Wpisz kwotę, którą chesz przekazać na rzecz NK
Szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen na ostatnim szczycie Unii Europejskiej 15 grudnia dużo mówiła o zabezpieczeniu źródeł energii, bo to teraz palące zagadnienie; o przechodzeniu na alternatywne źródła („Fit for 55”), bo to stały jej lejtmotyw; podkreślała też wagę walki z korupcją (Inflation Reduction Act). Jednakże ani słowem nie wspomniała o innym swym flagowym projekcie – o Globalnych Wrotach (Global Gateway), mających być dowodem ekspansji UE na zewnątrz. Tyle tylko, że stale mielące żarna rozległej brukselskiej biurokracji dokładnie w tym samym czasie przyniosły komunikat o 40 nowych programach w ramach Europejskiego Funduszy na rzecz Zrównoważonego Rozwoju w wysokości 6,05 mld euro, przyznanych krajom Afryki Subsaharyjskiej, Ameryki Łacińskiej oraz regionu Azji i Pacyfiku.
Wzmocnione państwa narodowe
Pieniądze, jak widać, mamy, ale europejskiej jedności brak – niemal w każdym wymiarze. Owszem, szczyt zatwierdził kolejną, dziewiątą już transzę sankcji wymierzonych w Rosję, ale doskonale widzieliśmy, co je poprzedzało: węgierskie weto wymierzone w dodatkowe fundusze dla Ukrainy (18 mld euro), na chwilę podniesione też przez Polskę (bo do jednego worka wrzucono zbyt dużo spraw) i trwałe kontrowersje wobec funduszy (z KPO oraz spójności) dla Polski i Węgier, które powiązano z przestrzeganiem praworządności.
Te ostatnie kontrowersje, co oczywiste, zwracają najwięcej naszej uwagi, ale bynajmniej nie są jedyne. Albowiem UE zdaje się trzeszczeć w szwach w świetle narastających napięć. Nawet w jej zarodku, czyli na osi Paryż-Berlin widać wyraźne pęknięcie, bo pierwsza z tych stolic mówi o, skądinąd pożądanej, „strategicznej samodzielności”, a druga coraz bardziej o federalizacji, mimo że (a może dlatego?) w ostatnich latach, w świetle pandemii, a potem rosyjskiej agresji na Ukrainę, tak bardzo wyraźnie wzmocniły się państwa narodowe.
Integracja europejska jako proces ma w swoim DNA grzech pierworodny – jest to projekt elit
Integracja europejska jako proces ma w swoim DNA grzech pierworodny – jest to projekt elit. Kiedy natomiast przyszło „sprawdzam”, wiosną 2005 r., to obywatele Francji i Niderlandów z hukiem odrzucili projekt wspólnej konstytucji, mający wieńczyć dzieło budowy ponadnarodowego podmiotu. Nie byli gotowi na poszerzenie, nie chcieli płacić z własnych kieszeni na rzecz uboższych krewnych ze wschodu i południa kontynentu. Od tamtej pory mamy na agendzie kryzys konstytucyjny, przywództwa i wizji – bo poprzednia wiara w budowę ponadnarodowych struktur wyraźnie się zachwiała, a potem tylko otrzymywała dalsze ciosy: w 2008, 2014 (początek wojny na Ukrainie), 2015 (kryzys uchodźczy), czy wreszcie Brexit. Ten ostatni, chciałoby się powiedzieć: na szczęście, okazał się tak bolesny i kosztowny, szczególnie wychodzącej dla strony z UE, że odtąd przynajmniej nikt nie chce tego eksperymentu powtarzać, chociaż głosy sarkania na „nieefektywną Unię” słychać z wielu stron i dość często.
Dwoistość struktury
Te nakładające się na siebie wyzwania i kryzysy dość szybko jak na dłoni wykazały dwoistość struktury o nazwie UE, która wyłoniła się na integracyjnej ścieżce – jako pomysł w 1987 r., jako fakt w traktacie z Maastricht. Zbudowano ją bowiem na trzech filarach, z których dwa, wspólna polityka zagraniczna i bezpieczeństwa oraz ta w wymiarze sprawiedliwości i sprawach wewnętrznych – oparte zostały na klasycznej współpracy międzyrządowej, a tylko sprawy gospodarcze i handlowe zyskały miano „wspólnotowych”.
