Wpisz kwotę, którą chesz przekazać na rzecz NK
Rosja weszła w konflikt z Arabią Saudyjską o poziomy wydobycia. Na to nałożyła się sytuacja z koronawirusem i w efekcie cena za baryłkę ropy spadła do poziomu, którego nie widziano od dawna. Jeszcze dwa miesiące temu mówiliśmy o tym, że Białoruś może w ogóle przestać istnieć, jeżeli Putin i Łukaszenka nie dogadają się co do programu integracji dwóch państw. Czy Łukaszenka jest dzieckiem szczęścia, czy może groźby aneksji Białorusi nigdy nie było?
Groźba była, jednak nigdy nie była tak totalna, jak to przedstawiłeś. To jest w ogóle cały problem polskiej debaty na temat Białorusi. Zagrożenie rosyjskie najpierw było przez długie lata ignorowane, zapewne po prostu z powodu braku dojrzałości politycznej osób, które zajmowały się Białorusią. Później natomiast to zagrożenie zauważono i zaczęła się dla odmiany histeria. Powodowało to, że pojawiała się narracja, iż z Białorusią trzeba się dogadywać „jakkolwiek bądź”, a tymczasem ani nie należało „jakkolwiek bądź” iść na zwarcie ani nie należało „jakkolwiek bądź” iść na zbliżenie z Białorusią.
W jakimś stopniu Alaksandr Łukaszenka jest dzieckiem szczęścia, ale chciałbym zauważyć, że rosyjska presja nigdy nie miała na celu rzucenia Łukaszenki na kolana. Rosjanie są graczami i wiedzą, że jeżeli postawiliby Łukaszenkę w sytuacji bez wyjścia, podejmowaliby spore ryzyko. Ich celem jest raczej przyduszanie Łukaszenki niż jego uduszenie.
Oczywiście obecna sytuacja jest na rękę Łukaszence, z zastrzeżeniem, że ja nie wierzę w to, aby gospodarka białoruska miała się rozpaść od razu po podwyżce cen na ropę. Ma ona spore rezerwy, w postaci dochodów, co do których nie jestem pewny, czy są rejestrowane, czy wynikające z kontrabandy i omijania sankcji nałożonych na Rosję (słynne białoruskie krewetki); również część handlu ukraińsko-rosyjskiego idzie przez Białoruś. Kiedyś były jeszcze oczywiście pomidory tureckie, które w magiczny sposób stawały się białoruskimi pomidorami i tak dalej.
Gdy rozmawiam z przywódcami białoruskiej opozycji, to mam wrażenie, że oni coraz częściej traktują go jako trochę nudnego starszego pana, a nie – jak jeszcze kilka lat temu – człowieka, którego trzeba się bać
Sytuacja gospodarcza i geopolityczna Białorusi jest w Polsce relatywnie znana, a przynajmniej jesteśmy w stanie wizualizować sobie zagrożenia, które mogą czyhać na Łukaszenkę. A jak wygląda sytuacja od strony wewnętrznej, politycznej na samej Białorusi? Czy tam Łukaszence coś zagraża, czy też nie?
Alaksandrowi Łukaszence zagraża sam Łukaszenka. Prezydent rządzi, posiada bardzo wiele talentów politycznych – poza jednym. Ludzie długie lata sprawujący władzę zmieniają się pod wpływem czasu, a Łukaszenka jest taki sam. W związku z faktem, że wyrosło już całe nowe pokolenie, dla którego jego retoryka jest obca, to staje się to jego słabością. Gdy rozmawiam z przywódcami białoruskiej opozycji, mam wrażenie, że oni coraz częściej traktują go jako trochę nudnego starszego pana, a nie – jak jeszcze kilka lat temu – człowieka, którego trzeba się bać. To poważna zmiana.
W Polsce jest takie podejście, że skoro nie jesteśmy w stanie Łukaszenki obalić, a przynajmniej tak nam się wydaje, to być może jest jakaś opozycja, na którą moglibyśmy postawić? Kiedy rozmawiam z opozycją białoruską, miewam niekiedy wrażenie, że jest podobna do Łukaszenki, jeżeli chodzi o doświadczenie. Są to ludzie, którzy w dawniejszych latach zostali przez niego pokonani, a obecnie to rozpamiętują. Równocześnie są to ludzie, którzy już „wypadli z obiegu politycznego”. Czy mamy zatem na Białorusi ludzi, którzy mogliby tę władzę przejąć?
