maszyn, w samobójczych atakach, zostały skierowane na wieże WTC w Nowym Jorku (które pod wpływem uderzeń i pożarów zawaliły się po kilkudziesięciu minutach, co spowodowało ponad 90 proc. ofiar śmiertelnych całej akcji), trzecia zaś w Pentagon. Czwarty samolot miał prawdopodobnie uderzyć w Biały Dom lub Kapitol, lecz zapobiegł temu bunt jeńców na pokładzie: w trakcie ich walki z terrorystami porwany Boeing 757 rozbił się na polu uprawnym nieopodal Shanksville w Pennsylwanii.

Napastnikami okazali się ludzie związani z Al-Kaidą, sunnicką organizacją powstałą w późnych latach 80. XX wieku, głównie jako platforma współpracy pomniejszych grupek, przeciwstawiających się sowieckiej okupacji Afganistanu. Wtedy, przez krótki czas, była cichym sojusznikiem USA (a precyzyjniej: narzędziem CIA). Wkrótce jednak, wskutek upadku ZSRR oraz zmiany międzynarodowej sytuacji strategicznej, nie tylko uniezależniła się od zachodnich sponsorów, ale postawiła sobie cel bardziej ambitny i globalny: zwalczanie wpływów Stanów Zjednoczonych i Izraela oraz wewnętrzną reformę społeczności islamskich na całym świecie. W latach 90., pomimo organizacji paru udanych zamachów, pozostawała jednak znaną tylko wąskiej grupie specjalistów. Na szerokie wody wypłynęła dopiero 11 września 2001 roku – stając się „wrogiem publicznym nr 1” nie tylko dla USA czy nawet dla szeroko pojmowanego Zachodu, ale dla większości państw świata, obawiających się nie bez podstaw, że ich interesy bezpieczeństwa mogą ucierpieć na tej zupełnie nowej wojnie.

Napastnikami okazali się ludzie związani z Al-Kaidą, sunnicką organizacją powstałą w późnych latach 80. XX wieku, głównie jako platforma współpracy pomniejszych grupek, przeciwstawiających się sowieckiej okupacji Afganistanu

Tak – to bez wątpienia była wojna, choć zupełnie inna, niż znane z przeszłości. Bez formalnego aktu wypowiedzenia (acz to zdarzało się już w historii), bez linii frontu i umundurowanej armii po jednej ze stron, bez armat, karabinów i czołgów, bez starych zasad, uświęconych tradycją i ujętych w ramy prawne. „Asymetryczność” owej wojny (ten termin wtedy właśnie zaczął robić karierę) polegała nie tylko na tym, że jednym z antagonistów było mocarstwo globalne (wkrótce zaś koalicja państw pod jego przewodem), a drugim niedookreślone „coś”. Jeszcze bardziej – na tym, że celem walki z natury rzeczy nie mogło być (jak zawsze wcześniej w historii wojen) zmuszenie drugiej strony do bezwarunkowej kapitulacji lub do zawarcia pokoju na korzystnych dla zwycięzcy warunkach. Przeciwnie: celem strony państwowej stała się całkowita eksterminacja przeciwnika, zaś strony „niepaństwowej” sianie chaosu, jego przedłużanie za wszelką cenę i na jak największą skalę. Tradycyjnie pojmowany „pokój” stał się więc stanem niemożliwym do osiągnięcia, nawet hipotetycznie.