Brexit okazał się tak bolesny i kosztowny, szczególnie wychodzącej dla strony z UE, że odtąd przynajmniej nikt nie chce tego eksperymentu powtarzać
Podobnie było z instytucjami, bo najważniejszy organ decyzyjny, Rada Europejska, czyli zgromadzenia szefów rządów i państw, jest jak najbardziej międzyrządowy, natomiast Komisja czy Parlament są już z ducha i litery ponadnarodowe – reprezentuje się w nich albo dziedziny współpracy, albo frakcje ideowe. Jest to strukturalne pęknięcie, biorące się z obaw państw członkowskich o utratę własnych prerogatyw. Mówimy o nowym, ponadnarodowym podmiocie, ale gdzie tylko się da, walczymy o swoje. Jak na dłoni pokazał to zarówno początek pandemii, jak też reakcje na rosyjską agresję na Ukrainie. Owszem, po długich przetargach ostatecznie ucieramy jakieś wspólne stanowisko, jak wspomniane sankcje wymierzone w Rosję, ale przy okazji każdy raczej gra na własne, a niekoniecznie wspólne interesy.
Ukraina wyeksponowała rolę państw narodowych. Nie tylko teraz, po rosyjskiej agresji 24 lutego 2022 r., lecz już wcześniej, w 2014 r., kiedy to – jak pamiętamy – to nie instytucje unijne, lecz dwie największe stolice, Berlin i Paryż, w ramach tzw. formatu normandzkiego, negocjowały pokojowe (rzekomo) porozumienia mińskie.
Mówimy o nowym, ponadnarodowym podmiocie, ale gdzie tylko się da, walczymy o swoje
Nikt, jak dotąd, nie potrafił się z tym syndromem dychotomii należycie uporać. Co więcej, zarówno Brexit, jak tym bardziej „efekt Trumpa” jeszcze bardziej go wyeksponował. Weszliśmy bowiem dzięki nim ponownie w erę narodowych egoizmów, a zarazem polityki wielkomocarstwowej (hard politics, power politics). Ponownie narodowe interesy zastąpiły proklamowane i szerzone wartości. Jak wiemy, Trumpa już od dwóch lat nie ma, ale administracja Joe Bidena zdaje się jak najbardziej grać dokładnie na tej samej mocarstwowej strunie – tylko nieco więcej uwagi poświęcając deklaratywnym zapewnieniom o obronie wartości liberalnych.
Sprawa jest głębsza, bowiem znający dobrze Europę i brukselskie korytarze Amerykanin Robert Kagan jeszcze w 2001 r. przedłożył głośny, choć krótki esej „Potęga i raj”, w którym, nie bez uzasadnienia, argumentował już na samym wstępie: Amerykanie są z Marsa, wierzą tylko w siłę i moc, a Europejczycy z Wenus – chętnie ze sobą negocjują, uzgadniają, szukają konsensusu, ale rzadko kiedy są zdecydowani i jednoznaczni. Amerykanie stawiają na siłę i „wolą stosować przymus”, podczas gdy Europejczycy „podchodzą do problemów z większą subtelnością i wyrafinowaniem”, ale zarazem mniejszą determinacją i zdecydowaniem.
Soft power w świecie potęg
To problem teraz, w epoce hard powers, naprawdę zasadniczy, albowiem UE sama definiuje się jako soft power albo siła normatywna. Jesteśmy mocni w słowach, zapisach i deklaracjach, jak też – szczęśliwie – w gospodarce i handlu. Jednakże pod względem strategicznym i militarnym jesteśmy Pigmejami. Nic dziwnego, że nawet prezydent Wołodymyr Zełenski chętniej zwraca się do stolic państw członkowskich UE niż do Brukseli, tam szukając prawdziwej decyzyjności.
