Nie masz czasu na zapoznanie się z całością artykułu?
Wystarczy, że klikniesz ikonę „oznacz artykuł do przeczytania później”. Wszystkie zapisane publikacje znajdziesz w profilu czytelnika

Żuchwa Hegla

Narodów owszem, kiedyś nie było, ale teraz – są. Nie inaczej jest z tlenem i grawitacją
Wesprzyj NK

Angielski „lunatic”, niemiecki „Konkurs”, rosyjskie „зажигать”, włoskie „panna” i „bagno”…  False friends, czyli językowe pułapki czyhają na każdego. Niestety, z powodu tych dwuznaczności cierpi również grono badaczy, którzy zajmują się fenomenami związanymi z istnieniem narodów. Na co dzień najwięcej cierpień rodzi tłumaczenie terminu „nationalism” / „nationalisme” – oznaczającego wiązkę postaw i emocji dotyczących relacji z własną wspólnotą narodową – jako „nacjonalizmu”. Skutek jest taki, że ilekroć czytamy przełożoną z angielskiego czy francuskiego pracę traktującą o Emilii Plater, Józefie Piłsudskim czy Marcinku Borowiczu z „Syzyfowych prac”, przychodzi nam zastanawiać się, jak wyglądaliby ogoleni na łyso, skoro pisze się o nich jako o „polskich nacjonalistach”.

Niemal równie wiele kłopotów sprawia „prymordializm”, dla zdecydowanej większości Polaków brzmiący, za sprawą drugiej sylaby, już to jak wieść o zabójstwie z premedytacją, już to jak nawiązanie do czyjejś grubo ciosanej twarzoczaszki. Tymczasem jest to tylko niezgrabne (ale lepszego dotąd nie wymyślono) spolonizowanie angielskiego terminu z łacińskim rdzeniem. „Primordialism” to tyle, co przekonanie, że narody istniały właściwie od zawsze, a już na pewno od początku dziejów poznawalnych przez historię. Gdzie źródła pisane, tam naród – niezmienny, stanowiący ostoję wszelkich procesów i działań, a przy tym, co więcej, zazwyczaj również wysoce moralny. Prymordialista wierzy więc w to, że Polacy ochrzczeni zostali w roku 966 wraz z Mieszkiem, potem zaś – ech, Polacy, modre ptacy! – walczyli pod Cedynią i Kłuszynem, Wiedniem i Studziankami, wiecznie ci sami, czy w misiurkach, czy w tużurkach, przy okazji olśniewając swym polorem, muzyką i wolnościami licznych obcokrajowców, którzy – hop, siup! – nagle „stawali się Polakami” w trybie patriotycznej transmutacji. Świadomymi Polakami byli też w takiej interpretacji poczciwi kmiecie, od „Starej Baśni” począwszy, ci sami pod Racławicami, w 1920 i w czasie masowego rozwiązywania PGR-ów. Polscy byli robotnicy, na przykład Okrzeja, o, i Birkut. No a szlachta, to już wiadomo.

Z prymordialistów łatwo, zbyt łatwo się wyśmiewać: nie formułują żadnej poważnej propozycji, nie prowadzą badań (bo wszelkie odwołanie do źródeł ukazałoby im zmienność, by nie rzec – proteuszowość „substancji narodowej”, którą tak wielbią), więc tkwią tylko na peryferiach dyskursu i mediów społecznościowych, niczym byli arystokraci, wysiedleni dziś przez rządy ludowe do ciasnego pokoiku, i wywieszają tam, niczym klatkę po padłym kanarku: a to „Chrzest Polski” Matejki (w strojach dostojników Mieszka dominuje biel i czerwień, zupełnie jakby znali już uchwałę Sejmu Królestwa Polskiego z lutego 1831, którą przyjęto „kolory narodowe”), a to moją ulubioną, emblematyczną szarżę pod Kłuszynem, nieodmiennie przekonani, że oni, Grzymalici i Stanisław Żółkiewski to jedno.

Z prymordialistów łatwo, zbyt łatwo się wyśmiewać: nie formułują żadnej poważnej propozycji, nie prowadzą badań (bo wszelkie odwołanie do źródeł ukazałoby im zmienność, by nie rzec – proteuszowość „substancji narodowej”, którą tak wielbią)

Skąd się wziął naród?

