Wpisz kwotę, którą chesz przekazać na rzecz NK
Białoruski minister spraw zagranicznych w swych ostatnich wystąpieniach publicznych mówił m.in. o odejściu Mińska od polityki wielowektorowości, oznaczającej w minionych latach próbę zachowania równego dystansu zarówno wobec Moskwy i kolektywnego Zachodu. Z państwa, którego prezydent przyjmował amerykańskiego sekretarza stanu, i mówił o konieczności budowy alternatywy wobec rosyjskich źródeł zaopatrzenia w surowce energetyczne, Białoruś dziś stała się sąsiadem uprawiającym politykę agresywnie wrogą. Boleśnie przekonujemy się o tym każdego dnia. Co więcej, stała się państwem w coraz większym stopniu uzależnionym od Moskwy, godzącym się na wzrastająca obecność rosyjskich sił zbrojnych na własnym terytorium. Wraz z zapowiedzianym na luty przyszłego roku referendum konstytucyjnym, zmieni się również system sprawowania rządów przez Mińsk. O sferze wolności i praw obywatelskich nie ma nawet co wspominać, bo gołym okiem widać, że dzisiejsza Białoruś w niczym nie przypomina państwa, które jeszcze dwa lata temu uchodziło za względnie, jak na dyktaturę, otwarte. Państwa, w którym margines swobody wyraźnie się poszerzał.
Na Białorusi latem 2020 roku i później odegrany został najgorszy możliwy scenariusz. Władza okazała się zbyt słaba, aby zupełnie zdławić protesty, a opozycja – nie aż tak popularna, aby móc obalić reżim
Już ten skrótowy opis sytuacji powinien skłaniać polskie elity do wniosku, że bilans dwóch ostatnich lat, jeśli brać pod uwagę politykę wobec Białorusi jest nie tylko negatywny, ale z punktu naszych strategicznych interesów – wręcz tragiczny. Popełniliśmy wszystkie możliwe błędy, przeoczyliśmy nadarzające się okazje, niczego nie osiągnęliśmy, a wiele straciliśmy. Jednak mimo tych oczywistych porażek nastrój w Warszawie wydaje się – jeśli dokonywać bilansu polityki wobec Białorusi w ostatnich dwóch latach – nieoczekiwanie dobry. Albo nie mamy sobie niczego do zarzucenia, albo uprawiamy naiwny psychologizm, mówiąc, że „w gruncie rzeczy Łukaszenka był zawsze zwolennikiem zbliżenia z Rosją” i to, co się dziś dzieje, jest tego konsekwencją. Obóz władzy w Polsce nie dokonuje krytycznej oceny własnych dokonań w tym zakresie, nie chce uczyć się na błędach, które popełnił. Jednocześnie propozycje i diagnozy formułowane przez opozycję są jeszcze gorsze, na granicy infantylności. Musimy zatem wyręczyć nasze elity polityczne, wskazując jakie popełniliśmy w polityce wobec Białorusi błędy w ostatnich dwóch latach, czego nie zauważyliśmy, w jakich obszarach oceny, którymi w swej polityce się kierowaliśmy, okazały się całkowicie chybione.