Robert Kagan: Amerykanie są z Marsa, wierzą tylko w siłę i moc, a Europejczycy z Wenus – chętnie ze sobą negocjują, uzgadniają, szukają konsensusu, ale rzadko kiedy są zdecydowani i jednoznaczni
Już od połowy minionej dekady stawało się jasne, że w świetle zachodzących procesów i zjawisk (Ukraina, Krym, ISIS-Daesh, migracje) dotychczasowa, globlizacyjna mantra „gospodarka, głupcze” w szybkim tempie jest zastępowana przez nową: „bezpieczeństwo, głupcze”. Pandemia, a potem pełnoskalowa rosyjska agresja na Ukrainie jeszcze te przesłanie wzmocniły, a zarazem znacznie poszerzyły rozumienie bezpieczeństwa jako takiego. Dziś rozumiemy je już nie tylko w sensie militarnym czy wojskowym, lecz także ekologicznym, zdrowotnym, klimatycznym, energetycznym czy w cyberprzestrzeni. UE najwyraźniej na tę zmianę nie jest strukturalnie należycie przygotowana.
Nie tylko nie posiada własnych sił zbrojnych, a nawet szybkiego reagowania, ale na dodatek istniejące instrumentarium (utworzone w grudniu 2017 r. PESCO w dziedzinie obronności, Frontex na zewnętrznych granicach) dowodzą wprost nieadekwatności istniejących struktur w stosunku do wyzwań. Owszem, w poszczególnych dziedzinach instytucje unijne robią nawet całkiem sporo, ale koherentny obraz z całości jednak się z tego nie wyłania. Przecież działające w ramach Europejskiego Funduszu Obronnego PESCO ma dwuletni budżet rzędu 0,5 mld euro, podczas gdy we właśnie przyjętym najnowszym budżecie obronnym USA (w rekordowej wysokości 857,9 mld dol.) wyasygnowano dla Europy, głównie na wzmocnienie wschodniej flanki NATO, sumę 4,6 mld dolarów. Widać, gdzie są pieniądze i gdzie jest prawdziwa siła.
Wojna ukraińska rozregulowała międzynarodowy system. Wprawiła w ruch wszystkie mocarstwa, od Rosji i USA, po Chiny, Indie, Japonię, Turcję czy Iran. W tym nowym kontredansie jak najbardziej biorą też udział państwa europejskie, ale ponownie – bardziej państwa, aniżeli cała Unia. Raz jeszcze w grę weszły narodowe, a nawet partykularne interesy, odsuwając na bok wspólne wartości, na których („kryteria kopenhaskie”) UE budowano. Widać coraz bardziej, że ten projekt jest dzieckiem epoki „końca historii” i momentu największego triumfu Zachodu oraz liberalnej demokracji (USA) oraz rynków, podczas gdy na agendę weszły teraz bezpieczeństwo, siła, a nawet, arsenały, zbrojenia i szybie wzmacnianie swych armii. I język się zmienił, i agenda też.
Jak to skomentował w jednej ze swych ciętych wypowiedzi wymierzonych w UE węgierski premier Viktor Orbán: „UE nie jest w stanie obronić swych obywateli oraz swych zewnętrznych granic, jak też nie potrafi utrzymać całej wspólnoty razem, czego dowodem wyjście z niej Zjednoczonego Królestwa” (Cyt. za cenną pracą William Drozdiak „Fractured Continent. Europe’s Crises and the Fate of the West”, s. 150). A słowa te padły jeszcze przed pandemią i rosyjską agresją.
Polaryzacja
Podstawowy problem, z jakim borykają się dzisiaj instytucje unijne, to postępująca fragmentaryzacja i polaryzacja, zamiast pożądanej wzmocnionej kohezji i spoistości. Podstawowe pęknięcie, powtórzmy, widać nawet na kluczowej dla integracji osi Paryż-Berlin, a więc w jej zarodku. Prezydent Francji Emmanuel Macron w pamiętnym, programowym wystąpieniu w Strasburgu 9 maja br. słusznie położył nacisk na dwa pojęcia w dalszym funkcjonowaniu UE: niezależność i efektywność. I apelował o „większą europejską niezależność i suwerenność”.