Nawet jeśli prymordializm co najmniej od czasów nowożytnych nie miał prawa pełnego obywatelstwa w poważnej historiografii, to przekonanie nieco słabsze – o istnieniu ciągłości samej koncepcji narodu, podobnej nici włożonej do roztworu, na której osadzają się różnego rodzaju kryształki – utrzymywało się długo. Trzeba było wysiłku pokoleń badaczy, by to zmienić. Jedni skupiali się na procesach społecznych, na tym, jak kolejne jednostki i grupy w dziejach uzyskują autonomię, podmiotowość, a wraz z tym – możliwość i zdolność opowiedzenia się za jakąś tożsamością zbiorową i wreszcie „przyłączają się” do niej (zarazem samą swoją obecnością ją zmieniając!). Drudzy – na historii idei: na ewolucji samego pojęcia „natio” / ”narodu”, oznaczającego, począwszy od starożytności, zbiorowość osób posiadających prawa polityczne, społeczność zjednoczonych osobą króla i państwa, „tag” dla obcojęzycznych studentów, aż wreszcie coś bliższego naszemu rozumieniu. Sceptycy zaś obserwowali, jak arbitralnie i cudownie zarazem zmienia się paleta narodów: obok „odwiecznych” i oswojonych w narracji europejskiej Włochów, Francuzów, Duńczyków czy bodaj Polaków nagle zaczęły pojawiać się narody nowe – co więcej, zaczęły również pretendować do odwieczności! Inne zaś, równie nieoczekiwanie, znikały – kto prócz bałkanologów pamięta dziś Ilirów czy Morlaków?

Z czasem udało się nazwać coraz więcej potężnych, „geologicznych”, chciałoby się powiedzieć (tyle, że prędszych niż lodowiec) sił i procesów historycznych, które sprawiły, że Rumuni, Finowie, Albańczycy i Tajowie zaistnieli jako dynamiczna i samoświadoma zbiorowość. Alfabetyzacja, standaryzacja, biurokracja, edukacja, pobór i modernizacja – wszystko to potęgi godne żuchwy Hegla, tak mocno potrafiły kąsać. Tego jednak badaczom było mało: w którymś momencie odkryli, że czasem do procesu narodotwórczego przyczyniają się całkiem konkretni aktorzy polityczni, że ich zaistnienie okazuje się być w czyimś interesie. Nie tylko „szczep Lechitów” czy „iskonno russkij narod” nie są tak niezmienne, jak sobie wyobrażano. Również konkretne barwy, okrzyki i obyczaje bywają owocem całkiem konkretnych inicjatyw politycznych.

I gdy raz wyćwiczony w sztuce dociekliwej podejrzliwości marksista Eric Hobsbawm skończył wreszcie pracę nad zbiorem studiów „Tradycja wynaleziona” – okazało się to inspirującym wstrząsem dla rzesz badaczy. Składające się na ten tom eseje – z najsłynniejszym chyba, o „wynalezieniu” tartanów klanów szkockich jako joint venture kilku przedsiębiorczych producentów tekstyliów oraz władców dynastii hanowerskiej, którzy postanowili obłaskawić nieco lokalną arystokrację – stały się dla młodych historyków klasyką i wzorem. Nie wszyscy mieli równie daleko sięgające ambicje dekonstrukcyjne, co towarzysz Hobsbawm, chętnie wtykający kij w szprychy brytyjskiego imperializmu, ale odkrycie, że tańce z ciupagami, kult miejscowego świętego, obyczaj wyganiania owiec na redyk czy zagniatania ciasta wcale nie giną, jak zwykło się pisywać, „w pomroce dziejów”, lecz zostały zainicjowane ludzką wolą, w jakimś konkretnym dniu i roku (nierzadko zaledwie dwa, góra trzy pokolenia temu) bywa chyba dla każdego, kto przyjrzy się tej materii, oszałamiające i w pewien sposób wyzwalające. Choć, zwykle po jakimś czasie, również osierocające.

Wierzby nikt nam nie odbierze

W tak zryty, zbombardowany dociekaniami dekonstrukcyjnymi obszar wkroczyła profesor Anne-Marie Thiesse, autorka książki „Powstawanie tożsamości narodowych. Europa w wiekach XVIII-XX” i dokonała rzeczy zdumiewającej: nakreśliła, zgodnie z tytułem, panoramę dziesiątków podobnych inicjatyw podobnych (na pozór) nieszczęsnym tartanom, inicjatyw, jakie podejmowano jak Europa długa i szeroka. Panorama ma zresztą rozmiary nie mniejsze niż wielkie malowidła, rozpinane w drugiej połowie XIX wieku w rotundach, odmalowujące chwałę i genezę narodu węgierskiego czy polskiego. Thiesse kreśli bowiem inicjatywy narodotwórcze w trzech przeplecionych w urzekający sposób porządkach.