Nie, nie sądzę, aby taka opozycja istniała. Na Białorusi dzieje się coś innego, co w przyszłości może doprowadzić do powstania opozycji. Gdy byłem po raz pierwszy przejazdem w Mińsku w 2006 albo 2007 roku, w mieście były ledwie kilka porządnych restauracji. Naprawdę trudno było gdzieś usiąść i coś normalnie zjeść. W 2010 roku Mińsk sprawiał już wrażenie porządnego, europejskiego miasta, natomiast na prowincji było jak w Mińsku 20 lat wcześniej. Teraz słyszę od samych Białorusinów, że w każdym mniejszym mieście mamy kilku dolarowych milionerów.
Ci dolarowi milionerzy prowadzą różnego rodzaju akcje, np. „żądamy budowy oczyszczalni ścieków” czy „zachęcamy do noszenia wyszywanki”. To nie jest działalność opozycyjna, ale pozasystemowa. Równocześnie przez to, że ci ludzie są elitą, częścią systemu i wchodzą z władzą w interakcje, reżim zaczyna w niezauważalny sposób mięknąć.
Pozycja tych osób w małym miasteczku jest coraz bardziej istotna, nadają oni ton debacie i zaczyna się dziać to, co działo się w Polsce – dzieci jednej i drugiej strony poznają się w szkołach, nawiązują relacje. Nagle może się okazać, że powstaną relacje między ludźmi reżimu, a tymi, którzy nie są ludźmi opozycji, ale którzy bardzo łatwo mogą się nimi stać.
W optymalnym scenariuszu to doprowadziłoby do końca systemu autorytarnego, ale nie na zasadzie rewolucyjnej, tylko na zasadzie swoistej implozji – sytuacji, gdy ludzie reżimu pewnego dnia nie będą już mieli ochoty go bronić. Z zastrzeżeniem, że musimy zadać sobie ważne pytanie, czy dzisiaj jego upadek doprowadziłby do władzy opcję prozachodnią czy prorosyjską. Pamiętajmy też, że jest i trzeci, być może najgorszy wariant, gdy dochodzi do władzy opcja prozachodnia, ale jest ona na tyle słaba, że łatwo poddaje się rosyjskiej presji i mamy niby prozachodniego prezydenta, tylko, że to Rosjanie – a nie my – są tego beneficjentami.
Kiedy słucham o tej grupie milionerów, to mam wrażenie, że mówimy o grupie dorobkiewiczów, którzy dorobili się już majątków na systemie białoruskim i ten system ich karmi. Żyją i działają na Białorusi i gdyby nagle przyszło im zacząć funkcjonować na przykład w Rosji, to by się w tym kompletnie pogubili. Są zatem żywotnie zainteresowani podtrzymaniem systemu. Czy możemy zatem mówić, że przedsiębiorcy są w stanie faktycznie i realnie stawać po stronie Białorusi niepodległej i niezależnej, a Polska mogłaby tę grupę jakoś wesprzeć?
Czy jest to w ich interesie? Owszem. Zresztą to dotyczy szerszej części społeczeństwa. Lepiej jest być biznesmenem w dużym białoruskim mieście – np. Grodnie, niż w Grodnie, które byłoby malutkim rosyjskim miastem. Lepiej być generałem w białoruskich służbach niż nieznaczącym dowódcą w prowincjonalnej części Federacji Rosyjskiej.
Lepiej być prezydentem niepodległego państwa niż gubernatorem guberni białoruskiej…
No właśnie. Ja bym jednak nie odmawiał Białorusinom ich patriotyzmu. To mnie zresztą uderza, że zakładamy, iż jedynym powodem, dla którego są oni gotowi bronić białoruskiej niepodległości, jest to, że im się to zwyczajnie opłaca. Ja wiem, że ty tak nie myślisz, ale mówiąc o obronie niepodległości Białorusi tylko z powodu własnego interesu w gruncie rzeczy wiernie odwzorowałeś nasz polski, w istocie arogancki i obelżywy dla Białorusinów, sposób myślenia. My de facto zakładamy, że Białorusini – już o białoruskiej nomenklaturze nie wspomnę – są pozbawieni patriotyzmu.