Pod względem strategicznym i militarnym jesteśmy Pigmejami. Nic dziwnego, że nawet prezydent Wołodymyr Zełenski chętniej zwraca się do stolic państw członkowskich UE niż do Brukseli, tam szukając prawdziwej decyzyjności
Postulaty te są jak najbardziej uzasadnione – i od dawna znane. Wystarczy przypomnieć, że już w 2015 r. wydałem tom w języku angielskim w gronie naszych najwybitniejszych specjalistów od zagadnień europejskich, którego tytuł był jednoznaczny w wymowie: „Unia Europejska na scenie globalnej: Zjednoczona albo pozbawiona znaczenia?”
Od tamtej pory, niestety, sytuacja się pogorszyła, a nie polepszyła, bowiem UE otrzymała kolejne, mocne ciosy: Brexit (2016), Trump u władzy (od 2017), potem pandemia, no i wreszcie pełnoskalowa wojna na Ukrainie. Znów zagrały elementy bardziej wzmacniające państwa narodowe, niż ponadnarodowe struktury. Efekt jest taki, że to już nie jest spór na osi lewica-prawica (jakby wynikało z naszej, ożywionej teraz, debaty o KPO i środkach unijnych dla Polski i Węgier), czy tylko między Paryżem i Berlinem, bowiem w odpowiedzi na „suwerenistyczne” idee Macrona dotyczące przyszłości UE kanclerz Olaf Scholz, jak wiadomo, powtórzył apele o federalizację.
Tak jak Macron opowiada się za większą europejską koordynacją polityki fiskalnej i militarnej, jak też chce wspólnego podejścia do klimatu, migracji czy ekologii, co powtarzał wielokrotnie, począwszy od głośnego wystąpienia na Sorbonie we wrześniu 2017 r., tak Scholz – w innym głośnym, programowym wystąpieniu w Pradze w lecie tego roku – poparł ideę „suwerennej Europy”, ale rozumianej zdecydowanie inaczej: w postaci pogłębionej współpracy, a więc w formie federalizacji, co oznacza przenoszenie coraz więcej rękojmi władzy na szczebel ponadnarodowy. Podobne tezy powtórzył raz jeszcze w referacie na kongresie europejskich socjalistów w październiku br.
PESCO ma dwuletni budżet rzędu 0,5 mld euro, podczas gdy we właśnie przyjętym najnowszym budżecie obronnym USA (w rekordowej wysokości 857,9 mld dol.) wyasygnowano dla Europy, głównie na wzmocnienie wschodniej flanki NATO, sumę 4,6 mld dolarów
Praktycznie dla nikogo nie ulega wątpliwości, że bez odbudowania jedności i spójności poglądów na tej kluczowej osi jedności europejskiej zbudować się nie da, szczególnie po Brexicie. Tymczasem sytuacja wygląda tak, że Niemcy zdają się stać na czele zadowolonych z integracji państw Północy kontynentu, podczas gdy Francuzi stali się poniekąd rzecznikami borykających się od dawna z problemami natury gospodarczej i finansowej państw Śródziemnomorza. Francuzi w większości też czują się gospodarczo przegrani.
Na to nakładają się na siebie dwa kluczowe zjawiska: poczucie rozwarstwienia dochodowego (często wchodzi w to także kwestia prekariatu, a więc głębokiego rozczarowania młodego pokolenia) oraz wyrosła na tej nierówności polityczna demagogia (populizm), która – jak widać – ma się niestety dobrze. W efekcie, mamy dziś do czynienia na terenie UE nie tylko z kryzysem gospodarczym i finansowym, a wcześniej konstytucyjnym i dotyczącym przywództwa – ale też jak najbardziej aksjologicznym.