Najbardziej oczywisty jest ład chronologiczny. Opowieść francuskiej badaczki zaczyna się nie, jak wielu mogłoby się spodziewać, wraz z rewolucją 1789 r. czy z romantyzmem; nie, pierwsi z opisywanych przez nią intelektualistów, którzy upominają się o lokalną tożsamość, to berneńscy arystokraci Béat Louis de Muralt w szkicu z roku 1725 i rymopis Albrecht von Haller, autor poematu „Die Alpen”.

Drugi zaproponowany porządek można by określić jako „geograficzny”, choć wędrówka dokonuje się ruchem szachowego skoczka: towarzyszymy odkrywaniu szkockości, francuskości, szwajcarskości, w chwilę później zaś – dociekaniom nad istotą narodu niemieckiego czy szwedzkiego, sporom o to, jak zdefiniować Rumunów i Kroatów, by znów wrócić do Polaków i Walijczyków…

Rzeczą najbardziej może swoistą dla nakreślonej przez Thiesse narodogenezy współczesnej Europy jest to, że mamy do czynienia z wiązką procedur i taktyk, które, raz wymyślone, są ochoczo zapożyczane czy wręcz propagowane

Ten „odbijany” ma sens: rzeczą najbardziej może swoistą dla nakreślonej przez Thiesse narodogenezy współczesnej Europy jest to, że mamy do czynienia z wiązką procedur i taktyk, które, raz wymyślone, są ochoczo zapożyczane czy wręcz propagowane. Koncept Macphersona (czy raczej, jak okazuje się z książki, otaczającego go grona arystokratów, którym szkocki poeta okazał się chyba zbyt powolny) szedł przez Europę jak burza, znajdując wdzięcznych adeptów i entuzjastów wśród braci Grimm, Puszkina i Vuka Karadžicia. Nie inaczej było z poszukiwaniem dokumentów źródłowych i inskrypcji, „nieklasyczną” archeologią, łakomym definiowaniem „pradawnych ziem”. W dwa pokolenia później ochoczo komponowano „narodowe” opery i malowano „narodowe” pejzaże: jednym z najbardziej uderzających, szampańsko niemal musujących fragmentów książki jest ten, w którym czytamy o swoistym wyścigu po najbardziej malownicze motywy. Gdy Szkotom przypadło wrzosowisko, Norwegom – fiord, a Węgrom – puszta, pozostali musieli się niemało nagłowić, by znaleźć coś stosownego na swoje panoramy, akwarele, a wreszcie plakaty turystyczne! Nam i tak udało się nie najgorzej: leśne jezioro otoczone sosnami musimy wprawdzie dzielić z Litwinami, Łotyszami, Białorusinami i Rosjanami, niechętnie przyznając prymat Finlandii, ale już wierzby z obłamanymi witkami nikt nam nie odbierze.

W poszukiwaniu polskiego fontu

Kolejne pokolenie miało za zadanie dokończyć kompozycję: zaprojektować narodowe mundury, sceny dziejowe, znaczki pocztowe, muzea i czcionki (wydawnictwo Karakter wydało kilka lat temu pasjonującą monografię podejmowanych przez trzy pokolenia typografów starań o stworzenie polskich fontów). To właśnie jest trzeci zaproponowany przez Thiesse rytm: okazanie kolejnych pokoleń „twórców narodu”, zaczynających od konceptu „serbskości” czy „węgierskości” potem zaś, gdy się przyjął, upowszechniających go, dopowiadających i szerzących w kilku wymiarach, od rozszerzania (z kilku miejskich salonów idea dotrzeć powinna na wieś i na nieokreślone, mętne, wielojęzyczne rubieże) po pogłębianie (najpierw potęgi i swoistości charakteru narodowego świadom był poeta i grono jego towarzyszy, potem – najświatlejsi politycy i duchowni, następnie zaś urzędnicy, nauczyciele, matrony i matki, wreszcie zaś włościanie i dzieci).

„Powstawanie tożsamości…” można więc czytać narracyjnie, jako urzekający fresk, cenną pracę z zakresu historii kultury europejskiej, pełną nieznanych, pysznych anegdot (szczególnie dobrze zapamiętałem osobę masona Edwarda Williamsa, który w roku 1790 wykreował w Londynie, właściwie ex nihilo, własną religię druidyczną, komponując starowalijskie poematy, czcząc menhiry i nadając sobie imię Iolo Morganwg, a wszystko to dzięki fantazji, wpływom Macphersona i niewielkim dawkom regularnie zażywanego opium), dopełniającą dekonstrukcyjne zapędy Hobsmawma i towarzyszy.