To mnie zresztą uderza, że zakładamy, iż jedynym powodem, dla którego są oni gotowi bronić białoruskiej niepodległości, jest to, że im się to zwyczajnie opłaca. Ja wiem, że ty tak nie myślisz, ale mówiąc o obronie niepodległości Białorusi tylko z powodu własnego interesu w gruncie rzeczy wiernie odwzorowałeś nasz polski, w istocie arogancki i obelżywy dla Białorusinów, sposób myślenia. My de facto zakładamy, że Białorusini – już o białoruskiej nomenklaturze nie wspomnę – są pozbawieni patriotyzmu
Mam takie wrażenie, że kiedy mówimy o Białorusi, to zawsze patrzymy na nią w taki sposób, jakby Alaksandr Łukaszenka ustanowił cenę na Białoruś, i był gotowy sprzedać kraj wraz z przyległościami, gdy tylko Putin przebije tę cenę o jednego dolara.
Nie mam nic do dodania, bo to dokładnie tak jest. Kiedy słyszałem, co się w Polsce mówiło o Białorusi albo o kolejnych białoruskich ambasadorach, to na ich miejscu, jeżeli byłbym nimi i wiedziałbym, co się o nich mówi, traktowałbym Polaków z niechęcią. To jest stały polski problem, że patrzymy na Białorusinów bardzo mocno z góry i traktujemy ich, jakby byli hołotą, która nie ma odwagi postawić się w obronie swojego kraju.
Czasem żartuję, że największym dramatem naszej polityki na kierunku białoruskim jest to, że Alaksandr Łukaszenka był dyrektorem sowchozu, a nie prawnikiem, lekarzem, albo innym „inteligentem”. Nasza elita wszystko bowiem mogła sobie wyobrazić, ale tego, że taki oto „wieśniak” okaże się sprawnym politykiem – wyobrazić sobie już za nic nie mogła. Alaksandr Łukaszenka jest dla naszych elit jednym, gigantycznym moherowym beretem.
Dostrzegamy, że Białoruś jest partnerem bardziej asertywnym, ale mimo to patrzymy na Białorusinów z góry. Jak właściwie jest z naszą polityką wobec nich?
Moglibyśmy o tym podyskutować, czy patrzymy z góry, ale prawdopodobnie w toku dyskusji doszlibyśmy do tego, że nie patrzymy w ogóle.
Ja do dzisiaj pamiętam, że kiedy w wyniku tragicznego splotu wydarzeń (w katastrofie smoleńskiej zginął wiceminister Kremer, a ambasador został wiceministrem) zostałem chargé d’affaires RP na Białorusi, pojechałem do Warszawy z prośbą o instrukcje i dowiedziałem się, że mam nic nie robić. Usłyszałem, że mam administrować placówką, a na pytanie, kiedy będzie nowy ambasador, dowiedziałem się, że pewnie za rok. Innymi słowy – MSZ uznał, że można przez rok ograniczyć się do „administrowania” ambasadą w kraju sąsiadującym z nami, kluczowym z punktu widzenia bezpieczeństwa narodowego.
Ja wówczas popełniłem największy błąd w moim życiu zawodowym, mianowicie postanowiłem nie posłuchać tego polecenia. Uznałem, że szefuję placówce w istotnym dla nas kraju. Przekonałem kilku ważnych ludzi do moich pomysłów. Nie wiedziałem jeszcze wówczas, że wychylanie się – to sposób na zakończenie kariery, a nie na karierę. Podejrzewam, że gdybym się posłuchał i postawił wyłącznie na administrowanie, to byśmy dziś nie rozmawiali, a ja bym sobie spokojnie dalej funkcjonował w administracji państwowej i nie przeszedłbym przez rok bezrobocia. Koniec końców dobrze na tym wyszedłem, bo czuję się dobrze w miejscu, w którym obecnie jestem, ale jakbym miał dać radę jakiemuś urzędnikowi w polskiej administracji, to powiedziałbym, że o ile nie jest bogaty z domu, to lepiej, by rzeczywiście niczego nie robił.
Podsumowując – jeżeli pytając się o relacje z krajem, z którym mamy granicę i który jest dla nas istotny, usłyszałem, że mam nie robić nic, to jest to chyba odpowiedź na twoje pytanie.