Wątpliwości, że mimo wszystko mamy do czynienia z wojną – ze zbrojnym atakiem na terytorium państwa – nie miały kraje NATO. Tuż po ataku zaoferowały Stanom Zjednoczonym solidarną akcję opartą o sławny art. 5 Traktatu Północnoatlantyckiego (po raz pierwszy w historii Paktu); zanim jednak natowskie procedury przemieliły co trzeba, Waszyngton zrobił swoje w oparciu o znacznie bardziej elastyczną „koalicję zdolnych i chętnych” (i, trochę chyba niechcący, zadając autorytetowi NATO pierwszy poważny cios). Niemal natychmiast po atakach na WTC i Pentagon prezydent USA postawił ultimatum rządzącym wówczas w Afganistanie talibom, żądając, by wydali goszczących na ich terytorium członków Al-Kaidy (już wcześniej domagała się tego ONZ) i zlikwidowali jej bazy; wobec jego odrzucenia rozpoczął zaś 7 października akcję zbrojną. W tej fazie ofensywę lądową w Afganistanie prowadziły głównie miejscowe oddziały tzw. Sojuszu Północnego, okazjonalnie wspierane przez marines i specjalsów z USA oraz Wielkiej Brytanii. Kluczowe dla rozbicia sił talibskich były jednak precyzyjne ataki z powietrza, prowadzone przez lotnictwo amerykańskie i brytyjskie, a także wywiadowcza i logistyczna współpraca kilku państw, dysponujących w tym względzie największym potencjałem w regionie – między innymi Izraela, Arabii Saudyjskiej i Pakistanu.

W połowie listopada zajęto stołeczny Kabul. W grudniu 2001 roku, gdy siły antytalibskiej koalicji kontrolowały już niemal wszystkie ważne miasta i prowincje, w Bonn odbyła się międzynarodowa konferencja, z udziałem m.in. przedstawicieli Sojuszu Północnego, społeczności pasztuńskiej oraz poszczególnych plemion afgańskich, na której powołano nowy, tymczasowy rząd pod kierownictwem Hamida Karzaja oraz zatwierdzono plan odbudowy kraju. Niemal równocześnie Rada Bezpieczeństwa ONZ powołała Międzynarodowe Siły Wsparcia Bezpieczeństwa (ISAF), z zadaniem „wymuszania pokoju” i stabilizowania sytuacji. NATO formalnie przejęło nad nimi dowództwo dopiero w sierpniu 2003 roku; następnie kontyngenty narodowe niektórych państw członkowskich (w tym także Polski) zaczęły stopniowo przejmować od Amerykanów częściową odpowiedzialność za operacje w terenie. Przez kolejne lata, z różnym nasileniem, trwały działania przeciwpartyzanckie (okresowo rozciągane na sąsiednie terytoria pakistańskie) – a także „polowanie” na Osamę Bin Ladena (ostatecznie został on zlokalizowany w kryjówce na terenie Pakistanu i zabity podczas rajdu komandosów).

Nowe teatry działań

Tymczasem, równolegle z operacją stabilizacyjną w Afganistanie, tzw. globalna wojna z terroryzmem wkroczyła na inne teatry działań. Pierwszym (i bodaj jednak najważniejszym) stały się lotniska, porty, stacje metra, dworce kolejowe, stadiony sportowe, place, szkoły, restauracje, kina i inne cywilne obiekty na całym świecie. To tam bowiem Al-Kaida próbowała (z różnym skutkiem) wymierzać kolejne ciosy; z czasem dołączyły do niej w tej roli, i częściowo ją zastąpiły, inne organizacje.

Drugim teatrem został Irak, gdzie Amerykanie uderzyli wiosną 2003 roku (przy wsparciu jednostek brytyjskich, australijskich, polskich i hiszpańskich), tym razem – w przeciwieństwie do akcji w Afganistanie – przy silnym sprzeciwie międzynarodowej opinii publicznej oraz szeregu państw, w tym Chin i Rosji, ale także np. Niemiec i Francji. Formalnym uzasadnieniem operacji było wspieranie przez rząd Saddama Husajna międzynarodowego terroryzmu (mocno przesadzone w ówczesnej narracji amerykańskiej) oraz posiadanie broni masowego rażenia (to akurat było faktem, przynajmniej jeśli chodzi o broń chemiczną).

