Wpisz kwotę, którą chesz przekazać na rzecz NK
„Dziwnym nie jest” – można by odbić rzuconą w tytule zaczepkę frazą z najwybitniejszego współczesnego komiksu polskiego. Bo przecież Rafał Matyja mógłby stanąć na czele każdego pocztu honorowego państwowców polskich, nawet, gdyby było to grono znacznie liczniejsze niż jest dziś. Biogram (choć dość powierzchowny) jest w Wikipedii, ja rzucam tylko garść skojarzeń, oczywistych dla każdego, kto kojarzy bodaj z lotu ptaka ostatnie 30-lecie: reforma Kuleszy, działania Walendziaka z okresu szefowania KPRM za Buzka, „Polska XXI” zakładana wspólnie z Janem Rokitą, Rafałem Dutkiewiczem i Kazimierzem Ujazdowskim… Jego bibliografię lepiej sprawdzać na serwerze BUW niż w Wiki, ale i tu wystarczy kilka tytułów-haseł: jak nie (pierwsza książka wydana nadziemnie) „Równi i równiejsi. Rzecz o związkach zawodowych w Polsce”, to „Budowanie instytucji państwa 1989–2001. W poszukiwaniu modelu” (współautorstwo). Jak nie „Demokracja postkomunistyczna, czyli o niedostrzeganym aspekcie systemu wyborczego”, to „Gabinety polityczne. Narzędzia skutecznego rządzenia”. I jeszcze, bagatela, jeden z najcelniejszych brandów ostatnich lat, zawłaszczony na poziomie copyrightu, zmarnowany (w znacznej mierze) na poziomie politycznym: „IV RP” to przecież koncepcja ale i, by tak rzec, logo Matyi. I jak z takim dorobkiem nie być w roku 2021 w złym humorze?
Po co te oskarżenia?
„Zły humor” Rafała Matyi to na szczęście nie fochy, nie dogryzanie, choć w tekście zdarzają się cienkie dość szpile. Wnioskuję o nim przede wszystkim cierpkości padających zdań, w powracających przez całą, gęstą przecież i obszerną pracę, resentymentach. Nie dziwię się im, biorąc pod uwagę to, co zostało powiedziane powyżej: grubo ponad 30 lat od rozpoczęcia działalności politycznej, blisko 20 od sformułowania postulatu IV RP, której istotą miała być nie zmiana symboliki (cięcia, kreski, korony i dymisje) lecz nowe instytucje i praktyki ustrojowe, trudno nie być zniecierpliwionym. W najnowszej książce jednak Matyja podbija jeszcze stawkę, tj. rangę oponenta. „Miejski grunt” pisany jest w oczywistej opozycji do praktyk politycznych pokolenia III RP – ale przede wszystkim może do dominującej, zdaniem autora, wizji polskiej przeszłości. Jej schematu, replikowanego na wszystkich poziomach przekazu, od podstawówki po historiografię akademicką, oraz jej ukrytych założeń. „Nasze myśli są więźniami innej historii: zbudowanej wokół patriotycznych symboli, utkanej ze spraw niepewnych i wątpliwych, a zarazem z haseł budzących emocje”.
Matyja świetnie nadaje się do cytowania – wyrazisty, z rozpoznawalnym po kilku stronach tonem, dobrze zbalansowany między, jak powiedziałby kiper, maślaną swadą publicystyki a taninowym rygoryzmem historiografii, prawdziwy Merlot, jeśli idzie o głos de publicis
Cytowałbym chętnie dalej, w ogóle Matyja świetnie nadaje się do cytowania – wyrazisty, z rozpoznawalnym po kilku stronach tonem, dobrze zbalansowany między, jak powiedziałby kiper, maślaną swadą publicystyki a taninowym rygoryzmem historiografii, prawdziwy Merlot, jeśli idzie o głos de publicis, ale przez chwilę zatrzymam się przy powyższym zdaniu. „Więźniowie”, „sprawy wątpliwe” to określenia z pewnością budzące emocje. Jeszcze w tym samym akapicie zresztą autor sięga po mocno nielubiane przeze mnie „pluralis wykluczające” względnie „oskarżające”, najczęściej bodaj używane na jedynkach „Wyborczej”. „Ofiary historii nazywamy naszymi bohaterami, a tych, którym winni jesteśmy uwagę, o ile nie wdzięczność, nie znamy nawet z nazwiska”. Którzy „my”? – chciałoby się spytać lekko opryskliwie. Nazwiska Jerzego Ziętka, Antoniego Ponikowskiego czy Wiktora Litwińskiego (sięgam po drugoplanowe postaci państwowców z różnych epok, na których autor kieruje w książce naszą uwagę) znane są Matyi, mnie, a jak sądzę, redakcji i czytelnikom „Nowej Konfederacji” również; jest więc nas dosyć, by odpuścić sobie oskarżenia. Rozumiem jednak, że to emocje.