Być może kiedyś dyplomacja miała nic nie robić, ale wydaje się, że za politykę względem Białorusi bierze się IPN. Mamy ostatnie wydarzenia w Hajnówce i rozpalający się kult Romualda Rajsa „Burego”, który dla Białorusinów jest absolutnie nie do zaakceptowania. Czy my to robimy celowo?
Obawiam się, że mało kto o tym myśli w kategoriach polityki zagranicznej. Ja rozumiem dramat ludzi – bo przecież nie tylko żołnierzy podziemia – którzy po wojnie znaleźli się w realiach państwa wówczas obiektywnie totalitarnego, ale nie rozumiem, czemu spośród wszystkich tzw. żołnierzy wyklętych postanowiono czcić akurat Burego, którego oddział wymordował 79 cywili pochodzenia białoruskiego, co miało nawet wg IPN nosić „znamiona ludobójstwa”.
Nie chcę odpowiedzialnością za te mordy obciążać Burego, ale nawet jeśli do nich doszło w wyniku niesubordynacji jego podkomendnych, to jego, jako dowódcę, chociażby moralnie to jednak obciąża. Skoro zaś tak – to wypadałoby uważać z tym kultem. Argumenty o „skomunizowaniu” wymordowanych wiosek są kpiną – nie można w ten sposób uzasadniać mordowania kobiet i dzieci – no chyba, że już niczym się nie różnimy od tych, który na Ukrainie relatywizują zbrodnie UPA (choć oczywiście mówimy o zupełnie innej skali zbrodni).
Naszym celem na Białorusi stało się w pewnym momencie już wyłącznie to, by była demokratyczna, bo jak będzie demokratyczna, to będzie zabezpieczała nasze interesy i koniec kropka. No, super, ale nigdy nie zbliżyliśmy się nawet do możliwości realizacji tego celu
Przemarsze z portretami Burego przez Hajnówkę, która jest stolicą białoruskiej mniejszości w Polsce, wyglądają na głupią, albo moskiewską prowokację. W tym drugim scenariuszu, którego niestety nie jestem w stanie wykluczyć, chodziłoby o to, by znaleźć nowe przyczyny, z racji których – gdy już Zachód porzuci walkę o demokrację na Białorusi – Warszawa nigdy nie zdoła się porozumieć z Mińskiem.
Dlaczego spośród wszystkich żołnierzy wyklętych, których w lasy poszło kilka tysięcy największym kultem cieszą się tacy jak Bury i Ogień, na których ciąży odpowiedzialność za zbrodnie lub oskarżenia o bandyterkę?
To jest dobre pytanie. Niestety, nie znam odpowiedzi.
Mam wrażenie, że właściwie trudno jest uchwycić naszą politykę względem tego kraju. Polityka zakłada bowiem, że mamy plan i cel, do którego dążymy różnymi ścieżkami, stosując różne taktyki. Czy my w ogóle – i nie tylko w kontekście ostatnich paru lat, ale od samego początku, kiedy Białoruś pojawiła się na mapie – mamy jakikolwiek cel związany z tym krajem?
Mamy cel, tylko jest on sformułowany w sposób nieprawdopodobnie ogólny. W ten sposób staje się on parodią celu. Każdy cel, każde zamierzenie trzeba zoperacjonalizować, przełożyć na język konkretów – inaczej staje się czczym gadaniem.
Naszym fundamentalnym celem było to, by pomiędzy nami a Rosją były państwa, które nas od Rosji oddzielą. Uznano, że państwa te będą niepodległe, jeśli będą demokratyczne. W ten sposób pomylono cel z metodą. Naszym celem na Białorusi stało się w pewnym momencie już wyłącznie to, by była demokratyczna, bo jak będzie demokratyczna, to będzie zabezpieczała nasze interesy, i koniec, kropka. No, super, ale nigdy nie zbliżyliśmy się nawet do możliwości realizacji tego celu. Nigdy nie byliśmy w stanie obalić reżimu w Mińsku, za to udało się nam przekonać Alaksandra Łukaszenkę, że o niczym innym nie marzymy. Gdy czasem docierało do nas, że nam nic nie wychodzi, nie byliśmy wiarygodni jako partner, a kiedy dla odmiany szliśmy na zwarcie – nigdy nie byliśmy na tyle istotni czy groźni, aby reżim doszedł do wniosku, że będzie szukać z nami jakieś formuły współpracy.
