Wpisz kwotę, którą chesz przekazać na rzecz NK
Dramat ludności Warmii i Mazur – dramat, któremu początek dały decyzje z Jałty i Poczdamu – miał kilka odsłon. Najbrutalniejsze było otwarcie, ucieczka blisko miliona ludności cywilnej Prus Wschodnich przed nadciągającą Armią Czerwoną: w najlepszym razie oznaczało to tułaczkę w upadającej III Rzeszy, w gorszym – śmierć, w najgorszym – przemoc i gwałty ze strony sołdatów, których Ilja Erenburg i inny namawali do „zemsty na Germańcach”.
Po rozciągnięciu iluzorycznej z początku administracji warszawskiej na terenach dawnych Prus Wschodnich, które znalazły się w nowych granicach, wcale nie było lepiej – tylko bardziej dwuznacznie. Z około 200 tysięcy mieszkańców, którzy pozostali po przejściu frontu, połowę uznano za Niemców, którzy w ciągu kolejnych kilkunastu miesięcy doświadczyli brutalnej wywózki. Pozostałych sto tysięcy uznano za „ludność rodzimą, pochodzenia słowiańskiego, lecz uległą germanizacji” i rozpoczęto wobec niej obligatoryjną akcję polonizacyjną.
Ta polonizacja też miała, oczywiście, różne oblicza – i właściwie żadne z nich sympatyczne. Najbardziej cywilizowaną jej formułą (choć też nie pozostawiającą miejsca na żaden wybór) była polonizacja przez edukację. Na terenach Warmii i Mazur rozbudowano struktury polskiej oświaty – bez żadnej możliwości wyboru języka, programów uwzględniających specyfikę językową i regionalną czy bodaj przeszkolenia nauczycieli. Rezultatem była polonizacja, którą dałoby się, trochę przewrotnie, określić z niemiecka jako Gleichschaltung, czyli „Wielkie Wyrównywanie”. Zwykle była skuteczna: mazurska ludność nie posiadała ani własnych elit, które mogłyby stworzyć struktury oświaty niezależnej, ani, w rozpoczynającym się właśnie stalinizmie, żadnej przestrzeni społecznej, w której mogłaby kultywować swoją odrębność. Z reguły polonizacja była bolesna, postrzegana, już w dorosłym życiu, jako opresyjne narzucenie tożsamości.
Na terenach Warmii i Mazur rozbudowano struktury polskiej oświaty – bez żadnej możliwości wyboru języka, programów uwzględniających specyfikę językową i regionalną czy bodaj przeszkolenia nauczycieli. Rezultatem była polonizacja, którą dałoby się, trochę przewrotnie, określić z niemiecka jako Gleichschaltung, czyli „Wielkie Wyrównywanie”
Ta formuła była jednak i tak mniej brutalna niż masowo doświadczane najazdy szabrowników, dokonujących zaboru lub niszczenia majątku, zwykle na oczach jego właścicieli; niż przemoc, na którą „ludność miejscowa” stale była narażona. A co z wyższością o zabarwieniu nieledwie kolonialnym, demonstrowaną przez przedstawicieli administracji lokalnej, urzędników i milicjantów, ale i przez personel państwowych sklepów czy sąsiadów zza miedzy? W pierwszej powojennej dekadzie równowaga między obywatelem a państwem była wyjątkowo przesunięta na niekorzyść tego pierwszego – ale na Mazurach wyglądało to najgorzej.
Problem „ludności rodzimej pochodzenia słowiańskiego” brał swój początek w odległej przeszłości, jeśli nie średniowiecznych zmagań, to osadzania przybyszów z Mazur w Prusach Książęcych – ale po 1945 dał o sobie znać z całą mocą. Blisko wiek zmagań ofiarnych polonizatorów – nauczycieli ludowych, księży, wydawców „Gazety Olsztyńskiej” nie przyniósł przełomu. Nadal nie było pomysłu na skuteczne i dobrowolne zarazem przekonanie ludności rodzimej do polskości – tym bardziej, że w odbudowującej się Polsce żyło się biedniej i szarzej niż w Niemczech – zarówno przed-, jak powojennych.