Przywykliśmy do życia w poczuciu zagrożenia, czającego się „za rogiem”

Trzecim teatrem wojny – stanowiącym poniekąd skutek obalenia Saddama i destabilizacji Iraku, ale też wojny domowej w Syrii  – kilka lat później okazało się pogranicze syryjsko-irackie, na którym grupy islamskich radykałów proklamowały ISIS (Państwo Islamskie). Po drodze i później, zapalały się i przygasały walki na innych „teatrach i teatrzykach” na całym świecie: w Libii, na Kaukazie, w Somalii, Jemenie, Indonezji…

Swoistym, kolejnym frontem wojny – tym razem w dużej mierze toczonej w infosferze – stał się tzw. kryzys migracyjny, szczególnie w Europie. Gdy w roku 2015 na bogate kraje Starego Kontynentu zwaliła się fala nielegalnych migrantów ekonomicznych (w niewielkim stopniu uzupełniana uchodźcami politycznymi z rejonów objętych konfliktami), poza różnymi innymi skutkami spowodowało to także niebywałe „rozciągnięcie” linii obronnych w wewnętrznej polityce bezpieczeństwa, a co za tym idzie, zwiększyło ryzyko zamachów terrorystycznych oraz ułatwiło radykałom werbunek nowych bojowników.

Po drodze – ewoluował też sam islamizm (jeśli zgodzimy się tą nazwą określać polityczną ideologię, mającą swe radykalne skrzydło, będące oparciem dla organizacji skłonnych sięgać po terroryzm). Ewoluował także terroryzm jako forma walki, cały czas (o czym warto pamiętać) będąc instrumentem grup i jednostek napędzanych nie tylko islamskim fanatyzmem religijnym, ale też zupełnie odmiennymi motywacjami. Obydwu tym zagadnieniom poświęcimy odrębne teksty, które niebawem ukażą się na łamach NK. Natomiast w tym miejscu warto odnotować, że te dwie dekady „wojny z terroryzmem” znacząco zmieniły nasze, zachodnie społeczeństwa – i to na paru płaszczyznach.

Wewnętrzne skutki wojny

Po pierwsze, przywykliśmy do życia w poczuciu zagrożenia, czającego się „za rogiem”. Wcześniej znali ten stan mieszkańcy np. Izraela czy Ulsteru, teraz (choć w różnym stopniu) stał się codziennością ludzi w praktycznie wszystkich znaczących metropoliach świata. Po drugie, i w związku z pierwszym, generalnie zaakceptowaliśmy prymat bezpieczeństwa nad wolnością osobistą. Świadomie lub nie, ale wyraziliśmy gremialną zgodę na zwiększone uprawnienia służb specjalnych (także te, związane z inwigilacją komunikacji internetowej) i policyjno-porządkowych. Pokornie maszerowaliśmy w skarpetkach przez bramki na lotniskach, w nadziei, że zmniejszy to ryzyko przemycenia na pokład samolotu bomby – i od czasu do czasu głosujemy na tych, a nie innych polityków, tylko dlatego, że wydają się nam skuteczniejsi w zwalczaniu terrorystów oraz w chronieniu nas przed niekontrolowaną nawałą „obcych”. Po trzecie wreszcie – bardziej zainteresowaliśmy się (my, „ludzie Zachodu”) losem społeczności dawnego tzw. „trzeciego świata”. Zostaliśmy dość brutalnie wyrwani z błogostanu lat 90. XX wieku, i zorientowaliśmy się, że nie da się budować zamożnej i szczęśliwej enklawy bez zwracania uwagi na problemy globalnego „Południa”. To skutek nie tylko strachu przed zamachem, problemów z koczownikami na granicy i w ośrodkach filtracyjnych, ale także autopsji – bowiem praktyczne doświadczenie kontaktu z innymi cywilizacjami i ich problemami, tam, na miejscu, stało się udziałem niebagatelnej rzeszy młodych ludzi (nie tylko żołnierzy, ale także np. wolontariuszy czy dziennikarzy) oraz, pośrednio, także ich rodzin i znajomych.