>>>KUP KSIĄŻKĘ „ILUZJA WOLNEJ BIAŁORUSI. JAK WALCZĄC O DEMOKRACJĘ, MOŻNA UTRACIĆ OJCZYZNĘ<<<
Zacznijmy od późnej jesieni 2019 roku. Wówczas – zaryzykuje taką tezę – miały miejsce wydarzenia, całkowicie przeoczone przez naszą dyplomację i świat polityki. Wydarzenia te „zaprogramowały” kampanię prezydencką i wybuch społecznego niezadowolenia roku 2020. W listopadzie 2019 roku na Białorusi miały miejsce wybory parlamentarne, które Łukaszenka przeprowadził według własnego scenariusza, całkowicie eliminując formacje opozycyjne. Nie chodzi o to, że w 110-osobowym parlamencie była obecna wcześniej jakaś znacząca frakcja opozycyjna. Mówiło się o dwóch posłankach, które prezentowały linię umiarkowanie krytyczną, choć w niektórych głosowaniach przeciw propozycjom rządu oddawało swe głosy nawet 9 posłów. W napisanym wówczas artykule (który wszedł do wydanej przez Nową Konfederację książki „Iluzja wolnej Białorusi. Jak walcząc o demokrację można utracić ojczyznę”) formułowałem następujący pogląd: „Może się też okazać, że obecny parlament będzie kształtował zasady «transferu władzy», gdyby Łukaszenka na przykład z powodów zdrowotnych zdecydował się odejść. W związku z tym kontrola nad izbą niższą (wyższa składa się z nominatów prezydenta i osób wybieranych przez lokalne władze) może być kluczowym czynnikiem. Wszystko to oznacza, że jeśli białoruskie władze zdecydują się na pewne «poluzowanie», to nie będziemy mieli do czynienia ze zmianą jakościową. Jeżeli w miejsce dwóch opozycyjnych posłanek, przeciwników rządu będzie reprezentowało np. dziesięcioro posłów, to będziemy mieli do czynienia z istotną zmianą, ale taką, którą władza będzie w stanie jeszcze akceptować. Jeżeli liczba opozycyjnych posłów będzie większa, to będzie to już niemal rewolucja. Podczas wyborów prawdziwe intencje Mińska zostaną zweryfikowane”. Reżim zdecydował się pójść zupełnie inną drogą. Nie tylko nie dopuścił opozycji do parlamentu, ale zredukował do zera liczbę opozycyjnie nastrojonych deputowanych. Tym samym popełnił fundamentalny błąd, nie wbudowując w system sprawowania władzy „wentyli bezpieczeństwa”. Takie wentyle umożliwiłyby polityczne, a nie uliczne rozwiązanie rysującego się już wówczas, choć utajonego, kryzysu zaufania do władzy, który wybuchł wiosną roku 2020. Jewgienij Preigerman, białoruski politolog, kierujący inicjatywą Miński Dialog, uznawaną za nieoficjalny kanał komunikacji białoruskiego MSZ-u z Zachodem, powiedział w wywiadzie, że na Białorusi latem 2020 roku i w następnych miesiącach odegrany został najgorszy możliwy scenariusz z punktu widzenia interesów narodowych. Władza okazała się zbyt słaba, aby zupełnie zdławić protesty, a opozycja – nie aż tak popularna, aby móc obalić reżim. W rezultacie obie strony tego wewnątrzbiałoruskiego konfliktu zwróciły się o pomoc do czynników zewnętrznych, co było zresztą przecież łatwo przewidzieć. A to uruchomiło mechanizm, którego w opinii Preigermana nikt na Białorusi nie będzie już w stanie zatrzymać – mechanizm ingerencji zewnętrznej w bieg spraw wewnętrznych.
Uwierzyliśmy w narrację o „Saszy 3%” daliśmy się w naszej polityce państwowej, unieść nastrojowi rewolucyjnemu, uwierzyliśmy w to, że reżim upadnie lada moment, a Rosja na to zezwoli
To wówczas, jesienią 2019 roku, Warszawa i Zachód wykorzystując dobre relacje z Mińskiem winny wywrzeć presję, ale również przekonywać przedstawicieli białoruskiego reżimu, że instytucjonalny, kontrolowany dialog, „wbudowanie” opozycji w system przez dopuszczenie jej do zasiadania w parlamencie, jest również na korzyść obozu władzy. Stabilizuje bowiem system i rozładowuje napięcie, pokazując kierunek ewolucji. Być może ten scenariusz wobec sprzeciwu Łukaszenki i jego otoczenia nie był realny, ale mam wrażenie, obserwując uważnie nasza politykę wobec Mińska, że zwyczajnie nie doceniliśmy wagi wyborów parlamentarnych z jesieni 2019 roku. Ten brak wiedzy i orientacji jest w moim odczuciu jednym z naszych głównych grzechów. Do pewnego stopnia zrozumieć nieświadomość dyplomacji amerykańskiej czy francuskiej w kwestiach tego, co dzieje się na Białorusi. Z ich perspektywy jest ona wszak państwem peryferyjnym i niewiele znaczącym. Jednak w naszym przypadku nie ma usprawiedliwienia dla tego rodzaju niewiedzy. Powinniśmy byli wczesną jesienią 2019 roku wiedzieć, alarmować i namawiać białoruski obóz władzy do korekty linii politycznej. Nie zrobiliśmy tego.