Tak naprawdę nasza polityka wobec Białorusi zawsze opiera się na chciejstwie. W zasadzie my chcemy, aby Białoruś była inna niż jest. Ale tak nie prowadzi się dyplomacji. Dyplomacja z zasady opiera się na handlu; na tym, że my coś damy, a w zamian coś otrzymamy. My gdzieś ustąpimy, a w zamian partner nam ustąpi. Problem polegał na tym, że my tak naprawdę nigdy nic dla nich nie mieliśmy. Nie mieliśmy nigdy ani kija, ani marchewki: mieliśmy zwiędłą marchewkę i kawałek patyczka, zamiast porządnego kija. Po co mieli się z nami dogadywać?
Z punktu widzenia Białorusi istotne jest też to, że dzisiaj jesteśmy słabi w Unii, więc jeżeli mają się dogadywać z kimkolwiek – to z Berlinem, a nie z nami, bo nic nie możemy dla nich załatwić. Z Berlinem – jeśli już – będą rozmawiać z jeszcze jednego powodu. Jeden z białoruskich oficjeli powiedział mi kiedyś: „My się nie będziemy z wami dogadywać, bo wy zawsze na końcu i tak zmienicie zdanie”.
Ogromnym problemem w naszych relacjach z Białorusią jest to, że nie odbywała się chyba nigdy prawdziwa, rzeczowa rozmowa na temat tej polityki. Ta rozmowa odbywała i odbywa się między osobami przyzwyczajonymi do jednego sposobu patrzenia, które spotykają się z innymi osobami, patrzącymi tak samo.
Białoruś jest trudnym przypadkiem i jest to przypadek, który wymagałby czegoś w rodzaju konsylium. Konsylium oznacza, że różni ludzie, o nachodzących na siebie kompetencjach intelektualnych, ale nieraz sprzecznych spojrzeniach i niekoniecznie się lubiący, siadają do jednego stołu – i szukają konsensusu. U nas takie konsylium nigdy się nie odbyło. W związku z tym najpierw za leczenie bierze się jeden lekarz, potem przychodzi drugi i podważa wszystko, co zrobił jego poprzednik. Tak naprawdę w naszej polityce białoruskiej widać jak w soczewce, że mentalnie nie jesteśmy Zachodem, gdzie spór jest uważany za metodę dochodzenia do optymalnych rozwiązań.
Mnie się wydawało, że ten Zachód to pochwała demokracji, miłość do praw człowieka i wolności. To jest właśnie ta zachodnia droga, aby tej demokracji i praw człowieka bronić. My, wnosząc wolność i demokrację na sztandary, postępujemy właśnie „arcyzachodnio”, czyż nie?
Uważam, że „zachodniość” polega na common sense – Zachodem była zawsze Wielka Brytania, idąca na zgniłe kompromisy w imię swoich interesów. Arcyzachodnim jest stwierdzenie o wiecznych interesach Wielkiej Brytanii i wiecznym obowiązku ich obrony.
Należy sobie odpowiedzieć na pytanie, czy walczymy o demokrację, czy o prawa człowieka, bo to są dwie różne rzeczy. Poproszenie Łukaszenki, aby stał się demokratą, oznacza prośbę, by zaryzykował swoją władzę. Propozycja korzyści pod warunkiem przestrzegania praw człowieka to już coś zupełnie innego
Jeśli już mowa o demokracji, to należy sobie odpowiedzieć na pytanie, czy walczymy o demokrację, czy o prawa człowieka, bo to są dwie różne rzeczy. Poproszenie Łukaszenki, aby stał się demokratą oznacza prośbę, by zaryzykował swoją władzę. Propozycja korzyści pod warunkiem przestrzegania praw człowieka – to już coś zupełnie innego.
Przede wszystkim jednak kwintesencją bycia Zachodem jest cierpliwość, a doskonałym przykładem takiego państwa, które choćby z punktu widzenia Moskwy jest „emanacją Zachodu”, jest Stolica Apostolska. Kościół prowadzi bardzo przemyślną, długofalową i spokojną politykę, nastawioną na grę na długi dystans. Jestem ateistą, ale uważam, że przenikliwości i cierpliwości powinniśmy się uczyć od dyplomaci watykańskiej.