Turcja, u progu tej epoki jeszcze lojalny członek NATO i kraj na serio aspirujący do członkostwa w Unii Europejskiej, postawiła na samodzielność strategiczną oraz na budowę „neoottomańskiego” imperium

Pod wpływem wydarzeń, zapoczątkowanych zamachami z 11 września, zmieniły się też nasze instytucje. Najbardziej – co oczywiste – wojsko. Niektóre armie, jak np. amerykańska, relatywnie mniej, bo one i bez tego bywały na prawdziwych wojnach. Natomiast najbardziej – siły zbrojne takich krajów, jak Polska. Przez lata budowane do potrzeb hipotetycznego, pełnoskalowego konfliktu Wschód-Zachód, potem – wskutek odprężenia w relacjach USA-ZSRR – w dużej mierze sprowadzone do funkcji gospodarczo-policyjnych, następnie ukołysane do snu opowieściami o „końcu Historii”, u progu nowego wieku nagle zostały wysłane tam, gdzie strzelano do nich naprawdę. To wymusiło i nowe podejście do hierarchii i awansów (bo pole walki lepiej jednak weryfikuje wartość dowódców, niż defilady, pilnowanie biurokratycznej poprawności i gabinetowe rozgrywki), ale też do potrzeb wyszkolenia i zaopatrzenia.

Zmieniły się także, w skali globalnej, wywiady i kontrwywiady. Czyli te służby, na których z racji charakteru nowego konfliktu spoczął bezprecedensowy ciężar jej prowadzenia. Po pierwsze, znacząco wzrosło ich finansowanie (mocno ograniczone po zakończeniu Zimnej Wojny), a także uprawnienia. Szok 11 września, gdy – jak się okazało – „w systemie” były wszelkie dane niezbędne do zapobieżenia zamachom, ale nie potrafiono ich odpowiednio wykorzystać, spowodował daleko idące reformy wewnętrzne. Obejmowały one między innymi poprawę struktur kontroli i koordynacji, ale także przywrócenie właściwych proporcji między „modą” (wykorzystaniem nowoczesnych technologii do gromadzenia i przetwarzania danych), a „tradycją” (starą, dobrą „pracą z człowiekiem”, czyli z odpowiednio uplasowaną agenturą).

I wreszcie – zmienił się cały nasz sposób myślenia o bezpieczeństwie. Odeszło w niebyt dawniejsze sprowadzanie tego pojęcia do klasycznej i „kinetycznej” wojny prowadzonej na morzu, lądzie i w powietrzu, do działań dyplomatycznych, mających ryzyko takich konfliktów minimalizować, oraz do zupełnie odrębnych czynności policyjno-porządkowych. Upowszechniło się za to, tak w praktyce jak i w teorii, podejście nowoczesne i holistyczne: uwzględniające infosferę jako jedno z najważniejszych „środowisk walki”, zwracające znaczną uwagę na tło społeczno-ekonomiczne i kulturowe konfliktów, a także obejmujące cały zestaw działań aktorów państwowych i pozapaństwowych, ukierunkowanych na „sianie strachu i zamętu” z jednej strony, a na stabilizowanie struktur społecznych i instytucji – z drugiej.

Nowy ład międzynarodowy

Gdy ówczesny prezydent USA, George W. Bush, proklamował w Kongresie „globalną wojnę z terroryzmem” wielu komentatorów zwracało uwagę na fundamentalny błąd tej koncepcji – związany z tym, że to nie jakiś abstrakcyjny „terroryzm” jest naszym przeciwnikiem, lecz bardzo konkretne organizacje i ideologie. „Terroryzm jest tylko taktyką, specyficznym sposobem prowadzenia walki. To tak, jakby II wojnę światową nazywać wojną z blitzkriegiem” – mówił m.in. Zbigniew Brzeziński.

Ale chociaż mnożyły się postulaty, by mówić raczej o „wojnie z fundamentalizmem islamskim” lub „z radykalnym islamizmem”, to pierwotne pojęcie było na tyle użyteczne politycznie i propagandowo, że nikt w Waszyngtonie (ani innych zainteresowanych stolicach) nie zamierzał z niego rezygnować. Zbyt łatwo było wrzucić do worka z napisem „terroryści” każdego, komu miało się akurat ochotę dać łupnia – i zastosować wobec niego dowolnie drastyczne środki, bez oglądania się na prawo międzynarodowe czy światową opinię publiczną. Nie tylko USA skorzystały parokrotnie z tej możliwości; bodaj na największą skalę (o czym wiele osób nie chce dziś pamiętać) wykorzystał taki mechanizm Władimir Putin.

