Wpisz kwotę, którą chesz przekazać na rzecz NK
Historia Rzeczypospolitej Obojga Narodów stała się inspiracją i przestrogą dla założycieli USA.
Rozwój i upadek I Rzeczypospolitej fascynował i zarazem przerażał Europę. W XVIII w. pisali o nim m.in. Rousseau, Wolter i Edmund Burke. Nie pozostał również bez echa po drugiej stronie oceanu. Federaliści przywoływali przykład Polski głównie ku przestrodze, czynili to jednak w bardzo ciekawy sposób. Uznawali bowiem konający już podówczas kraj za republikę federalną pod wieloma względami przypominającą powstające Stany Zjednoczone i właśnie na tym fundamentalnym podobieństwie opierali swoje analogie. Idąc tropem tych porównań, należy jednak przyznać, że w ostatecznym rozrachunku zestawienie historii obydwu republik dowodzi prymatu geopolityki nad konstytucjonalizmem.
Wielka debata ratyfikacyjna
Kiedy we wrześniu 1787 r. po wielu burzliwych sporach, a nawet wspólnych modłach, Konwencja Filadelfijska w końcu przyjęła projekt Konstytucji Stanów Zjednoczonych, zwolennicy nowej republiki wcale nie byli pewni wygranej. Po zamknięciu obrad pewna mieszkanka Filadelfii zaczepiła Benjamina Franklina, pytając: „Jakiż to rząd nam daliście, panie doktorze? ”. „Republikę, jeśli zdołacie ją zachować” – odparł bez zastanowienia sędziwy już „doktor” Franklin. I, jak się okazało, doskonale wiedział, co mówi. Teraz oto bowiem rozpoczynał się żmudny proces ratyfikowania dokumentu przez wszystkie trzynaście stanów założycielskich. Kompromis zaś był kruchy. Bogaty i ludny Nowy Jork obawiał się, że stanie się zakładnikiem interesów mniejszych oraz biedniejszych stanów, takich jak New Jersey. Maryland i Virginia zawzięcie toczyły spór graniczny. Malutkie Road Island za nic nie chciało oddać swojej nowo wywalczonej niepodległości. Z wolna zarysowywał się też spór wokół niewolnictwa. Tu i ówdzie dochodziło zaś do lokalnych rebelii zdemobilizowanych żołnierzy Armii Kontynentalnej. Krótko mówiąc, Stany Zjednoczone wciąż jeszcze pod wieloma względami przypominały luźny alians świeżo wyzwolonych państewek. Każde z własnymi elitami, własnym skarbem, ochotniczą milicją, a często nawet z osobną walutą.
Federaliści, czyli zwolennicy nowej konstytucji, zdawali sobie jednak sprawę, że cały kraj zdecyduje się na zmiany, jeśli tylko poprą je najważniejsze i największe stany. Dlatego debata wokół ratyfikacji konstytucji w Nowym Jorku miała znaczenie kluczowe. Do walki politycznej o poparcie nowojorczyków przystąpiły najlepsze pióra w Stanach. Historia zapamięta zwłaszcza serię osiemdziesięciu pięciu artykułów napisanych przez trzech młodych uczestników Konwencji Filadelfijskiej: Aleksandra Hamiltona (późniejszego pierwszego sekretarza skarbu), Johna Jaya (późniejszego przewodniczącego sądu najwyższego) i Jamesa Madisona (późniejszego sekretarza stanu i wreszcie czwartego prezydenta USA).