Nasza elita strategiczna nie miała też świadomości tego, jaką grę prowadzi wobec Białorusi Moskwa. Znów odwołam się do własnego artykułu, opublikowanego w październiku 2019 roku. Argumentowałem wówczas: „Destabilizacja sytuacji wewnętrznej na Białorusi może być Rosji na rękę w każdym wariancie. Osłabia obecnie rządzącą w Mińsku ekipę i powoduje, że Rosja staje się gwarantem bezpieczeństwa. Wówczas Łukaszenka, jeśli protesty będą umiarkowanie silne lub jego następca, w razie powtórki scenariusza armeńskiej aksamitnej rewolucji tym łatwiej pójdzie w ślady Janukowycza i zgodzi się nie tylko na ekonomiczną, ale również polityczna i wojskową integrację, o której Rosja, zdaniem wielu myśli co najmniej od roku 2015, czyli od momentu, kiedy na porządku dnia pojawiła się sprawa bazy lotnictwa”.
Wydarzenia zaskoczyły nas – i znów popełniliśmy błąd w ocenie sytuacji. Uwierzyliśmy w narrację o „Saszy 3%” daliśmy się w naszej polityce państwowej, unieść nastrojowi rewolucyjnemu, uwierzyliśmy w to, że reżim upadnie lada moment, a Rosja na to zezwoli (w sierpniu ubiegłego roku argumentowałem, że załamanie się fali strajkowej w białoruskich przedsiębiorstwach państwowych świadczy o sile reżimu i jego zdolności do utrzymania władzy). Zignorowaliśmy też zdanie tych ekspertów, którzy na podstawie badań białoruskiej opinii publicznej formułowali znacznie ostrożniejsze poglądy na temat tego, czego w istocie chcą Białorusini. Nie zwracaliśmy uwagi ani na dziwne wypowiedzi rzekomo opozycyjnych kandydatów, ani na opinie tych obserwatorów, którzy zwracali uwagę, że obóz władzy nie wykazuje oznak pęknięcia, rozsypywania się czy przyspieszonej destabilizacji. Polski minister spraw zagranicznych przyjmował jednego z niedoszłych kandydatów w białoruskich wyborach prezydenckich, nie przejmując się ani jego zastanawiającymi powiązaniami, ani faktem, iż tenże już po wyborach apelował do Rosji, aby pomogła obalić Łukaszenkę, ani – wreszcie – jego antypolskimi wypowiedziami. Tak silna była chęć manifestacyjnego wspierania tych, którzy walczą z Łukaszenką. Nie mieliśmy żadnego „scenariusza awaryjnego”. Wydaje się, że nie braliśmy pod uwagę, że Łukaszenka i reżim mogą wygrać, a Moskwa im chętnie pomoże w łamaniu społecznego oporu. Nie zwracaliśmy nawet uwagi na twarde wyniki badań białoruskiej opinii publicznej, wskazujące, że w swej masie i w olbrzymiej większości Białorusini chcą związków bardziej z Rosją niż z Zachodem. Że to Władimir Putin jest tam najpopularniejszym politykiem, którego pozytywnie ocenia zdecydowanie ponad połowa badanych. Byliśmy ślepi wobec oczywistych faktów, również i wobec tego, że ewentualne zwycięstwo białoruskiej rewolucji, coraz mniej prawdopodobne wraz z upływem kolejnych miesięcy mijających od sierpnia 2020 roku, nie spowoduje zmiany geostrategicznej orientacji kraju, a jedynie może przynieść demokratyzację systemu. To też ważna zmiana, ale z punktu widzenia polskich interesów mniej fundamentalna.
