Wpisz kwotę, którą chesz przekazać na rzecz NK
8 listopada Birma idzie do kolejnych przełomowych wyborów. Mimo pandemii i wojny domowej. Stawką jest utrzymanie cywilnych rządów Pokojowej Noblistki Aung San Suu Kyi, ongiś „ikony demokracji” i ulubienicy Zachodu, dziś koleżanki Xi Jinpinga. Suu Kyi dla swej wizji Birmy poświęciła męża, dzieci, przyjaciół, piętnaście lat wolności i prawie milion obcych muzułmanów. Teraz, by utrzymać władzę, ryzykuje zdrowie całego narodu.
Zacznijmy od ojca. Generał Aung San zaczynał w latach 30-tych jako socjalista, potem był komunistą, następnie faszystą, antyfaszystą, demokratą i miłośnikiem pokoju (i to wszystko w 8 lat). Rozpoczynał II wojnę światową u boku Japonii, walcząc z Brytanią, by następnie porzucić cesarstwo i przyłączyć się do zwycięskich Anglosasów. Miał armię i wiedział jak jej użyć, przez co nie został powieszony jako zbrodniarz wojenny (mordował cywilów), lecz okazał się zwycięskim aliantem. Wymusił na wyczerpanych wojną Brytyjczykach opuszczenie Birmy, zostając ojcem niepodległości. Był to polityk znający właściwy moment: wiedział kiedy walczyć, a kiedy negocjować, posiadł też fundamentalną umiejętność zmiany stron. Ideologie traktował utylitarnie, jako tymczasowe środki służące niezmiennemu celowi: odzyskaniu przez kraj niepodległości. No i miał szczęście: fortuna długo mu sprzyjała. Aż los się odwrócił i generał został zabity (przez swoich). Pozostał legendą, nieobciążoną klęską niepodległej Birmy.
Po zwycięstwie wyborczym Aung San Suu Kyi zaczęła pełną azjatyckiej dwuznaczności współpracę z generałami, ongiś jej oprawcami. Pozostawiła ich przywileje, nie dopuściła do rozliczeń, kontynuowała ich modernizację, publicznie mówiła „lubię armię”
Na jego mit postawiła córka, Aung San Suu Kyi, wracająca do kraju w 1988 r. po latach emigracji. Przyłączając się do masowych protestów przeciw nieudolnym rządom armii, Suu Kyi zaproponowała starą opowieść w nowym wykonaniu. Gdyby jej ojciec nie został zabity, wszystko byłoby pięknie. Birma stałaby się krajem mlekiem i miodem płynącym, tak jak zasługuje (ma potencjał: ongiś „spichlerz Azji”, a do tego ropa, gaz i pół tablicy Mendelejewa w glebach – oraz strategiczne położenie). Teraz córka dokończy dzieło ojca: tak jak on odbił Birmę kolonialistom, tak teraz ona odzyska ją z rąk wojskowych uzurpatorów (w rzeczywistości towarzyszy broni ojca). I ponownie uczyni Birmę wielką.
Choć nie zgadzały się szczegóły, to opowieść chwyciła. Suu Kyi zdobyła rząd dusz, przejęła protesty, zagroziła juncie. Również dlatego, że nie była tylko córką ojca. Miała coś jeszcze: odwagę, charyzmę, determinację i znajomość świata. Nie bała się iść na wprost na celujący do niej pluton żołnierzy (wygrała, nie strzelili), czym zbudowała swoją legendę. Porywała tłumy błyskotliwymi przemówieniami („jak uczy buddyzm, wszystko przemija, nawet wojskowy rząd Birmy”). Zdobyła serca całego narodu, bo nie ugięła się przed ciosem poniżej pasa wojskowych, którzy rozdzielili ją z mężem i nastoletnimi synami, po to by ją złamać. Wytrzymała w oporze 27 lat opozycji, w tym 15 aresztu domowego, tracąc rodzinę i przyjaciół, lecz nigdy poczucia racji. Zafascynowała świat, bo wiedziała, jak z nim rozmawiać. Literacką angielszczyzną objaśniała wygłodniałemu wschodniej mądrości Zachodowi, iż jej walka o dokończenie dzieła ojca to pojedynek o demokrację i prawa człowieka – i to jeszcze o wymiarze duchowym. W efekcie stała się drugim po Dalajlamie najsłynniejszym Azjatą, polityczną celebrytką efemerycznej ery „końca historii”.