Rosyjski prezydent, wtedy jeszcze „świeżo upieczony” i postrzegany na świecie raczej jako „kompetentny” (bo z KGB) i „liberał” (bo polityczny wychowanek mera Petersburga Anatolija Sobczaka), wykazał wtedy godny podziwu zmysł strategiczny i refleks. Jako jeden z pierwszych zadzwonił do Busha po zamachach 11 września, przekazał kondolencje, ale także deklaracje pełnego wsparcia. I bardzo sprytnie, na dość długi czas, wykupił sobie u Amerykanów prawo do prowadzenia u siebie swojej własnej „wojny z terroryzmem”. To, że ów terroryzm Rosjanie stworzyli w swym kraju poniekąd własnymi rękami – od paru lat eliminując metodami operacyjnymi umiarkowanych i świeckich przywódców czeczeńskich, promując na różne sposoby ich fanatycznych rywali, a w razie potrzeby samodzielnie wysadzając budynki mieszkalne i przypisując winę komu trzeba – nie miało już wtedy żadnego znaczenia. Zapisując Czeczenów do Al-Kaidy (najpierw propagandowo, a potem także realnie) Kreml zdobył sobie alibi do spacyfikowania północnego Kaukazu. Bardzo możliwe zresztą, że tamten sukces – i generalne skupienie się USA oraz innych krajów Zachodu na Bliskim i Środkowym Wschodzie – ośmieliło Rosjan do kolejnych akcji ofensywnych na obszarze postsowieckim (w tym do agresji na Gruzję i Ukrainę) i nie tylko.

Ani „wojna z terroryzmem” (vel „wojna z radykalnym islamizmem”) nie skończyła się klęską fanatyków, gdy Zachód zapanował kiedyś wojskowo nad Irakiem czy Afganistanem, ani tym bardziej klęską Zachodu, w momencie ewakuacji wojsk NATO z Afganistanu

W cieniu „wojny z terroryzmem” przez 20 lat równolegle rosła też potęga (i asertywność) Chińskiej Republiki Ludowej. Pekin długo utrzymywał kraje Zachodu w przekonaniu, że ma aspiracje wyłącznie ekonomiczne, ale w konflikcie z islamskimi radykałami jest „po naszej stronie” (uwiarygadniał tę narrację realny problem Chin – czyli działania tzw. Islamskiego Ruchu Wschodniego Turkiestanu, w tym o charakterze terrorystycznym, w ich zachodniej prowincji Xinjiang). Dlatego patrzono przez palce, przynajmniej do niedawna, na chińskie szpiegostwo (nie tylko przemysłowe), na wrogą politykę w akwenie Morza Południowochińskiego, na łamanie praw człowieka na wielką skalę, a nawet na nowe programy zbrojeniowe. Dziś, gdy Stany (i większość ich sojuszników) zmieniła już wreszcie podejście do Chin – uznając je, zgodnie z rzeczywistością, za główne wyzwanie geostrategiczne, właściwe pytanie brzmi: czy ChRL w międzyczasie zbudowała sobie narzędzia, by radykalnych islamistów na całym świecie wykorzystać jako zasób w rywalizacji z Zachodem? Jednoznaczna odpowiedź jest trudna, ale coraz ściślejszy sojusz Chin z coraz bardziej fundamentalistycznym Pakistanem, a także ich wyraźne działania na rzecz zapewnienia nowemu rządowi talibów wsparcia dyplomatycznego i pomocy ekonomicznej powinny dawać do myślenia.

W skali regionalnej 20 lat „wojny z terroryzmem” także przyniosło istotne przesunięcia na szachownicy. Turcja, u progu tej epoki jeszcze lojalny członek NATO i kraj na serio aspirujący do członkostwa w Unii Europejskiej, postawiła na samodzielność strategiczną oraz na budowę „neoottomańskiego” imperium, rządzącego się w znacznym stopniu nakazami prawa islamskiego i swej specyficznej tradycji, a obejmującego między innymi tereny Bałkanów i wschodniej części Morza Środziemnego, Lewantu oraz Azji Środkowej. To postawiło ją w licznych sytuacjach konfliktowych z Izraelem i Stanami Zjednoczonymi, ale także z członkami UE: głównie Francją i Grecją, a po drodze skłoniło do podjęcia gier z Rosją i Chinami, od których (zwłaszcza ekonomicznie) Ankara uzależnia się coraz bardziej. Nie rezygnuje przy tym z aktywnej roli zarówno w Iraku, jak i w Afganistanie.