Gdyby „Miejski grunt” wyszedł spod pióra autora mniej doświadczonego, bardziej „tożsamościowego”, zaangażowanego aż do nadkwasoty w polską zimną wojnę domową, obawiałbym się takich zdań, wiedziałbym bowiem, że zapowiadają zamiar, który raz i drugi przyniósł w dziejach dobre owoce – dziś jednak wydaje się równie skarlały, co jałowy. Myślę o programowym „antyheroizmie”, o kwestionowaniu całej praktyki, retoryki i idei niepodległościowej, wyśmiewaniu powstań, patosu i panteonu – a wszystko to w imię realizmu, konkretu, zasług pracy i potrzeby modernizacji. Znamy, znamy! – dwadzieścia roczników „Monitora” o tym za króla Stasia wydano, a potem nadciągnął legion Bohatyrowiczów i Wokulskich, choć krytykę kultu powstań i pochwałę wytrwałego trudu najpełniej przeprowadził Roman Dmowski. Do niego oczywiście współcześni krytycy się nie przyznają – apage, endecas! Myślą, że wywodzą się od Gajowca i drapują się w szatę Marii Janion, nieustraszonej pogromczyni polskiej tanatofilii, choć po prawdzie ich zjadliwość i polityczna doraźność trącą raczej „Karuzelą” skrzyżowaną z „Kuźnicą” i „Newsweekiem”. Na szczęście jednak nie muszę się tego obawiać u Matyi.
Modernizacja zamiast dworków i kościółków
W najnowszej książce proponuje on całościową, inną niż dotąd prezentację polskiej przeszłości (co jest zadaniem bardzo ambitnym, nawet, jeśli autor ogranicza je, bagatela, do ostatnich 250 lat). Nie chodzi jednak tylko o proste „przestawienie znaków” à la Gałczyński: „więcej Osmańczyka, mniej Grottgera, i wszystko będzie cacy”. Takie historie już pisano, nie zawsze z tak świadomymi przemilczeniami, jak w przypadku neopozytywistów z PPR w latach 40., ba, również dziś co i raz rozlega się wołanie (na które zresztą starają się odpowiedzieć dziennikarze, autorzy i prasa z prawa i z lewa) o „nowych bohaterów”, o przywrócenie pamięci o badaczach, społecznikach, przedsiębiorcach. Szczegółowe wybory mogą być różne, prawica woli Czochralskiego, Cegielskiego i Kluskę, lewica – sufrażystki, Skłodowską i młode naukowczynie, ale wszyscy zastrzegają się, że nowi bohaterowie są potrzebni.
Matyja, owszem, dokonuje podobnego przewartościowania. Punktem wyjścia jednak jest dlań zakwestionowanie narracji dotychczasowej i skupienie uwagi na procesie komplementarnym do starań o odzyskanie i utrzymanie niepodległości: na modernizacji.
Z dotychczasowymi przywiązaniami rozprawia się stanowczo. Obok jego zdania o „naszych myślach, będących więźniami innej historii” można dopisać kolejne. „Straciliśmy zdolność widzenia istotnych procesów, od lat bowiem naszą percepcję historii oślepiają (! – ws) dzieje sprawy polskiej” – pisze Matyja, na kartach zaś „Miejskiego gruntu” niechęć jego różnicuje się i widać, że dotyczy kilku obszarów.