Byliśmy ślepi wobec oczywistych faktów, również i wobec tego, że ewentualne zwycięstwo białoruskiej rewolucji nie spowoduje zmiany geostrategicznej orientacji kraju
Co gorsza, nie wzięliśmy pod uwagę, i nie przygotowaliśmy się do tego, że Łukaszenka może przejść do kontruderzenia, że będzie w stanie i zechce nam odpowiedzieć na demonstracyjne wspieranie białoruskiej opozycji. Nie należy tego rozumieć w ten sposób, że wzywam do wycofania się Polski z wspierania zwolenników przemian na Białorusi. Raczej chciałbym, byśmy mieli „plan awaryjny”, wiedzieli, jak reagować w takiej sytuacji, i dysponowali otwartymi kanałami komunikacji. Nie jest bowiem tak, że białoruski reżim zupełnie odrzuca możliwość kompromisu czy porozumienia. Nie z własną opozycją, której jesteśmy jako państwo tak gorącymi zwolennikami, ale z innym państwem. Zupełnie chyba nie zauważyliśmy misji dyplomacji watykańskiej, której udało się wynegocjować w grudniu ubiegłego roku z Łukaszenką zgodę na powrót arcybiskupa Kondrusiewicza na Białoruś. Ceną było jego przejście na emeryturę, ale następca – Kazimierz Wilkosielec jest w równym stopniu człowiekiem niezłomnym, występującym w obronie interesów Kościoła i praw białoruskich katolików. Andrzej Poczobut, jeden z liderów polskiej mniejszości, przebywający dziś w areszcie, powiedział wówczas, że „Watykan ograł Łukaszenkę”. Warto też zauważyć, że Kościół katolicki na Białorusi nie jest obecnie obiektem represji ze strony władz (a nie było tak jesienią ubiegłego roku). Może to oznaczać, że porozumienie z Łukaszenką – jak nieprzyjemnie by to nie brzmiało – może mieć miejsce i obsługiwać nasze interesy.
Kościół katolicki na Białorusi nie jest obecnie obiektem represji ze strony władz (a nie było tak jesienią ubiegłego roku)
Jednak jeśli chodzi o relacje z Polską, reżim zachowuje się zupełnie inaczej. Ostra faza kryzysu we wzajemnych relacjach zaczęła się wraz z aresztowaniem liderów polskiej mniejszości i uderzeniem władz w nauczanie języka polskiego. Przypomnijmy – stało się to w marcu. Można się zastanawiać, co skłoniło Łukaszenkę do zaostrzenia kursu wobec Polski, tym bardziej, że wcześniej, mimo ostrej fazy kryzysu, był w tym zakresie bardziej powściągliwy. Być może było to wynikiem rozmów białoruskiego ministra obrony Wiktara Chrenina w Moskwie. Na początku marca uzgodnił on stworzenie na Białorusi i w Rosji trzech „ośrodków bojowo-szkoleniowych”. Wcześniejsze o kilka dni spotkanie Łukaszenki z Putinem w Soczi też mogło doprowadzić do zaostrzenia kursu Mińska. Przedstawię jednak inną hipotezę, związaną z działaniami państwa polskiego. Na początku lutego rosyjskie portale branżowe informowały, że Rosnieft zaczął realizować dostawy ropy naftowej do Polski, wysyłając ją nie ropociągiem Przyjaźń, ale tankowcami płynącymi z Ust-Ługi do Naftoportu w Gdańsku. Negocjowany od początku roku i zawarty w tym czasie przez Orlen dwuletni kontrakt na zakupy rosyjskie ropy naftowej przewiduje zmniejszenie rosyjskich dostaw z obecnego poziomu 5,4-6,6 mln ton do 3,6 mln ton rocznie. Jednak to nie wszystko: jak twierdzą rosyjskie źródła, dostawca zapewnił sobie w umowie opcję dostawy – ze względu na ceny frachtów – wyłącznie za pośrednictwem tankowców. A my się na to zgodziliśmy. Czy Łukaszenka mógł tego rodzaju posunięcie uznać za działanie agresywne, zwłaszcza w sytuacji podniesienia przez Mińsk opłat tranzytowych za wykorzystywanie ropociągu Przyjaźń? Z naszej perspektywy ważne jest jednak coś innego. Mianowicie: czy polski rząd wiedział, że tego rodzaju klauzule są negocjowane, i zastanawiał się, jak one wpłyną na całość relacji Warszawy i Mińska? Mam co do tego poważne wątpliwości.