Mamy rok 2020, a więc koniec jednej dekady i prawie początek lat 20. XXI wieku. Czy obecnie mamy pomysł, co właściwie z tą Białorusią zrobić, czy wędrujemy we mgle?
Na samym początku rządów PiS był projekt resetu z Białorusią. Ja bardzo doceniam to, co zrobił Witold Waszczykowski, a skoro zdarzyło mi się go również krytykować – to jeżeli go chwalę, to robię to szczere. Problemem tego projektu było popełnienie kilku bardzo poważnych błędów, z tym, że one nie obciążają samego ministra, a raczej jego zaplecze.
Przede wszystkim ogłoszono sukces resetu, zanim de facto do niego doszło. W ten sposób powtórzono błąd, który popełnił Donald Tusk z Rosją. Tusk również ogłosił sukces, dając drugiej stronie bardzo silne karty. Zawsze bardzo dobrą pozycję ma kraj, który ze swojej strony nie musi już nic dać, bo drugi partner jest zainteresowany jakimkolwiek sukcesem; bo musi móc cokolwiek pokazać, skoro sukces zdążył już odtrąbić.
Po drugie, usiłowano zarówno w sensie biznesu, jak i polityki rozmawiać pakietowo, a przy wysokim stopniu nieufności i sabotowaniu porozumienia z zewnątrz i wewnątrz nie da się tego zrobić. Trzeba tworzyć mapy drogowe, które zakładają małe wzajemne ustępstwa, małe porozumienia, które mogą prowadzić do większych sukcesów. To również przypomina dokładnie te same błędy, które popełniono z Rosją, co jednak nie powinno dziwić, skoro – jeśli spojrzeć na kadry w MSZ i innych organach administracji odpowiedzialnych za politykę zagraniczną – politykę wschodnią PiS realizowali w zasadzie ci sami ludzie co politykę wschodnią PO. Z równą gorliwością, z równym brakiem refleksji i z równą niechęcią do uczenia się.
Trzeci element – założono, że reżim białoruski jest czuły na gesty, i próbowano je wykonywać, ale okazało się, że Białorusini są bardzo twardzi i konkretni. Rozmawiając z nimi, trzeba zacząć rzucać na stół konkretami i mówić, czego się oczekuje w zamian.
Co Polska powinna zrobić, żeby kompletnie zmienić sytuację? Co trzeba zrobić, żeby stworzyć takie fundamenty, których nie udałoby się zepsuć w ciągu najbliższych dwóch lat?
Akurat w Polsce każde fundamenty można zepsuć w kilka tygodni, nawet nie miesięcy, ale skoro mamy porozmawiać o science fiction, to voilà.
Należałoby po pierwsze fundamentalnie wzmocnić nasza pozycję w UE i spróbować odtworzyć sytuację, w której jesteśmy traktowani jak ktoś, kto ma coś istotnego do powiedzenia na temat Wschodu, bo obecnie nie mamy, a nawet jak mamy, to i tak nikt nas nie słucha.
Po drugie, nawiązać kontakty z nomenklaturą, których dzisiaj nie mamy – i co za tym idzie, z Alaksandrem Łukaszenką. Nie musimy się kochać, ale zbudować minimalne zaufanie.
Należałoby utrzymywać relacje ze społeczeństwem obywatelskim i środowiskami quasi-opozycyjnymi, ale mieć baczenie, że Amerykanie, pracując nad tym, aby PRL stał się III RP, raczej stawiali na tych, którzy się z władzami dogadywali, a nie na tę część opozycji, która nie chciała się dogadywać. Można czcić teraz Kornela Morawieckiego, ale powiedzmy sobie szczerze – w latach 90. był politycznie nikim również dlatego, że za nikogo uznawano go w Waszyngtonie.