Współcześni krytycy myślą, że wywodzą się od Gajowca i drapują się w szatę Marii Janion, choć po prawdzie ich zjadliwość i polityczna doraźność trącą raczej „Karuzelą” skrzyżowaną z „Kuźnicą” i „Newsweekiem”
W pierwszej kolejności zirytowany jest tradycjonalizmem i powtarzalnością dorobku historiografii, czy może bardziej – współczesnej polityki historycznej. Zżyma się na „narracje drugiej świeżości i niskich intelektualnie lotów (…) deklamacje o dziedzictwie powstań, walk niepodległościowych czy patriotycznych konspiracji, opowiadające historię Polski pomniejszonej do rozmiarów jednego miasta i jednego mitycznego powiatu – z dworkiem, ze szczęśliwą wsią i z kościółkiem”. Ten „kościółek” jest znaczący; oczywiście, jest to przytyk salonowy, daleki od ekscesów antyklerykalnych radykałów, ale widać w nim tajoną wściekłość, niczym u młodego Brzozowskiego, piszącego „Płomienie” z odrazą do kłamliwej sielanki.
Matyja sięga dalej, bo jego zdaniem obraz z „dworkiem, wsią i kościółkiem” nie jest tylko współczesnym wytworem konserwatystów czy sielankopisarzy: jego zdaniem, modyfikacja polskiej przeszłości posunięta do granic fałszerstwa, jej instrumentalizacja rozpoczęła się przed dwustu laty: „Historia Polski, jaką znamy, jest (…) przemyślnie dokonanym kolażem tego, co było potrzebne elitom, walczącym o niepodległość w XIX w. i rządzącym w okresie międzywojennym, i tego, co było konieczne w okresie drugiej wojny światowej, oraz tego, o czym trzeba było pamiętać w czasach Polski Ludowej”. Tu już doszła do głosu publicystyczna pasja Matyi. Historie Polski pisano w tym czasie różne: krytyczne, chłopomańskie i „ludowe” w PRL-owskim rozumieniu tego słowa. Rozumiem jednak, że Matyja odrzuca „historie fałszywe” oraz zignorowane i krytykuje ten wątek polskiej pamięci, który uważa za najważniejszy, zachowujący ciągłość – a zarazem w ramach którego bezustannie gloryfikowano i rozbudowywano wątek walk o niepodległość.
Ze szkodą dla innych. Autor podkreśla bowiem (i w tym punkcie jest najbliższy historiom „ludowym” w sensie, jakiego nadały temu słowu ostatnie lata), iż „jesteśmy spadkobiercami tych, którzy uzyskiwali wolność od poddaństwa i pańszczyzny, przeżywali moment, kiedy mogli pierwszy raz posłać dzieci do szkoły i zamieszkać po ludzku”.
Przekora Matyi
Czyli znów postulat „przywrócenia pamięci o 9/10 społeczeństwa” (ale jak, skoro wiadomo, że nie sposób napisać historii „chłopskiej” na wzór „szlacheckiej” – choćby z racji skąpości źródeł)? Nie do końca. „Nie chodzi o jakąś nową historię, która komicznie będzie to szlacheckie uwikłanie wymazywać, pomniejszać czy wyszydzać. (…) Raczej o to, by nie myśleć kategoriami pars po toto, a historii jednej z warstw nie opisywać jako historii narodu” – deklaruje Matyja. W tej deklaracji widać, że nie marzy mu się napisanie kolejnej „Ludowej historii Polski” czy „Pańszczyzny”, a jednocześnie, że chce historii rzeczywiście nowoczesnej, w której w zbiorze anachronizmów czy „elementów tracącej na znaczeniu tradycji kulturowej” gotów jest umieścić również „historię sporu między «romantykami» a «realistami»”.
Prawica woli Czochralskiego, Cegielskiego i Kluskę, lewica – sufrażystki, Skłodowską i młode naukowczynie, ale wszyscy zastrzegają się, że nowi bohaterowie są potrzebni
Decydujące jest to całościowe uznanie „narracji niepodległościowej” za rozdętą i utrudniającą rozumienie teraźniejszości, chociaż zdarzają się Matyi również wycieczki pod adresem konkretnych czasów i ugrupowań. Czasem są to stanowcze, choć rzeczowym językiem stawiane diagnozy („Obóz sanacyjny osiągnął systematyczność w stosowaniu przemocy, wykorzystując bez oporów struktury coraz bardziej autorytarnego państwa”). Częściej – uszczypliwości, czy może jeszcze inaczej: akty przekory. Dzieje się tak od otwierającego niemal opowieść cierpkiego obrazu konfederatów barskich, obozujących i wadzących się na przygranicznych ziemiach między Bielskiem a Białą – po inny, dłuższy obrazek z Białej (warto zwrócić uwagę na to mocne zakorzenienie Matyi w bardzo konkretnym i dobrze mu znanym krajobrazie Śląska Cieszyńskiego i „Zachodniej Galicji”, od Białej po Nowy Sącz!).