A jednak władzy generałom nie odebrała. Gdy ci w 2011 r. zaczęli reformować kraj i dogadywać z Zachodem, zrozumiała, że czas na modyfikację środków. Poszła na układ z wojskowymi, zgadzając się na ich warunki. Uświęcone konstytucją, dającą armii równoważniki i kontrolę nad systemem (25% miejsc w parlamencie, trzy ministerstwa siłowe, wiceprezydenta, autonomię armii i perspektywę legalnego zamachu stanu w razie czego). Spróbowała zmienić armijne państwo od środka. W ryzykanckiej rozgrywce postawiła wszystko na wybory w 2015 r., nie mając żadnej pewności czy wygra (generałowie liczyli głosy). By rządzić, jej partia Narodowa Liga na rzecz Demokracji (NLD) musiała dostać 67% dostępnych miejsc w parlamencie. Zdobyła 79%, potwierdzając, że jest „panią Birmy”, polityczną „matką narodu”.
Po zwycięstwie wyborczym zaczęła pełną azjatyckiej dwuznaczności współpracę z generałami, ongiś jej oprawcami. Pozostawiła ich przywileje, nie dopuściła do rozliczeń, kontynuowała ich modernizację, publicznie mówiła „lubię armię”. A jednocześnie, za kulisami, odcinała ich od wpływów, przejmowała instytucje, przekabacała oligarchów. Wojskowi patrzyli przez palce, nie próbując jej obalić, bo nie przekroczyła niewidzialnych linii. No i broniła ich na świecie.
Chłodna ocena jej rządów to trója, no, może trójka plus. Za kadencji Suu Kyi imponujący dotąd wzrost PKB zwolnił, przyhamowały inwestycje zagraniczne, pogorszył się klimat biznesowy, zwolniła turystyka (a to wszystko jeszcze przed pandemią). Nie rozwiązano strukturalnych problemów, takich jak wojna domowa na pograniczach
W 2017 r. armia birmańska, mająca długą listę zbrodni na koncie, dokonała masakry spektakularnej nawet jak na swoje standardy. W odpowiedzi na ataki partyzanckie, przeprowadzone po cywilnemu, wygoniła z kraju prawie milion muzułmanów Rohingya. Ta klasyczna czystka etniczna, a zdaniem wielu ludobójstwo, pozostaje „zbrodnią bez kary”, zaś zmaltretowani Rohingya wegetują w obozach dla uchodźców w Bangladeszu mogąc liczyć tylko na moralne wsparcie świata. W Birmie optyka jest wszakże diametralnie inna. Rohingya są tam znienawidzeni za swoje bengalskie pochodzenie i kategorycznie odrzucani jako obcy – muzułmanie, zagrażający buddyjskiemu charakterowi państwa. Zaś fakt, że ich partyzantka uderzyła po cywilnemu przelał czarę goryczy. Po atakach partyzantów w oczach Birmańczyków Rohingya stali się w azjatycką odmianą Al-Kaidy, a lokalny konflikt na pograniczach przemienił się w starcie cywilizacji: buddyzmu z islamem. Dlatego wyrzucenie większości Rohingya z Birmy zyskało pełny poklask społeczny.
Zachód zareagował po swojemu: moralnym potępieniem (realne wsparcie polityczne i materialne dla Rohingya pozostaje nikłe). W kolejnych wyrazach oburzenia skupiono się jednak wcale nie na nieznanych w świecie generałach, lecz na politycznej celebrytce Suu Kyi. Żądano od niej „dania świadectwa” – poparcia Rohingya, odcięcia się od armii (i własnego narodu). Szefowa rządu, w kraju flankowana przez nacjonalistyczne bojówki, inspirowane przez armię i dowodzone przez mnichów (oskarżali ją o proislamskie sympatie), stanęła przed ścianą. Mogła posłuchać nawoływań świata, stanąć symbolicznie w obronie Rohingya (co tym ostatnim i tak by nie pomogło, bo to armia birmańska ich mordowała, a nie rząd Suu Kyi, niekontrolujący wojska), wystąpić przeciwko swojemu narodowi i stracić poparcie społeczne. Wtedy jej wszystkie dotychczasowe wyrzeczenia poszłyby na marne: armia tylko dybie, aż Suu Kyi powinie się noga, wojsko miałoby teraz wymarzony pretekst do zamachu stanu albo poczekałoby do kolejnych wyborów, bo popierająca Rohingya Suu Kyi z pewnością by je przegrała. Mając świadomość tego wszystkiego, nie zamierzała popełnić politycznego samobójstwa. Wybrała Birmę, odrzucając zarzuty o ludobójstwo Rohingya (w tym przed trybunałem w Hadze), czym zyskała entuzjazm społeczny (tak właśnie powinien zachować się przywódca narodowy w chwili próby, mówili Birmańczycy: postawić się całemu światu dla dobra kraju).