Można jednak – i to wydaje mi się w pracy Thiesse najcenniejsze – odczytać ją jednak zgoła inaczej. Owszem, konkretne etapy „narodogenezy” postępowały w Europie za sprawą konkretnych wzorów. Sam jednak fakt, że podawano sobie te wzory niejako z rąk do rąk, ponad rywalizacjami sąsiadów, konfliktami politycznymi i wielkimi podziałami etnicznymi dowodzi niejako, że nie mamy do czynienia tylko ze spiskiem kilku ekscentryków, cwaniaków i intrygantów. W warunkach, z jakimi mamy do czynienia w Europie u progu nowoczesności, powstanie narodów było właściwie nieuchronne.

Tak, wyrośliśmy w narody, być może nieoczywiste i niekonieczne z perspektywy wieku XIV czy XVII. Tak już jednak się stało – i nie strząśniemy z siebie wszystkich tych szyszaków, śpiewów, ran i rocznic

Narody musiały powstać

Jakie to warunki? Współistnienie wielu języków, etniczności i tradycji historycznych, które można było w pewien sposób frakcjonować czy destylować, zwiększając ich moc i klarowność. Relatywny pluralizm, czy może raczej równowaga sił (można było dokonać rozbiorów Rzeczypospolitej, przekazywać sobie z rąk do rąk Finlandię, Alzację czy Siedmiogród – nie sposób jednak było skutecznie odebrać lokalnego języka i tradycji nowym poddanym). A jednocześnie – zupełnie niekontrolowany i „niedawkowany” przez nikogo proces modernizacji, na którą składały się wspomniane wcześniej: alfabetyzacja i edukacja, mobilność społeczna i powstanie rynków pracy, nowe sposoby produkcji i komunikacji, militaryzacja, standaryzacja i dochodząca do głosu myśl o demokratyzacji. Trudno sobie wyobrazić (choć jest to wdzięcznym pomysłem na książkę z zakresu historii alternatywnej) inny rozwój wypadków, tj. powstanie Europy nowoczesnej a nienarodowej…

A zarazem – alternatywna ścieżka była (oczywiście przy nieco innych założeniach wyjściowych) możliwa, czego najmocniej może dowodzi przykład Stanów Zjednoczonych w wieku XIX. W początkach swojej niepodległości zdecydowanie „brytyjskie”, bardziej niżby chciały, mają jednak na swym obszarze „stare” (relatywnie) i odrębne tożsamości francuskie czy hiszpańskie oraz bezlik rdzennych, lokalnych. Te pierwsze oswoją, te drugie brutalnie podbiją i w najlepszym razie zmarginalizują, dadzą sobie radę i z trzecią falą przybyszów ze wszystkich ziem świata, w międzyczasie zdefiniują się i zetrą jako Północ i Południe, dziesięciokrotnie rozszerzą swoje terytorium, podzielą wzdłuż linii politycznych, klasowych, majątkowych i regionalnych – i staną się jedynym w swoim rodzaju narodem w formule „e pluribus unum”. A Brazylia? A dekolonializujace się i unifikujące Chiny wieku XX? A ambicje, okrucieństwo i fiasko eksperymentu z „narodem radzieckim”?

To wszystko pozostaje jeszcze do opisania w jakiejś „powszechnej porównawczej historii narodów”, oby autorstwa Anne-Marie Thiesse. Jej obecna książka nie pozostawia jednak wątpliwości: tak, wyrośliśmy w narody, być może nieoczywiste i niekonieczne z perspektywy wieku XIV czy XVII. Tak już jednak się stało – i nie strząśniemy z siebie wszystkich tych szyszaków, śpiewów, ran i rocznic. A jeśli by się to komuś udało (a takiego strząśnięcia chce pokaźne grono wyzwolicieli-ojkofobów, postrzegających tożsamość narodową jako krępującą, zaborczą, wykluczającą i prowokującą do agresji) – to ockniemy się nie wolni, lecz krwawiący i nadzy, niczym ryba, którą ktoś chciałby „wyzwolić” z łuski.

 

Anne-Marie Thiesse, „Powstawanie tożsamości narodowych. Europa w wiekach XVIII-XX”, tłum. Beata Losson, Volumen 2019

 

Wesprzyj NK
Współpracownik „Nowej Konfederacji”. Dr historii, o XX-wiecznych Bałkanach, Polsce i emigracji rosyjskiej pisuje od „Aspen Review” po „Teologię Polityczną”. Lubi sielanki.

Nasi Patroni wsparli nas dotąd kwotą:
9 717 / 26 000 zł (cel miesięczny)

37.37 %
Wspieraj NK Dołącz

Komentarze

Dodaj komentarz

Zobacz

Zarejestruj się i zapisz się do newslettera, aby otrzymać wszystkie treści za darmo