Należałoby wreszcie uznać, że ruszamy gospodarczo na Białoruś, z zastrzeżeniem, że jest to obarczone ryzykiem. Należałoby to zatem robić w jakiejś koordynacji z naszymi partnerami i międzynarodowymi organizacjami finansowymi. Mówiąc brutalnie: jest tak, że polskiego przedsiębiorcę można wyrolować, ale polskiego, który wchodzi w pakiecie z niemieckim – już nie, bo to jest już wówczas zupełnie inna gra. Trzeba by również sprawić, aby prezesi spółek skarbu państwa, skoro państwo ma już te spółki, realizowali politykę tego państwa i również ruszyli z inwestycjami na tym kierunku. Tak się jednak nie stanie, bo żaden prezes spółki skarbu państwa nie będzie podejmował ryzyka, za które później jakiś prokurator będzie go latami ciągał po sądach.
Jeden z białoruskich oficjeli powiedział mi kiedyś: „My się nie będziemy z wami dogadywać, bo wy zawsze na końcu i tak zmienicie zdanie”
Wreszcie powinno się zadbać, aby Białorusini mieszkający w Polsce po ukończeniu studiów wracali do siebie, a nie jechali dalej, gdyż powinni docelowo stanowić nasze lobby w kraju. Skoro zaś tak, to trzeba rekrutować raczej dzieci nomenklatury, a nie tych, którzy nie marzą o niczym innym jak o ucieczce z Białorusi. Tak swoją drogą – a komu niby Amerykanie w latach 70. i 80. dawali stypendia? Czy aby nie nomenklaturze?
Należałoby grać tak, by Polacy na Białorusi stali się lokalną elitą, a nie elitą opozycji. Może trzeba byłoby też przestać stosować wyrażenie „Polonia i Polacy na Wschodzie”, które sugeruje, że to są dwie zupełnie inne grupy. To rozróżnienie zakłada, że jedni wyjechali, a inni zostali porzuceni; i to jest oczywiście prawda, ale prawda historyczna. Dziś bez znaczenia. Należy zbiorczo potraktować, że są to Polacy, którzy mieszkają poza RP, czyli są Polonią. Polonii należy – owszem – udzielać bardzo dużego wsparcia, również finansowego, ale jednoznacznie określać warunki tego wsparcia. To pies ma merdać ogonem, a nie odwrotnie.
Wreszcie należałoby udrożnić granicę i zwiększyć jej przepustowość, a jeśli nie da się z obu stron granicy, to zróbmy to przynajmniej z polskiej strony. Można chociażby stworzyć parkingi i rozdawać numerki, które następnie decydują o tym, o której godzinie należy podjechać na przejście graniczne. Trzeba też nauczyć Straż Graniczną, aby mówili do Białorusinów na „pan”, a nie na „ty”.
To wszystko można – to proste rzeczy, i można robić je od lat. Realnie – nic się nie zmieni. Sam próbowałem, ale szczerze powiedziawszy, jeśli dzisiaj miałbym poradzić coś polskiemu dyplomacie, to udzieliłbym mu rady w języku rosyjskim: „tisze jediesz, dalsze budiesz” (wolniej jedziesz, dalej dojedziesz – przyp. red.), i w tym zamyka się istota rzeczy. Ja w to, że zmądrzejemy nie wierzę. Już nie wierzę.
interesujący jest wątek nowych pozapolitycznych elit – zastanawiam się jednak, na ile ci nowi zamożni Białorusini (których z perspektywy Nowogródka czy Brasławia nie bardzo zresztą widać, w ogóle niespecjalnie widać prywatne biznesy) faktycznie funkcjonują poza obiegiem politycznym. Np. wg znajomej z Białorusi sieć sklepów spożywczych Euroopt należy do osób powiązanych z Łukaszenką – ale nie wiem, czy to prawda. Z zewnątrz wygląda to tak, jakby w ogólnej szarzyźnie były wyspy koncesjonowanego kapitalizmu – może się mylę, cały mój pobyt na Białorusi to raptem 10 dni. Nie zgodzę się również z tezą, że spośród partyzantki antykomunistycznej „najbardziej czci się” Burego i Ognia. Nie wiem, skąd ona się wzięła – na pewno instytucje państwowe ich nie „czczą”. Burego bierze na sztandary marginalna grupka nawiedzonych narodowców w ramach oczywistej prowokacji wobec białoruskich mieszkańców Hajnówki i okolic (którzy z kolei przez lata z sentymentem wspominali komunę) ale nie można powiedzieć, żeby to było podtrzymywane przez jakiekolwiek instytucje. Prezydent odmówił patronatu nad marszem w Hajnówce a IPN (fakt, że po niezbyt szczęśliwym komunikacie) podtrzymał ustalenia ze śledztwa dotyczące „ludobójczych” działań Burego (np. w świetle ustalonych faktów ta konkluzja jest zdecydowanie na wyrost). Protesty strony białoruskiej wobec hajnowskiego marszu traktuję jako przydawanie temu wydarzeniu ponadproporcjonalnego znaczenia i oczekiwanie, że tego marszu się zakaże, czego zrobić nie można (już raz to zrobiono i sąd uchylił zakaz). W istocie więc mamy do czynienia z wydarzeniem lokalnym, z którego zrobiono wielką aferę na cały kraj, a tak naprawdę to panuje konsensus, że brutalne pacyfikacje białoruskich wiosek przez Burego jest nie do obrony i nie do uzasadnienia – ten konsensu kontestują tylko narodowcy i dość marginalni historycy. Nie rozumiem robienia z tego jakiejś istotnej kwestii w relacjach z Białorusią.