Opinia publiczna państw zachodnich tych kalkulacji zrozumieć nie chciała.
Wybór przez córkę Aung Sana interesów Birmy ponad wartości ogólnoludzkie odczytano jak zdradę demokratycznych ideałów. Z furią porównywalną do wcześniejszego uwielbienia rzucono się by odbrązowić Suu Kyi, zadając jej tak politycznie nokautujące ciosy, jak zdjęcie jej portretu z sali wybitnych absolwentów Oksfordu.
Kwestia etniczny to birmański węzeł gordyjski. Birmańczycy – 2/3 społeczeństwa – są zbyt silni i zbyt niechętni by dzielić się władzą, wpływem i przywilejami z licznymi mniejszościami etnicznymi (ponad 100 różnych ludów). Jednocześnie Birmańczycy nie są w stanie wymusić swojej całkowitej dominacji (tak jak to np. zrobili u siebie sąsiedni Tajowie)
Suu Kyi, traktując to wszystko z arystokratyczną obojętnością („opinie świata się zmieniają, jak wszystko”) w Birmie tylko na tym zachodnim potępieniu zyskała. Birmańczycy, wściekli, że opluwa się ich kraj, zjednoczyli się wokół sztandaru, trochę w stylu „obcy matkę biją!”. Jej notowania poszły ostro w górę, odrabiając straty spowodowane takim sobie rządzeniem.
Chłodna ocena jej rządów to trója, no, może trójka plus. Za kadencji Suu Kyi imponujący dotąd wzrost PKB zwolnił, przyhamowały inwestycje zagraniczne, pogorszył się klimat biznesowy, zwolniła turystyka (a to wszystko jeszcze przed pandemią). Nie rozwiązano strukturalnych problemów, takich jak wojna domowa na pograniczach. Nie poprawiono funkcjonowania słabego administracyjnie państwa. Z drugiej strony, postępuje modernizacja, budowane są nowe drogi, lotniska, Rangun przeżywa boom inwestycyjny (dziś ten uroczy ongiś postkolonialny skansen staje się drugim Bangkokiem, z rzędami galerii handlowych, co mieszkańców cieszy). Postępuje elektryfikacja: ponad 70% społeczeństwa ma już dostęp do prądu, a blackouty, zmora rządów wojskowych, zdarzają się znacznie rzadziej. W szerszym ujęciu, rewolucja cybernetyczna, lokalne connectivity oraz reintegracja Birmy z globalną wioską służą Birmańczykom. Zmniejsza się bieda, zniknęły puste półki, od świata nie odgradza już bambusowa kurtyna. Jest dobrze, a będzie lepiej, przynajmniej tak wierzą. To wszystko niekoniecznie zasługa Suu Kyi. Noblistka zasadniczo kontynuuje modernizację zapoczątkowaną w 2011 r. przez reformatorów z armii, co jej i krajowi wychodzi na dobre. Suu Kyi po prostu nie przeszkadza.
Nieźle jest też w polityce zagranicznej. Naprawiła relacje z Chinami, nadwyrężone przez wojskowych reformatorów. Wczorajsza „ikona demokracji” jest dziś fetowana przez Xi Jinpinga na czerwonym dywanie. Syn przybocznego Mao i córka założyciela niepodległej Birmy rozumieją się bez słów. Jej (pozorną) przemianę z demokratki w autokratkę (w istocie zmianę politycznych środków, godną jej ojca), tak przerażająca dla Zachodu, w Pekinie przyjęto z uznaniem dla dojrzałości politycznej Suu Kyi. Tylko czekać aż Chińczycy przyznają Pokojowej Noblistce Nagrodę Konfucjusza, by symbolicznie ukoronować ten proces. Dobre relacje z Chinami wiele Birmie pomagają: bronią przed Zachodem (żadne sankcje ONZ bez Chin nie przejdą) i oferują rozwój (specjalna strefa ekonomiczna, szybkie koleje, skomunikowanie Zatoki Bengalskiej z Chinami przez Górną Birmę). Ale grożą też kredytową pułapką i wpadnięciem w pełną zależność, niczym sąsiednie Laos i Kambodża. Nie chcąc podzielić losu Sri Lanki, zmuszonej oddać Chinom port Hambantota na 99 lat, Suu Kyi równoważy Pekin dobrymi relacjami z Tokio (Japonia imponująco wróciła do Birmy) i Seulem. Perspektywicznie wyglądają też stosunki z Indiami: Modi, ostatni do krytyki represji muzułmanów, sam uważnie przygląda się birmańskiej metodzie powolnego pozbawiania ich kolejnych praw (co widać w Asamie). A jeśli Indie istotnie zaczną „działać na Wschodzie”, jak zapowiadają, to Birma na tym zyska. Tylko Zachód, w Birmie drugorzędny, nie wie co robić. Media i aktywiści, wykorzystani ongiś przez Suu Kyi, odreagowują wciąż na niej frustrację. Ale zachodni politycy są już bardziej pragmatyczni, lepiej rozumieją uwarunkowania wewnętrzne, w jakich musi ona funkcjonować. W efekcie kontakty są utrzymywane a sankcje pozostają symboliczne. Noblistka nie straciła wszystkich przyjaciół na Zachodzie. Oksford może się dziś za Suu Kyi kajać, ale byłoby dla niej o wiele groźniej, gdyby to Mitch McConnell, lider republikanów w amerykańskim Senacie, ściągnął jej portret ze swego gabinetu.