Stąd kolejne fale wyjazdów do Niemiec – w ramach tuż powojennej tzw. repatriacji, po odwilży w połowie lat 50. i po kolejnych liberalizacjach systemu. „Polska ma Warmię i Mazury, a Niemcy – Warmiaków i Mazurów” – żartowano. Sam jednak motyw upokorzeń, jakie spotykały ludność miejscową, był nieobecny w kulturze nie tylko ze względu na zapisy cenzury: również z racji nieobecności tego tematu w świadomości społecznej. Jakieś aluzje u autorów powieści dla młodzieży czy popularnych czytadeł, eksplorujących wątki przygodowe czy romantyczne oraz uroki Ziem Odzyskanych – u Bolesława Mrówczyńskiego, Eugeniusza Paukszty czy Zbigniewa Nienackiego – to cała pamięć, na jaką mogli liczyć. Tabu zostało uchylone (na dwa palce) dopiero po opublikowaniu w roku 1975 przekładu powieści niemieckiego autora Ernsta Wiecherta „Dzieci Jerominów”; nieco przyciężkiej sagi o melancholijnych mieszkańcach jednej wioski, która w roku 1945 przestała istnieć.
Po roku 1989 ludnością Mazur i Warmii, z której „tutejszością” PRL nie umiał się pogodzić, zajęli się naukowcy, poeci i eseiści. Brakowało jednak trochę reportażu biograficznych, ukazujących losy poszczególnych osób, ich prób i doświadczeń, często, jak bywa u „tutejszych”, bolesnych poszukiwań swojej tożsamości. Tę lukę usiłuje zapełnić Beata Szady w zbiorze reportaży, z których część publikowana byłą dotąd na łamach „Tygodnika Powszechnego” czy „Polityki”. W „Wiecznym początku” poznajemy losy ludzi, którzy przetrwali na miejscu, kultywując swoją osobność, uparci jak polne kamienie (jak Herbert Sobottka), którzy przez całe życie rozważali swoją dwoistość (troistość?) mazursko-polsko-niemiecką (jak prof. Hubert Orłowski, jeden z najwybitniejszych polskich germanistów) bądź, nieoczekiwanie dla siebie, wyjeżdżali, by wrócić, bo genius loci okazał się, jak tyle razy, silniejszy niż wszystkie uroki dobrze zaopatrzonych niemieckich supermarketów: tak stało się z małżeństwem Adi i Alberta Burdinskich.
Różne są formuły tych reportaży. Czasem pisane są one w trybie „zapisu monologu”, niejako z pozycji przyszywanej wnuczki, wysłuchującej bez krytycznego dystansu długiej opowieści starca – Eugeniusza Kowalskiego czy wspomnianego już Herberta Sobottki
Różne są formuły tych reportaży. Czasem pisane są one w trybie „zapisu monologu”, niejako z pozycji przyszywanej wnuczki, wysłuchującej bez krytycznego dystansu długiej opowieści starca – Eugeniusza Kowalskiego czy wspomnianego już Herberta Sobottki. Czasem, jak w przypadku opowieści o Filemonie i Baucis z Jeleniowa (przedwojennego Jellinowen), czyli państwa Burdinskich, jest to klasyczny reportaż – opowieść życia: obrazki z teraźniejszości (podupadająca wieś, pijaczkowie pod sklepem, na ich tle – schludny dom „podwójnych repatriantów”) przeplatane z kęsami wspomnień. Zdarza się w tych tekstach tłumaczenie oczywistości, zdarza się jednak również duża uroda językowa: „wysiepany asfalt”, powracający w dwóch tekstach, brzmi wiarygodniej niż wiele trącących myszką regionalizmów. Podobnie świetna fraza „w PRL pełło się wszelkie oznaki niemieckości”, która dowodzi nie tylko sprawności w odmianie niełatwego czasownika, ale i wrażliwości na różne półtony propagandy komunistycznej, której udawało się łączyć futurystyczny dynamizm z nuta sielskości.