Autor „Miejskiego gruntu” sięga po dość niszowy tytuł, jakim jest monografia cmentarza rzymskokatolickiego w Białej pióra Jerzego Polaka – i czerpie stamtąd, w kilkustronicowej dygresji, „życiorysy, które przeczą prostym regułom”. Jeden z jego przywołanych z niepamięci bohaterów to „Lucian Bagsten, rocznik 1882, legionista, sanacyjny komisarz miasta Biała, a po wojnie – po krótkim, pobycie w obozie sowieckim – radny Miejskiej Rady Narodowej, wiceprezydent Białej, członek SD i TPPR”, inny – to „Józef Chrobak, przed wojną sympatyk Stronnictwa Narodowego, działacz Sodalicji, a po wojnie prezes oddziału ZNP, członek SD i radny miejski w latach 50.”. Interpretuję tę przekorę jako wyraz śmiertelnego niemal znużenia politgramotą, przewidywalnością programów nauczania, obchodów patriotycznych, wynoszenia na piedestał wyłącznie partyzantów. W tym wyborze „pozytywistów z cmentarza” ważne jest jednak i to, co Matyja uważa w nich ewolucji za szczególnie cenne, na jakie postawy chciałby zwrócić uwagę.
Zwrot z Sodalicji ku Miejskiej Radzie Narodowej, a z Legionów – do TPPR opisywano bowiem, jeśli w ogóle poświęcano uwagę takim ścieżkom kariery w PRL, jako wyraz – różnie to ujmowano: pragmatyzmu, realizmu, „neopozytywizmu”. Matyja wprowadza inny kluczowy dla jego wywodów termin: „sprawczość, czyli wprowadzanie widocznej – niekoniecznie gołym okiem – zmiany”. To tę sprawczość stara się dostrzec w działaniach rzeszy administratorów, polityków (zwykle niższej rangi), przedsiębiorców, dyrektorów szkół i szpitali, inwestorów i urbanistów – w ich wysiłkach ostatnich 250 lat upatrując istotnej „osi polskiej historii”. To sprawczość chciałby postawić najwyżej na piedestale „cnót obywatelskich”, wyżej niż tradycyjne, często epizodyczne lub histrioniczne bohaterstwo. „Myślałem o zgubionym wątku historii politycznej – jeżeli przez politykę rozumiemy sprawczość, która nie jest wyłącznie biznesem, nie jest twórczością artystyczną czy działalnością religijną” – deklaruje Matyja. – „Czytelnym kryterium tej sprawczości było wprowadzanie widocznej – niekoniecznie gołym okiem – zmiany. Zmiany w przestrzeni, sposobach zachowań, możliwościach jednostek”.
Matyja wprowadza inny kluczowy dla jego wywodów termin: „sprawczość, czyli wprowadzanie widocznej – niekoniecznie gołym okiem – zmiany”
Moc średnich miast
Takie działania możliwe są przede wszystkim na „miejskim gruncie”, to on tworzy dla nich oparcie. I to trzecia ważna składowa propozycji Matyi: chcąc pokazać nam, na czym polegała sprawczość i gdzie była realizowana, sięga do historii kilkudziesięciu polskich miast. Przypomina ich stosunkowo niedawno odkryte znaczenie już nie jako izolowanych ośrodków, lecz jako węzłów sieci – następnie zaś zabiera nas w nie do końca konsekwentną, utkaną z wybranych przykładów, fascynującą podróż po „miastach średniej wielkości” (choć oczywiście pojawia się i Warszawa, i Łódź, i Wilno z Krakowem). Za dużych na ośrodek powiatu, śmieszny i zapyziały, z ratuszem i „kościółkiem” – za małych, by były zawiasami (pivotami) wielkiej historii.