Hamilton, Jay i Madison swoje słynne teksty publikowali w okresie od października 1787 do sierpnia 1788 r. na łamach „The Independent Journal” oraz „New York Packet”. Artykuły nie były sygnowane imieniem czy nazwiskiem i dopiero stosunkowo niedawno, dzięki drobiazgowej analizie, udało się przypisać poszczególne teksty ich właściwym autorom. Pierwotnie wszyscy trzej politycy publikowali pod wspólnym pseudonimem „Publius”. Było to czytelne dla klasycznie wykształconych czytelników odniesienie do Publiusa Valeriusa Publicoli, jednego z założycieli republiki rzymskiej i jej pierwszego po wypędzeniu Tarkwiniuszów konsula. Z czasem zebrane i opublikowane artykuły pod wspólnym tytułem „Federalist Papers” stały się filozoficznym fundamentem amerykańskiego ustroju; książką czytaną w każdej szkole i analizowaną na każdym wydziale prawa jako kluczowy komentarz do konstytucji. Do dziś „Federaliści”, bo tak tytuł jest zwykle przekładany na polski, byli cytowani w 291 decyzjach Sądu Najwyższego USA oraz setkach decyzji sądów najwyższych poszczególnych stanów. To, co zaś powinno szczególnie zainteresować polskich czytelników, to fakt, że aż pięć artykułów Federalistów odnosi się wprost do Rzeczypospolitej. Mieli oni bowiem świadomość, iż ich nowe i rozległe państwo nie ma w historii zbyt wielu bytów sobie podobnych. Chcąc opisać naturę nowego ustroju, sięgali głównie po przykłady z czasów antycznych, przywołując greckie konfederacje czy też wczesną republikę rzymską. Za nowożytne analogie służyła im zaś Szwajcaria, prowincje niderlandzkie, Rzesza Niemiecka i oczywiście Rzeczpospolita Obojga Narodów.
Polska ku pokrzepieniu i ku przestrodze
Polsko-litewska analogia wydawała się zaś tym bardziej trafiona, że przedrozbiorowa Rzeczpospolita była federalnym państwem republikańskim, które przewyższało pod względem ustrojowej spójności istniejące już tylko na papierze Święte Cesarstwo Narodu Niemieckiego. Równocześnie Rzeczpospolita była krajem znacznie większym niż dwie inne istniejące europejskie republiki federalne – Siedem Zjednoczonych Prowincji Niderlandzkich oraz Konfederacja Szwajcarska. To właśnie po ten argument sięgnął James Madison już w czternastym z kolei artykule z serii „Federalist Papers”. Starał się on mianowicie w oparciu o przykład Rzeczypospolitej odeprzeć teorie mówiące o tym, iż tylko kraje małych rozmiarów mogą rozwinąć ustrój republikański. Podważał tym samym niektóre z ustępów pism Rousseau oraz Monteskiusza, które tak chętnie podchwytywali jego oponenci.
Jak pisze Madison:
„Przeciętna odległość od wybrzeża atlantyckiego do Mississippi nie przekracza siedmiuset pięćdziesięciu mil. Zdolność naszego rządu do zarządzania takim terytorium jasno potwierdzają przykłady kilku państw europejskich. Jest to obszar nie większy niż Niemcy, gdzie zwołuje się zgromadzenie reprezentantów zarządzające sprawami całego Cesarstwa, czy też Polska przed jej niedawnym rozczłonkowaniem, gdzie zgromadzenie narodowe jest depozytariuszem najwyższej władzy w kraju”.
Zważywszy, iż artykuły Federalistów powstawały już po drugim rozbiorze Polski, wyraźnie było słychać w nich też strach przed tym, aby młoda Republika Federalna nie podzieliła losów Rzeczypospolitej. Te obawy widać wyraźnie w słowach piszącego po Madisonie Alexandra Hamiltona, który w artykule dwudziestym pierwszym broni konieczności posiadania silnej armii oraz sprawnej władzy wykonawczej. Jak pisze ten powszechnie uważany za najzdolniejszego z Federalistów autor:
„Jeśli zbywa tutaj bezpośrednich przykładów, przypatrzmy się Polsce, gdzie widać wyraźnie, do jakich skutków prowadzi samowola lokalnych suwerenów. Brak chyba bardziej dramatycznego świadectwa klęski ustroju w równym stopniu niezdolnego do samostanowienia i samoobrony. Od dawna był to kraj zdany na łaskę państw ościennych, który niedawno jego sąsiedzi łaskawi byli pozbawić trzeciej części ludności i terytorium”.