Rozpoczął się bój nie tylko o środki, ale też o wartości. A nowe linie podziału są zauważalne, choć w różnym stopniu, praktycznie na wszystkich scenach wewnętrznych państw członkowskich. Już do Brexitu wiemy, jak one na ogół wyglądają. Dzielimy się na osi: Północ-Południe i góra-dół (stolica-prowincja, wykształceni-mniej wykształceni, bogaci-biedni). Ale coraz częściej podstawą sporów są też kwestie ideowe i programowe: federaliści spierają się z narodowcami, gospodarczy liberałowie z etatystami, zwolennicy społeczeństwa otwartego z nacjonalistami, demokraci gotowi przyjmować uchodźców z ksenofobami walczącymi z każdym przejawem tego, co traktują jako „obce”.
Skończyć z apatią elit
Jak z tej sytuacji wyjść? Dziś trudno powiedzieć, bo przecież za naszymi wschodnimi granicami toczy się krwawa wojna, a jej końca jeszcze niestety nie widać. Zobaczymy, jak UE przejdzie przez obecny, trudny egzamin, czyli okres grzewczy i zaopatrzenie w surowce energetyczne (Amerykanie po „rewolucji łupkowej” nie mają tego kłopotu).
Niemcy zdają się stać na czele zadowolonych z integracji państw Północy kontynentu, podczas gdy Francuzi stali się poniekąd rzecznikami borykających się od dawna z problemami natury gospodarczej i finansowej państw Śródziemnomorza
Dopiero po tych dwóch trudnych egzaminach będziemy w stanie wskazać, czy skutecznie radzimy sobie z opisaną tutaj, wielowarstwową dychotomią. Dopiero wówczas zobaczymy, czy teza sformułowana już w 2014 r. przez Jana Zielonkę, zgodnie z którą UE „wydaje się niezdolna do samoreformy” (w tomie „Koniec Unii Europejskiej?”) pozostanie nadal aktualna.
Dziś możemy powiedzieć jedynie tyle: integracja jest nam, Europejczykom, bardzo teraz potrzebna, natomiast dotychczasowa jej formuła wymaga, co już oczywiste, bardzo głębokiej reformy. Tylko przez kogo narzucanej i jak? Tego akurat nie wiemy. Wiemy natomiast, że trzeba przełamać jeszcze jeden syndrom: pasywność elit, na co już od lat zwracał uwagę, w ślad za Arnoldem Toynbeem, Tomasz G. Grosse. Potrzebujemy wizji, przełomu i odwagi, a nie kunktatorstwa i minimalizmu. Jednakże jak dotąd postulaty, nawet słuszne, nie przekładają się na czyny. I to jest nasz podstawowy europejski problem.
Integracja jest potrzebna Niemcom. Resztę niech Bóg ma w opiece jeśli im się uda.
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Artykuł z miesięcznika:
Wojna na Ukrainie może zakończyć się jedynie na jeden z dwóch sposobów: albo Ukraińcy stracą wolę oporu z powodu ogromnych strat i wewnętrznego kryzysu politycznego, albo problemy ekonomiczno-demograficzne pogrążą Rosję
Czy szczyt BRICS w Kazaniu był tryumfem Rosji? Kto zginął w ataku w Turcji? Czy Gruzja odejdzie od autorytaryzmu?
Izrael osiągnął już zwycięstwo taktyczne oraz operacyjne nad Hamasem. Obecna faza wojny skupia się na niwelowaniu strategiczno-wojskowych możliwości organizacji. Aby to osiągnąć, konieczne jest zlikwidowanie rozległych tuneli pod Gazą
W obliczu rosyjskiej ofensywy i wielkich strat, Ukraina staje przed wyzwaniem: walczyć dalej czy szukać pokoju? Zachód sugeruje kompromisy, które mogą zmienić losy wojny
Od użycia broni jądrowej przeciw Polsce do wasalizacji Moskwy przez Pekin. Scenariusze są różne – na każdy z nich Warszawa musi się przygotować
Modele SI mają większą łatwość w eskalowaniu wojny kinetycznej do poziomu wojny nuklearnej niż ludzie. Jednak są też najważniejszą szansą rozwojową, także dla Polski
Zapisz się na listę mailingową i wybierz, na jaki temat chcesz otrzymywać alerty:
Login lub e-mail
Hasło
Zapamiętaj mnie