O ileż lepsze byłyby te reportaże, gdyby nie były tak naznaczone głęboką niechęcią – nie, nie do PRL z jej dyktatem i brutalnością, lecz do samej „cywilizacji polskiej”, z jej niechlujnością, bylejakością, katolickim triumfalizmem. Mniejsza już o czysto polityczne wtręty: każdy ma prawo do swojego zestawu szpileczek, również współpracowniczka „Dużego Formatu” i „Polityki”. Inna rzecz, że zatytułowanie jednego z podrozdziałów „Hitler i Kaczyński”, następnie zaś pozostawienie bez komentarza dłuższej opinii pana Sobottki („[Mazurzy] najlepiej mieli za Hitlera. Co prawda przez krótki czas. (…) To samo można teraz powiedzieć o Kaczyńskim. Dlaczego ludzie na niego głosują? Bo daje im pięćset złotych na dziecko. I Hitler też dawał kindergeldy. I mieszkania budował. To dlaczego ludzie mieliby nie głosować?”) pokazuje, że żar zaangażowania bywa dla Beaty Szady ważniejszy niż styl: reductio ad Hitlerum uważane jest zazwyczaj za dość pośledni argument.
Większym wyzwaniem dla czytelnika może się jednak okazać fakt, że dla autorki niemiłe są dziesiątki praktyk już nie władz PRL, lecz „strony polskiej” jako takiej. Czy wynika to z faktu, że bezkrytycznie zinternalizowała opinie swoich rozmówców? Czy cierpkie przekonanie o pośledniości współczesnych nam Polaków było w niej obecne już wcześniej? Pewne jest, że czytając „Wieczny początek” doświadczyć można niecodziennego efektu: w książce, która stawia sobie za jeden z celów demaskowanie zabiegów propagandowych, w tym antyniemieckich klisz i stereotypów, znaleźć można niemało klisz, kojarzonych z nieżyczliwą Polsce propagandą niemiecką! Polnische Wirtschaft? Polacy – prymitywni i skąpi, dewastujący dziedzictwo, do którego niedorośli? Niemało tego. Szczegółowo relacjonowane doświadczenia państwa Burdinskich są jednoznaczne zarówno na poziomie urbanistycznym (Jeleniowo zapyziałe, zapadłe w sobie, gdzie była restauracja, jest fastfood; gdzie były trzy sklepy, jest jeden, a śródmiejski zbiornik wodny zmienił się w bagno), jak i jednostkowym: chciwy na fanty wuj zabierający siostrzenicy komunijny rowerek, ludzie, którym przypadł dom po Burdinskich, szczujący dawnych właścicieli policją i psami; księżowska „banda czworga”, jak sami się nazwali, siłą i podstępem przejmowała ewangelickie kościoły.
Warmia i Mazury doświadczyły w PRL degradacji (niewiele bardziej niszczącej, niż reszta kraju, ale wyraźniej widocznej w kontraście z przedwojenną kulturą materialną) i w III RP niekoniecznie ją odrobiły
Jak zwierzęta żyją ci Polacy, jak zwierzęta. Trupami grządki nawożą i za nic to mają. „Do tej pory rodziny Kołodziejów nie ekshumowano. W miejscu rowu (przeciwpancernego, w którym pochowano zwłoki w roku 1945 – przyp. WS) są dziś ogródki działkowe. Rosną na nich marchewki”. I niszczyć tylko potrafią – to znaczy nie „oni”, lecz my, bo w jednym z reportaży pojawia się znajoma, oskarżycielska fraza ujęta w pierwszej osobie liczby mnogiej: „Warmia została przyłączona do Polski dopiero po drugiej wojnie światowej. Nie mieliśmy więc dużo czasu, żeby krajobraz popsuć. I długo nie psuliśmy. Właściwie z braku pieniędzy nie robiliśmy nic. (…) brak jakichkolwiek remontów spowodował, że krajobraz kulturowy dosłownie się wali”.
Nie w tym rzecz, że którakolwiek z tych sytuacji jest zmyślona. Nie, są prawdziwe. Warmia i Mazury doświadczyły w PRL degradacji (niewiele bardziej niszczącej, niż reszta kraju, ale wyraźniej widocznej w kontraście z przedwojenną kulturą materialną) i w III RP niekoniecznie ją odrobiły. Chciwych wujków bywa niemało, lęk przed „Niemcem, co wróci i zabierze” przybiera czasem groteskowe formy, warmińskich szachulców i szop z czerwonej cegły strasznie żal. Idzie raczej o to, że cały zbiorek utrzymany jest w tym cierpkim, na poły demaskatorskim tonie. Czasem wydaje się, że równie dobrze mógłby ukazać się nakładem któregoś z tych strasznych, zdemonizowanych (tu już kłania się propaganda PRL) ziomkostw – a już na pewno może liczyć w tych kręgach na życzliwe recenzje. Gdyby autorka zdobyła się wobec napływowych Polaków – też nieźle przeczołganych przez historię – na bodaj część tej empatii, którą oferuje swoim bohaterom, wyszłoby to książce zdecydowanie na dobre.