Przestrogi te zapewne trafiały na podatny grunt. W Stanach Zjednoczonych osiedliła się już dość duża grupa obywateli polskiego pochodzenia, pamiętano też o służących w dawnej Armii Kontynentalnej polskich oficerach. Przeglądając teksty pochodzące z epoki, można się wręcz pokusić o stwierdzenie, że wśród ówczesnych czytelników amerykańskiej prasy politycznej wiedza o naszym regionie Europy była znacznie większa, niż ma to miejsce obecnie. Smutny przykład Rzeczypospolitej był więc ważnym orężem w starciach z równie sprawnie zorganizowaną i dysponującą znamienitymi piórami partią Antyfederalistów. Uważali oni, iż Stany powinny pozostać sojuszem opartym wyłącznie o tzw. Artykuły Konfederacji i Wieczystej Unii. Dokument ten zaś wyraźnie stwierdzał, iż Kongres Kontynentalny nie jest rządem i nie ma prawa do nakładania podatków, planowania swojego budżetu oraz samodzielnego wystawiania armii. Argumentem za odrzuceniem nowej Konstytucji był tu oczywiście strach przed tyranią rządu federalnego i obawa, że agresywna polityka zagraniczna może tylko zaszkodzić spokojnym, agrarnym, postkolonialnym państewkom. „Give me Liberty or give me death”: słynne, pochodzące z czasów rewolucji słowa Patricka Henry’ego, pierwszego gubernatora Wirginii, teraz były powtarzane w nowym kontekście. Henry przystał bowiem do Antyfederalistów, zaś Hamilton, Jay i Madison w porównaniu z takimi jak on żywymi legendami byli jeszcze politycznymi młokosami. W efekcie spór pomiędzy Federalistami i Antyfederalistami szybko stał się starciem analogicznym do późniejszego zderzenia polskich młodych elit trzeciomajowych ze zwolennika dawnej złotej wolności, którzy wciąż wierzyli, że „Polska nierządem stoi”.
Hamilton i jego „polski plan”
Ze wszystkich trzech autorów „Federalist Papers” na przykład Polski najczęściej powoływał się Alexander Hamilton. Młody, bystry i niepozbawiony pewnej dozy fantazji Hamilton uznawany był za genialnego autora i polityka; niestety jego kariera skończyła się przedwcześnie. Zginął bowiem już w roku 1804, w pojedynku. Być może zbytnia pewność siebie w obchodzeniu się z bronią wzięła się stąd, że Hamilton jako jedyny z trójki autorów „Federalist Papers” miał za sobą chlubną karierę wojskową i był pasjonatem historii militarnej. Swoją służbę zaczął podczas rewolucji w stanowej milicji, potem wybrano go na kapitana Nowojorskiej Prowincjonalnej Kompanii Artyleryjskiej. Po odznaczeniu się w kilku bitwach został zaś mianowany członkiem sztabu Jerzego Waszyngtona w stopniu podpułkownika. Być może tam Hamilton po raz pierwszy zetknął się z polskimi oficerami. Jako sztabowiec musiał też przynajmniej przelotnie poznać Tadeusza Kościuszkę. Wiadomo natomiast na pewno, że przyjaźnił się i niezwykle lubił z bawiącym w Stanach Julianem Ursynem Niemcewiczem. Znany biograf Hamiltona wspomina np. o udawanych seansach spirytystycznych, które to dla żartu Niemcewicz aranżował, wraz z Hamiltonem wprawiając tym samym statecznych nowojorskich mieszczan w niemałą konsternację.
Z pism Hamiltona wynika jednak, że jego polskie fascynacje nie ograniczały się do towarzyskich żarcików. Zarówno w debatach filadelfijskich, jak i w trzech artykułach „Federalist Papers” powoływał się on na Rzeczpospolitą zaskakująco często i dość dokładnie. Mówił i pisał o samowoli magnatów, o słabości armii oraz o słynnym liberum veto jako o przykładzie karygodnego paraliżowania władzy wykonawczej. Najciekawszym i stosunkowo mało zbadanym obszarem możliwych polskich inspiracji w myśli politycznej Hamiltona jest jednak jego głoszony jeszcze w lecie 1787 r., podczas Konwencji Filadelfijskiej, plan alternatywnej konstytucji USA. Historycy traktują zwykle ten legislacyjny szkic jako zasłonę dymną, argumentując, iż Hamilton nigdy nie liczył na to, że jego projekt zostanie przyjęty. Rzekomo chciał on jedynie podsunąć oponentom nierealny koncept po to, aby jego kolegom w następnym ruchu łatwiej było nakłonić konstytuantę do przyjęcia dokumentu w jego właściwym, powszechnie dziś znanym, kształcie. Ten tok myślenia uprawdopodabnia fakt, iż plan Hamiltona był zdecydowanie zbyt arystokratyczny dla rewolucyjnych radykałów i zbyt centralistyczny dla konserwatywnych Antyfederalistów.