W kwietniu tego roku białoruskie media zaczęły pisać o podwojeniu liczby rejsów z Bagdadu na Białoruś i o znacznym wzroście aktywności irackich biur podróży, oferujących już w marcu tanie „wycieczki” z Kurdystanu do Mińska. Czy ktoś z naszych dyplomatów pracujących w Iraku zauważył to niecodzienne ożywienie, czy może Warszawa zignorowała doniesienia naszej placówki? Ale doniesień litewskich służb granicznych, które już na początku maja informowały o narastającej liczbie nielegalnych migrantów głównie z Iraku, już nie można było przeoczyć, podobnie zresztą jak zapowiedzi Łukaszenki dotyczących wstrzymania ochrony granicy. Miało to być odpowiedzią na europejskie sankcje, których byliśmy i jesteśmy gorącymi orędownikami. To wówczas należało zacząć energiczne przygotowania do tego, co dziś dzieje się na naszej granicy, choćby budując centrum informacji kryzysowej z prawdziwego zdarzenia zarówno na użytek wewnętrzny jak i po to, by alarmować światową opinię publiczną. O innych działaniach, w tym o przygotowaniu strategii reagowania na sytuacje, w których zagrożone jest życie nielegalnych migrantów – nie wspomnę. Zaczęliśmy reagować zbyt późno. Oddaliśmy inicjatywę białoruskiemu reżimowi. Chyba nie przewidzieliśmy, że Mińsk zdolny będzie do akcji agresywnych.
W kwietniu tego roku białoruskie media zaczęły pisać o podwojeniu liczby rejsów z Bagdadu na Białoruś i o znacznym wzroście aktywności irackich biur podróży, oferujących już w marcu tanie „wycieczki” z Kurdystanu do Mińska
Warto wreszcie kilka ostatnich słów poświęcić sankcjom, o których bardzo lubimy mówić. Nie jest tajemnicą, że – generalnie – niewiele one dają. W przypadku Białorusi, która zresztą od początku roku notuje rekordowe wyniki w handlu zagranicznym (w okresie styczeń-sierpień 2021 jej eksport wzrósł o 32,3%, osiągając poziom 30,4 mld dolarów), też trudno było liczyć na taki efekt. Lubimy dużo mówić o kolejnych pakietach sankcji, ale bez wchodzenia w szczegóły. A warto pamiętać (pisały o tym zresztą dość otwarcie białoruskie media opozycyjne), że zmiękczaniem ich dotkliwości były zainteresowane zarówno państwa Zachodu (Niemcy, Holandia, Belgia), jak i np. Łotwa. Zresztą najbardziej dotkliwy IV pakiet, wprowadzony po historii z samolotem Ryanair, ma zacząć obowiązywać dopiero na początku grudnia. Władze Belgii wystąpiły zresztą ostatnio o jego złagodzenie. Nie ma w tym zresztą niczego dziwnego, bo wszyscy handlują z Łukaszenką. Najlepszym przykładem jest tutaj Ukraina, która przystąpiła jedynie do pierwszego pakietu sankcji wobec białoruskiego reżimu, nadal kupuje z tego kierunku ropę naftową i masy bitumiczne, a ostatnio przymierza się do zakupów białoruskiej energii elektrycznej. Nawiasem mówiąc, białoruskie media reżimowe lansują w ostatnich dniach tezę, że również Litwa kupuje od Mińska energię elektryczną. Być może nie jest to prawda, ale warto to sprawdzić. Wracając jednak do polityki Kijowa, to warto zapytać, czy nasza dyplomacja próbowała zbudować wspólny front państw – sąsiadów Białorusi? Czy jej wysiłki dały jakikolwiek efekt, a jeśli nie, to czy wyciągnęliśmy z tego jakiekolwiek wnioski?