Beata Szady, Wieczny początek. Warmia i Mazury, Wydawnictwo Czarne, 2020
Jako (prawie) mieszkaniec Mazur kupiłem abonament NK, żeby przeczytać ten artykuł (książkę też kupię). Tym bardziej, że mieszkam cztery kilometry od nieistniejącego Sowirogu, w którym dzieją się „Dzieci Jerominów”. Przeczytałem i tę książkę i jej, w pewnym sensie, polski odpowiednik, czyli „Na tropach Smętka”. Według mnie, gdyby się powiedziało, że wszyscy przedwojenni Mazurzy to byli Niemcy, to nie pomylilibyśmy się za dużo. Trzeba dodać dwa fakty historyczne: plebiscyt 1920 i ostatnie demokratyczne wybory w Nieczech na Mazurach (nie piszę o Warmii). W Olecku za Polską w plebiscycie głosowały trzy osoby (na ok. 25 tysięcy). W Białej Piskiej aż tak dobrze nie było – na Polskę nie głosował nikt. Podobnie było w innych, im bardziej wschodnich, tym gorzej, miastach Prus Wschodnich. Wichert, zresztą antyhitlerowiec, pisze w „Dzieciach…” dlaczego tak było w jednym zdaniu (Niemcy właśnie przegrały I wojnę): „Nie porzuca się ojczyzny w biedzie”. A potem były wybory 1933 roku. W których powiatach NSDAP miało z całych Niemiec największe poparcie? w Ortelsburgu (87%) i w Johannisburgu (też ponad 80%). Te dwie miejscowości po wojnie zmieniły nazwy na Szczytno i Pisz. W tych okolicach na pewno nie było portójnej świadomości, co najwyżej podwójna: mazursko-niemiecka. Jak się o tym dowiedziałem i zrozumiałem, to jakoś mało mi szkoda wyrzucenia miejscowych do Niemiec. Chociaż Wańkowicz pisze o zdarzeniu, które miało miejsce w domu 50 metrów od mojej aktualnej lokalizacji: sołtys Pupilarski, który z Wańkowiczem chciał mówić tylko po niemiecku – ale ze zwierzętami w oborze – tylko po polsku (co wyśledziła córka Wańkowicza).
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Artykuł z miesięcznika:
Czy narody i państwa są śmiertelne jak ludzie? Wiemy, że mogą umrzeć – ale czy muszą umrzeć? Czy narody mają jakąś określoną siłę życiową i wyznaczoną długość życia, po której upływie zostają wymazane z powierzchni Ziemi, a ich państwa wraz z nimi?
Walka o to, kto ma być na wystawie głównej i w jakim charakterze jest sporem o symbole. Odgórny nakaz nie rozwiąże problemu. Jeżeli dojdzie do kompromisu, to żadna ze stron nie będzie w pełni usatysfakcjonowana, czekając okazji do przeciągnięcia sznura
Monarchia jest gąsienicą, prymitywną formą pełzającą po ziemi, konstytucjonalizm jest poczwarką, ale dopiero republika to ostateczne narodziny i zakończenie rozwoju, jakby motyl woli ludu dojrzał do ucieczki na własnych skrzydłach!
Zdominowana przez Niemców Unia Europejska skazana jest na kolizję ze Stanami Zjednoczonymi, lub na powolną śmierć pod rządami słabnącego amerykańskiego hegemona
Europa jako jednostka geograficzna jest anachronizmem, a jako jednostka polityczna – przewidywaniem, które nie jest tylko blefem
Parareligijna krucjata Zachodu, do dziś szczególnie silna zwłaszcza u Amerykanów, ma nieść ludom peryferyjnym humanitaryzm, demokrację i prawa człowieka jako substytut wartości religijnych
Zapisz się na listę mailingową i wybierz, na jaki temat chcesz otrzymywać alerty:
Login lub e-mail
Hasło
Zapamiętaj mnie