Pokazują natomiast ich dzieje narastanie, na węzłach „sieci miejskiej”, kolejnych sieci – kolejowej, telegraficznej, administracyjnej, gimnazjalnej, sieci aresztów, szpitali i szczepień, telefonów i tramwajów konnych, związków zawodowych i ZUS-u – i wreszcie zyskują swoją podmiotowość i indywidualność. Dotąd były mięsem armatnim dziejów, zamykane we frazie „miasta średniej wielkości” jak aktorzy epizodyczni w formule „i inni” na końcu listy castingowej. Tymczasem Matyja – można przynajmniej doznać takiego wrażenia – niezależnie od ogromu wiedzy z zakresu historii lokalnej z żywą radością sięga po mrowie tych nazw, niemal jakby w rajskiej potrzebie nadawał im imiona. I to działa, swoją tożsamość zyskują na chwilę w oczach czytelnika „Łódź, Poznań, Bydgoszcz, Toruń, Płock, Kalisz, Katowice, Będzin, Sosnowiec, Bielsko i Biała (…) oraz Lublin, Rzeszów, Nowy Sącz, Kielce, Radom i Częstochowa” – nawet w tak dramatycznych okolicznościach, jak jesień 1939 roku (powyższe wyliczenia to nazwy miast które, znalazły się, odpowiednio, w Wielkiej Rzeszy – lub w Generalnej Guberni).
Autor zabiera nas po w podróż „miastach średniej wielkości”. Za dużych na ośrodek powiatu, śmieszny i zapyziały, z ratuszem i „kościółkiem” – za małe, by były zawiasami (pivotami) wielkiej historii
Jeśli traktować „Miejski grunt” serio, nie tylko jako kolejną szpilę wbitą wielbicielom „Kossaków” („ułan, dziewczyna i krzaki”) czy zbiór ciekawostek z życia miejskiej prowincji – to z pewnością Matyja zmusza do spojrzenia w inny sposób na 250 ostatnich lat. Spojrzenia tym trudniejszego, że dążenia do sprawczości są znacznie bardziej zdecentralizowane niż dążenia do niepodległości. Nie wymagają wodzów ani dyktatorów, działania na skalę całego kraju – nie da się więc stworzyć ciągu „Czartoryski-Traugutt-Piłsudski-Pilecki”. Ta książka Matyi ma swoją dużą wagę jako propozycja historiograficzna – i znacznie więcej, jeśli potraktować ją jako zaczyn praktycznego działania obywatelskiego.
– – –
Rafał Matyja, „Miejski grunt. 250 lat polskiej gry z nowoczesnością”, Wydawnictwo Karakter, 2021
Wymagać proszę od rodaków: jakości, twórczości, pracowitości. Nie ma zmiłuj.
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Artykuł z miesięcznika:
Niech małe narody nie popadają w rozpacz, jakby nie było dla nich żadnej nadziei, lecz niech równocześnie z rozwagą zastanowią się, na czym opiera się ich bezpieczeństwo!
Czy narody i państwa są śmiertelne jak ludzie? Wiemy, że mogą umrzeć – ale czy muszą umrzeć? Czy narody mają jakąś określoną siłę życiową i wyznaczoną długość życia, po której upływie zostają wymazane z powierzchni Ziemi, a ich państwa wraz z nimi?
Walka o to, kto ma być na wystawie głównej i w jakim charakterze jest sporem o symbole. Odgórny nakaz nie rozwiąże problemu. Jeżeli dojdzie do kompromisu, to żadna ze stron nie będzie w pełni usatysfakcjonowana, czekając okazji do przeciągnięcia sznura
Monarchia jest gąsienicą, prymitywną formą pełzającą po ziemi, konstytucjonalizm jest poczwarką, ale dopiero republika to ostateczne narodziny i zakończenie rozwoju, jakby motyl woli ludu dojrzał do ucieczki na własnych skrzydłach!
Zdominowana przez Niemców Unia Europejska skazana jest na kolizję ze Stanami Zjednoczonymi, lub na powolną śmierć pod rządami słabnącego amerykańskiego hegemona
Europa jako jednostka geograficzna jest anachronizmem, a jako jednostka polityczna – przewidywaniem, które nie jest tylko blefem
Zapisz się na listę mailingową i wybierz, na jaki temat chcesz otrzymywać alerty:
Login lub e-mail
Hasło
Zapamiętaj mnie