Te idiosynkrazje projektu Hamiltona sprawiają, że w amerykańskiej historiografii panuje przekonanie, iż był on wzorowany na prawie brytyjskim. Można się jednak śmiało pokusić o stwierdzenie, że plan w znacznie większym stopniu przypominał ustrój dawnej Polski po odrzuceniu instytucji liberum veto i zwiększeniu centralizacji władzy. Alexander Hamilton zaproponował bowiem utworzenie dwuizbowego parlamentu z obieraną raz na trzy lata izbą niższą i dożywotnio izbą wyższą. Co najważniejsze, proponował on jednak również powołanie instytucji gubernatora, który faktycznie byłby elekcyjnym, dozgonnie sprawującym urząd królem o rozległych uprawnieniach wykonawczych. Oczywiście Hamilton nigdy nie posunął się do użycia słowa „król”, doprowadziłoby to zapewne do rękoczynów na sali obrad. Dla wszystkich było jednak jasne, że chciał on niezwykle silnej i stabilnej władzy wykonawczej. Dawał wszak „gubernatorowi” niezależną legitymizację pochodzącą z wyboru przez specjalnie wyłonionych w tym celu elektorów oraz prawo absolutnego veta wobec ustaw parlamentu. Ponieważ zaś gubernator nie sprawował swojego urzędu dziedzicznie i nie był też wyłaniany przez parlament, plan Hamiltona nie daje się w żaden sposób porównać do konstytucji brytyjskiej.
Projekt Hamiltona, jak łatwo się domyślić, nie zyskał poklasku. Jednak już wkrótce miały się sprawdzić co do joty jego pełne przestróg słowa, które skierował w „Federalist Papers” po adresem swoich adwersarzy. Jak to ujął: „[…] choć rozległe oceany oddzielają Stany Zjednoczone od Europy, musimy z rozlicznych powodów wystrzegać się nadmiernej wiary w nasze bezpieczeństwo”. W istocie, w niecałe osiem lat po śmierci Hamiltona jeszcze słabe i nieuzbrojone Stany Zjednoczone zmierzyły się z Brytyjczykami po raz drugi w swej krótkiej historii.
Geopolityczna klątwa Rzeczypospolitej i amerykański fart
Łatwo dostrzec, iż Federaliści uważnie obserwowali Rzeczpospolitą i trochę jej losem swój elektorat straszyli. Dziś można jednak podejść do tematu sine ira et studio i tak jak to sugeruje Madison, potraktować XVIII-wieczną historię Rzeczypospolitej i USA jako opowieść o dwóch republikach federalnych. W toku takiej analizy nieuchronnie nasuwają się jednak dość smutne geopolityczne konkluzje. Rzeczpospolita Obojga Narodów u swego kresu faktycznie nie różniła się od USA tak bardzo, jak nam się to dzisiaj wydaje. Ostatecznie pokonała ją zaś nie tyle słabość ustrojowa i zacofanie, ile niefortunne położenie dokładnie pośrodku łatwej do przemierzenia Równiny Środkowoeuropejskiej, co nigdy nie pozwoliło jej okrzepnąć po wprowadzeniu koniecznych reform dawnego republikańskiego systemu.