A – i jeszcze całkowicie zgadzam się z wydaniem instrukcji dla SG, żeby zwracano sie do Białorusinów per „pan”. Mówienie per „ty” to zinstytucjonalizowane chamstwo, a człowiek wjeżdżając do danego kraju postrzega ten kraj często przez pryzmat granicy.
„Nie rozumiem robienia z tego jakiejś istotnej kwestii w relacjach z Białorusią.” Zadziwiajace, Białorusinów można mordować, gdyż nie jest to zaden problem. Białorusini powinni sie z tym zgodzić i siedzieć cicho? Mimo wszystko , mam nadzieję, że Ldoktor wyraził sie niezbyt fortunnie.
Komentując analizę Pana Redaktora w Onecie w temacie Białorusi, chciałem tylko wspomnieć, że w tych całych analizach politycznych – kto z kim i dlaczego – nie bierze się pod uwagę zdania zwykłych Białorusinów. Czy Oni naprawdę chcą być pro zachodni? Nie wydaje mi się. Od trzech lat podróżuję po Białorusi zawodowo, mam kilkudziesięciu znajomych i w Mińsku i na prowincji. Każdego pytam z ciekawości o zdanie – nikt z nich nie wyraża ochoty do walki o zachód. Musimy przyjąć do wiadomości, że to jest mentalnie naród pro rosyjski, Oni są wpatrzeni w Rosję, w jej możliwości. Jeśli ktoś ma się bogacić to pojedzie do Moskwy a nie do Warszawy. Oni chcą mieć zarówno matkę Rosję, ale i dostępność do zachodu – albo wakacje, albo praca, albo kupno samochodu. Ale nie oddadzą się zachodowi. Nie potrzebują go u siebie.
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Artykuł z miesięcznika:
Nawet najpotężniejsze państwo nie może w sposób trwały władać każdym krytycznym punktem globu. Konieczne jest zatem priorytetyzowanie
Znika niekwestionowany lider świata Zachodu budujący sieć wielostronnych sojuszy z ich perłą w koronie, czyli NATO. W to miejsce pojawia się w całej swojej krasie Imperium Amerykańskie…
Indie i Chiny od lat rywalizują o dominację w Azji. Ich zderzenie interesów, różnice ideologiczne i historyczne napięcia zdają się wskazywać, że konflikt, choć nie zawsze otwarty, jest nieunikniony. Oto kolejny fragment książki „Indie i geopolityka Azji. Historia i teraźniejszość”
Od szybkiego wzrostu gospodarek Azji Wschodniej po wyzwania niestabilności na Zachodzie – Indie balansują między dwoma odmiennymi światami. Oto kolejny fragment książki „Indie i geopolityka Azji. Historia i teraźniejszość”
Niech małe narody nie popadają w rozpacz, jakby nie było dla nich żadnej nadziei, lecz niech równocześnie z rozwagą zastanowią się, na czym opiera się ich bezpieczeństwo!
Jak wydarzenia współczesne i historyczne kształtują indyjską politykę zagraniczną? Autor książki analizuje jej ewolucję w dynamicznym kontekście geopolitycznym Azji i świata
Zapisz się na listę mailingową i wybierz, na jaki temat chcesz otrzymywać alerty:
Login lub e-mail
Hasło
Zapamiętaj mnie