Nadchodzące wybory są jednak dla niej wyzwaniem. Logika systemu skonstruowanego przez armię jest bezwzględna dla każdego cywila.
Aung San Suu Kyi wielokrotnie podkreślała konieczność poświęceń na rzecz szczytnego celu. Sama dawała przykład, składając na ołtarzu „dokończenia dzieła ojca” rodzinę, wolność osobistą, prawie milion Rohingya, a teraz ryzykując eskalację wojny domowej i pandemiczną katastrofę
Wybory odbywają się do dwóch izb parlamentu i sejmików lokalnych (politycznie drugorzędnych). Do wzięcia w wyborach krajowych jest 75%, bo 25% z urzędu dostaje armia. Izba niższy parlamentu (Pyithu Hluttaw, „izba przedstawicieli”) ma 440 miejsc, z czego armia ma zagwarantowane 110 (głosuje się na 330), a izba wyższa (Amyotha Hluttaw, „izba narodowości”) – 224 miejsca (z czego wojsku przypada 56 miejsc); wybiera się 168. Jak łatwo policzyć, każda opozycja wobec armii by mieć większość (50% +1 głos) musi uzyskać 221 miejsc w izbie niższej i 113 miejsc w izbie wyższej, co razem daje 334 miejsc (z 498 wybieralnych łącznie mandatów; wszystkich posłów jest 664, ale 166 mianuje armia). W przeliczeniu na dostępne w wyborach miejsca oznacza to, że zdobyć trzeba 67% dostępnych głosów. Sprawę trochę – ale tylko trochę – ułatwia system jednomandatowych okręgów wyborczych (efekt kolonialnego dziedzictwa), który premiuje duże partie i unicestwia mniejsze. W poprzednich wyborach NLD dostała 57% głosów, co przełożyło się 79% miejsc w parlamencie.
Jednak nawet przy JOW-ach jest trudno, bo armia ma jedną czwartą miejsc z urzędu, a dodatkowo wystawia partię-przybudówkę. Innymi słowy, logika systemu jest brutalnie prosta. Każdy cywil, opozycyjny wobec armii, zmuszony jest co pięć lat uzyskiwać potężny społeczny mandat do rządzenia. Armia zaś niczego nie musi, bo jej przywileje wynikają z konstytucji. To z kolei powoduje, że każda elekcja, co pięć lat, to wybory o wszystko dla rządów cywilnych.
Tak jest i tym razem dla Narodowej Ligi na rzecz Demokracji (NLD), partii Suu Kyi. Nie ulega wątpliwości, że NLD wygra. Mimo pojawiającej się gdzieniegdzie krytyki, Suu Kyi jest wśród Birmańczyków wciąż bardzo popularna, wręcz uwielbiana. To wciąż „matka narodu”, opiekująca się społeczeństwem w trudnych czasach COVID-u. Armia, dla odmiany, pozostaje nielubiana za przeszłe zbrodnie i za uprzywilejowany status w społeczeństwie. To powoduje, że NLD ma pewne ok. 50% procent poparcia, a USDP (przybudówka armii) marzy o 10%. Pytanie brzmi więc nie „czy”, a „jak”: czy NLD wygra wystarczająco? Każdy wynik poniżej 67% dostępnych miejsc w parlamencie będzie bowiem pyrrusowym zwycięstwem.
To nie wojskowi ani nie mniejsze partie birmańskie zagrażają Suu Kyi. Wyborczy system JOW-ów skutecznie eliminuje mniejsze partie birmańskie, robiąc z nich polityczną dekorację. Cenne mandaty mogą Suu Kyi za to odebrać mniejszości etniczne. Ich partie są za małe by wygrać, ale mogą w zwycięstwie przeszkodzić, odbierając kluczowe kilka procent.