Polska rzekoma anarchia nie różniła się bowiem w żaden istotny sposób od stanu, w jakim znalazły w 1787 r. Stany Zjednoczone, które trapiły rebelie byłych żołnierzy i rozmaite zatargi pomiędzy stanami. To prawda, że bardziej agrarna Rzeczpospolita odbiegała nieco od kupiecko-żeglarskich północnych stanów. Nowy Jork (pierwsza oficjalna stolica USA) i Boston można co najwyżej przyrównać do Gdańska, zupełnie nie przypominały zaś one okolic Krakowa czy Warszawy. Rzeczpospolita Obojga Narodów była jednak za to bardzo zbliżona do stanów południowych, zwłaszcza zaś do niezwykle wpływowej Wirginii, która ostatecznie użyczyła części swego terytorium nowemu stołecznemu dystryktowi (Waszyngton). Cywilizacyjne zacofanie polskich chłopów pańszczyźnianych można zaś śmiało przyrównać do amerykańskiego niewolnictwa oraz praktyki używania tzw. indentured servants (robotników czasowo zrzekających się swej wolności osobistej) i stwierdzić, że na tym tle system pańszczyzny jawi się w nieco mniej negatywnym świetle. Zaś co do wykształcenia, poglądów i ambicji amerykańskich oraz polskich elit, to były one momentami do złudzenia niemal podobne. Co więcej, w kluczowym dla obu krajów okresie pomiędzy rokiem 1770 a 1815 dążenia polityków przekładały się często na analogiczne rezultaty. Oba kraje były bowiem niezwykle krytyczne wobec opresyjnego imperializmu europejskich potęg i, odwołując się do antycznego republikanizmu, usiłowały połączyć sprawność rządów z daleko posuniętym liberalizmem w polityce wewnętrznej. Aby tego dokonać, obie republiki federalne w odstępach siedmiu lat podjęły też podobne kroki legislacyjne; postanowiły uchwalić ustawy zasadnicze, które z jednej strony zachowałyby dawne swobody obywateli, a z drugiej konstytuowały silną władzę wykonawczą, która kierowałaby pokaźną armią. W efekcie swoich ambicji oba kraje zostały też najechane przez znajdujące się najbliżej ich granic imperialne potęgi. Opisując historię wczesnych Stanów Zjednoczonych, zapomina się bowiem często o drugiej wojnie z Wielką Brytanią toczonej w latach 1812–1814.
Analiza tego konfliktu ujawnia tymczasem ciekawy paradoks. Rzeczpospolita w okresie okołorozbiorowym poszła niejako za radami Hamiltona i zaczęła się zbroić oraz modernizować, początkowo wyprzedzając pod pewnymi względami analogiczne kroki poczynione przez USA. Pomimo wysiłku Federalistów większość amerykańskiej klasy politycznej sprzed 1812 r. przypominała bowiem konfederatów targowickich i strzegąc swych swobód, panicznie bała się pozwolić na budowę silnej armii. Dość wspomnieć tylko kilka znamiennych faktów. Regularna armia USA w chwili wybuchu drugiej wojny z imperium brytyjskim liczyła ok. 12 tys. ludzi, pomimo że konstytucja pozwała kongresowi na zebranie sił trzykrotnie większych. Dla porównania, w 1791 r. polskie wojsko koronne liczyło 42 tys. żołnierzy, a litewskie kolejne 15 tys. Podczas drugiej wojny z USA Wielka Brytania bez specjalnych problemów zablokowała też wszystkie główne amerykańskie porty pełnomorskie. Czysto symboliczne siły American Navy nie zdołały zaś odbić ani jednego.
Mało tego, 24 sierpnia 1814 r. doszło do chyba najbardziej wstydliwego w historii młodej republiki amerykańskiej epizodu. Podczas jednego z rajdów w górę zatoki Chesapeake siły brytyjskie wylądowały o rzut kamieniem od Waszyngtonu i szybko stolicę zajęły, paląc przy tym stocznię marynarki wojennej, dużą część samego miasta i siedzibę prezydenta Stanów Zjednoczonych. Główne skrzydło Białego Domu trzeba było potem odbudowywać niemal od podstaw, a pozostałe, osmalone mury pokryć grubą warstwą tynku i białej farby.