Drugi ważny gracz regionalny – Iran – także poprawił swą pozycję, mimo międzynarodowych sankcji. Po stronie aktywów Teheranu można wymienić zwiększone wpływy w sąsiednim Iraku (gdzie ceną za względną stabilizację i możliwość wycofania zachodnich sił wojskowych było m.in. dopuszczenie do udziału we władzy polityków i duchownych szyickich, często otwarcie proirańskich), a także utrzymanie ofensywnych możliwości w Libanie i częściowo nawet w Syrii (głównie za pośrednictwem Hezbollahu). Obecnie, jako sąsiad Afganistanu i kraj goszczący przynajmniej 4 miliony wychodźców z tego kraju, Iran ma też liczne możliwości wpływania na sytuację wewnętrzną pod Hindukuszem. Na razie korzysta z okazji, by obejść międzynarodową blokadę i dostarczać talibom swoją ropę, na niezwykle preferencyjnych warunkach – ale niedawna zapowiedź wspólnych manewrów z Rosjanami i Pakistańczykami, a możliwe, że nawet z udziałem marynarki wojennej ChRL, które mają odbyć się pod koniec roku 2021 na wodach Zatoki Perskiej, świadczy o bardziej dalekosiężnych planach irańskich przywódców.

„Abdykacja” (przynajmniej częściowa) USA i ich najbliższych sojuszników ze stabilizowania Afganistanu stanowi natomiast, jak się wydaje, problem dla Indii oraz (w pewnym stopniu) także dla Rosji. Te pierwsze – poza rozprzestrzenianiem się islamskiego radykalizmu – mogą teraz bardziej obawiać się jednoczesnej agresji tradycyjnych wrogów, czyli Chin i Pakistanu (który, dzięki wypchnięciu wpływów amerykańskich, zyskał i większą samodzielność, i tzw. „głębię strategiczną” do operacji wojskowych). Moskwa natomiast z jednej strony cieszy się z wizerunkowych kłopotów Waszyngtonu, ale chyba bardziej martwi perspektywą infiltracji przez islamistów z Uzbekistanu czy Tadżykistanu. A przy okazji – dalszym, i to skokowym wzrostem potencjału strategicznego Chin, co oznacza automatyczne pogłębienie się asymetrii w relacji z tym ważnym sojusznikiem, na niekorzyść Rosjan.

Główny wygrany – Daesh?

Jeśli natomiast chodzi o adwersarzy, między którymi 20 lat temu zaczęła się cała awantura – to znaczy USA z jednej strony, a talibów i Al-Kaidę z drugiej – można zaryzykować ocenę, że obie strony ten konflikt… wygrały. Amerykanie, mimo gigantycznych strat i kosztów, nie dali sobie odebrać pozycji lidera Zachodu (przeciwnie, dziś – po latach zawirowań – mogą liczyć na bodaj większą lojalność ze strony nie tylko Londynu, ale także np. Berlina, Tokio, Canberry czy Seulu – a nawet New Delhi) niż u progu obecnego wieku. A poza tym – w ogromnym stopniu jednak „wypchnęły” terroryzm ze swojego podwórka; mimo wielu prób już nigdy po 11 września islamistom spod różnych szyldów nie udało się zadać Stanom porównywalnego ciosu. To skutek z jednej strony wielkoskalowych operacji wojskowych w Afganistanie i w Iraku (a więc zmuszenia przeciwnika do zaangażowania swego potencjału ludzkiego i finansowo-logistycznego tam, a nie w USA czy Europie), a z drugiej – znacznego udoskonalenia służb wywiadu, kontrwywiadu, policji i szeroko pojętego zarządzania kryzysowego.