Czy nasza dyplomacja próbowała zbudować wspólny front państw – sąsiadów Białorusi? Czy jej wysiłki dały jakikolwiek efekt?
Jeden z amerykańskich dyplomatów, przyjazny Polsce i dobrze znający nasze realia, powiedział mi, że państwo nasze nie kształtuje otoczenia, w którym funkcjonuje. Wydaje się, że ta wypowiedź najlepiej opisuje naszą politykę wobec Białorusi, która ma charakter w dużej mierze doraźny, emocjonalny, pozbawiony głębszego myślenia strategicznego. Nasza wiedza o realnym układzie sił w państwie z którym graniczymy wydaje się niewielka, a z pewnością nasze władze nie są zainteresowane jej zdobywaniem, weryfikowaniem i pogłębianiem. Gdyby było inaczej, mielibyśmy już co najmniej jeden dedykowany wyłącznie „temu kierunkowi” instytut badawczy, a tak przecież nie jest. Nie budujemy narzędzi pozyskiwania informacji, kontaktów, również z obozem władzy, wpływów. Sam kontakt z przedstawicielami reżimu, jak to było ostatnio w przypadku Jurija Woskriesienskiego, który został zauważony w Karpaczu, wydaje się nam czymś nagannym. Zdolności do wpływania na politykę naszych partnerów – państw, z którymi jesteśmy zaprzyjaźnieni – też wydają się niewielkie. Nie jesteśmy aktywni, nie wyprzedzamy, a raczej reagujemy na wykreowane przez innych wydarzenia, co wyraźnie widać na przykładzie kryzysu z migrantami. Prowadzimy politykę doraźną, obliczoną na chwilowy aplauz, z horyzontem planowania liczonym co najwyżej w dniach, a nie miesiącach i latach. A potem mówimy, że „inaczej się nie dało”, zrobiliśmy co mogliśmy i daliśmy świadectwo naszej postawie. Cóż – sprowadziliśmy politykę wobec Białorusi do wymiaru dawania świadectwa, podczas gdy inni zabiegają o własne interesy.
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Artykuł z miesięcznika:
Waszyngton na pewno nie będzie miał środków na utrzymanie poziomu gwarancji bezpieczeństwa dla Europy. Europa musi się uzbroić
W imponującym stylu, w zaledwie 10 dni, siły rebeliantów z północy, południa i wschodu grzecznie „zapukały w mapę”, a reżim Al-Assada rozsypał się jak domek z kart od Aleppo po Damaszek
Dlaczego upada kolejny francuski rząd? Czy Korea Południowa pogrąży się w chaosie? Kto zablokował dodatkowe miliardy dolarów pomocy dla Ukrainy?
Czy zakończenie konfliktu między Izraelem a libańskim Hezbollahem faktycznie się dokonało? Jak Morze Bałtyckie zostanie zabezpieczone przed Rosją? Co sprawiło, że notowania dolara kanadyjskiego i meksykańskiego peso gwałtownie spadły?
Donald Trump zrobił wiele, aby uniknąć chaosu znanego z pierwszej jego kadencji. Nie mam jednak przekonania, że oznacza to, że teraz uda mu się zupełnie uniknąć oporu materii. Dojdzie natomiast, moim zdaniem, do tego, co określiłbym mianem instytucjonalizacji w USA sporu pomiędzy globalizmem a lokalizmem.
Czy wykorzystanie pocisków balistycznych ziemia-ziemia zmienia sytuację Ukrainy? Jak podziałało ono na Rosję? Jakie tematy podjęto podczas szczytu grupy G20 w Rio de Janeiro?
Zapisz się na listę mailingową i wybierz, na jaki temat chcesz otrzymywać alerty:
Login lub e-mail
Hasło
Zapamiętaj mnie