Nic dziwnego, że oficjalna amerykańska historiografia odnosi się do tych wydarzeń raczej zdawkowo. W opisach wojny za to niezwykle wyolbrzymia się zwycięstwo gen. Jacksona (późniejszego prezydenta) w bitwie pod Nowym Orleanem. W rzeczywistości Jackson dysponujący pięciotysięcznym oddziałem zmusił do wycofania się z terenu Luizjany jedynie piątą część brytyjskich sił ekspedycyjnych składających się wtedy z 50 tys. zaprawionych w bojach weteranów i zapewne nie byłby w stanie Nowego Orleanu zbyt długo utrzymać. Na szczęście negocjacje pokojowe wkrótce uratowały Jacksonowi skórę. Zwycięstwo pozwoliło zaś rządowi federalnemu zachować twarz i szybko stało się pieczołowicie pielęgnowaną narodową legendą. Amerykańska marynarka wojenna, która nie zdołała odblokować ani jednego oceanicznego portu, do rozmiarów podobnego mitu rozdmuchała zaś zwycięską bitewkę morską w okolicach miasteczka Plattsburgh.
Wielka Brytania była jednak wyczerpana wojnami napoleońskimi i nie chciała dłużej wiązać swoich sił w mało istotnej z jej punktu widzenia eskapadzie, której celem było głównie powstrzymanie USA przed ekspansją na terytorium Kanady. Upewniwszy się więc, że Stany Zjednoczone nie włączą do swego terytorium terenu dzisiejszej prowincji Ontario, Londyn postanowił się wycofać z regionu Wielkich Jezior i skwapliwie podpisał traktat pokojowy. Po wojnie USA szybko wyciągnęły wnioski ze swego pyrrusowego zwycięstwa i przystąpiły do rozbudowy armii oraz marynarki, co w efekcie pchnęło je ku budowie późniejszej mocarstwowej pozycji. Peryferyjne położenie na dziewiczym niemal kontynencie, oddzielonym przez ocean od bardziej rozwiniętych potęg, okazało się błogosławieństwem, które pozwoliło młodej republice okrzepnąć i z czasem urosnąć w siłę. Rzeczpospolita, która również chciała swój republikanizm zreformować, nie miała tyle szczęścia.
Tekst ukazał się w grudniu 2013 r. na łamach miesięcznika „Uważam Rze Historia”.
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Chińscy przywódcy obecnie dobrze wiedzą, że poprzedni chiński sposób myślenia, czyli budowanie murów przeciwko światu, ostatecznie doprowadził Chiny do upadku. Tym razem już tak nie zrobią. Fragment książki Kishore Mahbubaniego, „Czy Chiny już wygrały?”
Skrócenie kadencji poprzedniej KRS było bezprawne. Ponadto sam proces powoływania członków Rady budził poważne wątpliwości. Fragment książki "Upadła praworządność. Jak ją podnieść?" S. Sękowskiego i T. Pułróla.
Jeżdżę po dworach od lat. Landem nie, bo kto dziś ma lando? Najwyżej Andrzej Nowak Zempliński, który zbiera w Tułowicach wszystko co stare i na kołach. Samochodem jeżdżę, jak mnie ktoś zabierze. Albo wieczorami po sieci.
We współczesnym świecie ścisły związek liberalizmu z demokracją jest po prostu faktem. Państwo liberalno-demokratyczne czy też - jak je również nazywamy - demokratyczne państwo prawa, stało się modelowym rozwiązaniem nie tylko w krajach należących do kręgu cywilizacji zachodniej. Nic więc dziwnego, że w potocznym języku oba pojęcia zlewają się i często stosowane są wymiennie - liberał to ktoś, kto bezwarunkowo akceptuje ideę demokracji, demokrata zaś to wyznawca poglądów liberalnych.
Czy wolność może rządzić państwem? Czy władza może być władzą w służbie wolności? Tak postawiony temat musi budzić wątpliwości, ponieważ w potocznym mniemaniu każda władza, a zwłaszcza władza polityczna obdarzona środkami przymusu, wydaje się raczej tym, co dla ludzkiej wolności stanowi największe zagrożenie. Czy najwłaściwszym ujęciem wzajemnej relacji obu fenomenów nie byłoby raczej ostre przeciwstawienie: władza kontra wolność?
Tylko połączone siły Kościoła i Państwa mogły wygnać ducha pogaństwa, którym od niepamiętnych czasów przeniknięte było starożytne społeczeństwo; przykładu dostarczało despotyczne Cesarstwo Wschodnie
Zapisz się na listę mailingową i wybierz, na jaki temat chcesz otrzymywać alerty:
Login lub e-mail
Hasło
Zapamiętaj mnie