Natomiast talibowie okazali się ruchem na tyle dobrze zakorzenionym, że przetrwali militarną klęskę pod koniec 2001 roku oraz 20 lat tropienia i ścigania – i gdy tylko siły NATO rozpoczęły wycofywanie z Afganistanu, w naturalny sposób i bez większych problemów sięgnęli po pełnię władzy. Stali się w ten sposób, zapewne, i to na długie lata, ważnym aktorem na regionalnej scenie: takim, którego można nie lubić, ale wysłuchać jego kwestii trzeba, a czasem nawet zaklaskać.

Stosunkowo gorzej wyszła na zamieszaniu dwóch dekad Al-Kaida: co prawda także przetrwała, i w tym sensie odniosła sukces, ale dalsze perspektywy ma mgliste. Znów jest skazana na łaskę (lub – co chyba bardziej prawdopodobne – niełaskę) talibów, wykrwawiona i osłabiona wojskowo, z mocno podciętym finansowaniem (zarówno dlatego, że bogaci, prywatni darczyńcy z rejonu Zatoki zostali przekonani/zmuszeni przez rządy do wstrzemięźliwości, jak i dlatego, że służby różnych państw nauczyły się radzić sobie z tajnym systemem przekazywania pieniędzy). I co bodaj najważniejsze: ma silną konkurencją w postaci Daesh, czyli Państwa Islamskiego. Ta organizacja, rozbita niegdyś militarnie w Syrii i de facto wypchnięta z Iraku, w ostatnim czasie „schowana” w rzeczywistości wirtualnej jako „cyberkalifat”, zyskała właśnie nowe pole do popisu i już z przytupem zaznaczyła swą obecność w Afganistanie. Z talibami raczej nie będzie się dogadywać, raczej postawi na ich wyprzedzenie w radykalizmie. Już zarzuca im nadmiar uległości i pakty z USA (a także z Rosją i Chinami). Jeśli nie odniosą szybkiego sukcesu administracyjno-ekonomicznego (a to nie będzie łatwe) i nie zdołają zapobiec kolejnym atakom ludzi z Daesh, ich władza zacznie korodować, a sympatie ludu łatwo ulegną odwróceniu. Ale – to z kolei czarny scenariusz nie tylko dla samych talibów i ich cichych przyjaciół. Także dla całej społeczności międzynarodowej, od Waszyngtonu, przez Berlin i Brukselę, po Moskwę i Pekin.

W każdym razie – ani „wojna z terroryzmem” (vel „wojna z radykalnym islamizmem”) nie skończyła się klęską fanatyków, gdy Zachód zapanował kiedyś wojskowo nad Irakiem czy Afganistanem, ani tym bardziej klęską Zachodu, w momencie ewakuacji wojsk NATO z Afganistanu. Trwa i będzie trwać. Acz oczywiście w coraz to nowych odsłonach, formach i z użyciem nowych rekwizytów.

I trzeba z tym po prostu umieć żyć.

Wesprzyj NK
Witold Sokała
Stały współpracownik „Nowej Konfederacji”, zastępca dyrektora Instytutu Stosunków Międzynarodowych i Polityk Publicznych Uniwersytetu Jana Kochanowskiego, przewodniczący Rady oraz ekspert Fundacji Po.Int. W przeszłości pracował jako dziennikarz prasowy, radiowy i telewizyjny, menedżer w sektorze prywatnym oraz urzędnik państwowy, a także jako niezależny konsultant w zakresie m.in. marketingu i wywiadu konkurencyjnego. Absolwent Wydziału Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz Wydziału Zarządzania Akademii Górniczo-Hutniczej; stopień doktora w dziedzinie nauk o polityce uzyskał na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu Śląskiego.

Nasi Patroni wsparli nas dotąd kwotą:
9 717 / 26 000 zł (cel miesięczny)

37.37 %
Wspieraj NK Dołącz

Komentarze

Dodaj komentarz

Zobacz

Zarejestruj się i zapisz się do newslettera, aby otrzymać wszystkie treści za darmo