Kwestia etniczna to birmański węzeł gordyjski. Birmańczycy – 2/3 społeczeństwa – są zbyt silni i zbyt niechętni by dzielić się władzą, wpływem i przywilejami z licznymi mniejszościami (ponad 100 różnych ludów). Jednocześnie Birmańczycy nie są w stanie wymusić swojej całkowitej dominacji (tak jak to np. zrobili u siebie sąsiedni Tajowie). Efektem tego pata jest najdłuższej trwająca wojna domowa na świecie, tląca się na peryferiach. Rozwiązania politycznego nie widać. W birmańskim rdzeniu mniejszości zostały podporządkowane, ale na pograniczach znaczące obszary są poza kontrolą rządu centralnego. Istnieją tam parapaństwa przypominające te na obszarze postradzieckim. Zaś dekady brutalnej wojny domowej wlały nienawiść „w serca pobratymcze”. Suu Kyi spróbowała zaprowadzić pokój, ale nie mogąc znaleźć kompromisu między żądaniami armii („złóżcie broń!”) a postulatami partyzantów (utworzenie federacji), poniosła klęskę.
Potem, nie chcąc drażnić armii, Suu Kyi zbliżyła się do stanowiska wojskowych, co jeszcze mocniej wyalienowało mniejszości. Zagłosowały walnie za Suu Kyi w 2015 r., po to by broniła ich przed armią, a nie by sprzymierzała się z wojskiem przeciw nim. Drugi raz tego błędu raczej nie popełnią. Suu Kyi jest tego świadoma, podjęła więc działania zaradcze.
Kontrolowana przez nominatów NLD Centralna Komisja Wyborcza, powołując się na zagrożenie partyzanckie, anulowała głosowanie na wielu terenach etnicznych. Ta kontrowersyjna decyzja jest dwuznaczna: zagrożenie partyzantką jest realne (choć nie wszędzie jednakowe), ale trudno nie dostrzec w tym interesu politycznego NLD: to nie są wyborcy tej partii. Wśród wykluczonych z głosowania znajduje się większość Arakanu, gdzie Suu Kyi jest niepopularna za jej zbyt słabe (zdaniem miejscowych) przeciwstawianie się Rohingya i za zostawienie mniejszości na łaskę armii. Arakan był jednym z niewielu miejsc, gdzie w 2015 r. NLD nie wygrała. Teraz nie będzie to mieć znaczenia, bo ponad połowa mieszkańców regionu nie zagłosuje na nikogo. Ich wyborcze ubezwłasnowolnienie grozi wzmocnieniem i tak już silnej partyzantki. Ale to będzie po wyborach.
Podobną logikę Suu Kyi stosuje wobec pandemii. COVID początkowo nie dotknął Birmy, teraz wszakże dewastuje kraj, grożąc katastrofą zdrowotną i paraliżem słabego państwa. Codziennie śrubowane są rekordy zakażeń (którym i tak nikt nie dowierza, bo wszyscy wiedzą, że testów jest za mało). W Rangunie wprowadzono lockdown, a w całym kraju ograniczono transport i zgromadzenia publiczne, w tym na czas Thadingyut, festiwalu świateł, kulturowo drugiego najważniejszego w Birmie święta, zakłócając jego najbardziej spektakularną część, wypuszczanie zapalonych lampionów. Słaba birmańska służba zdrowia ledwo zipie, głosowanie odbędzie się gdzie się da, bo szkoły (zamknięte od sierpnia, nauki nie ma wcale: zdalnie się tu nie da) dawno już przekwalifikowano na przychodnie, podobnie jak stadiony. Osoby po 60-tce, będące na kwarantannie, oraz ci, którzy nie dojadą do swoich okręgów wyborczych mogą głosować w domu, co powoduje znaczny procent głosów oddanych wcześniej. Wczesne głosowanie zaczęło się na tydzień przed głównymi wyborami, co przy możliwościach logistycznych państwa birmańskiego (w prasie birmańskiej można sobie pooglądać wielce wymowne zdjęcia kilkuosobowych komisji idących swobodnie z urną przez wioski, ochranianych przez jednego policjanta) i minimalnej liczbie obserwatorów (miejscowi boją się pandemii, zagranicznych jest jak kot napłakał) na pewno spowoduje lawinę protestów powyborczych. Nie mówiąc już niemal pewnej o większej liczbie zarażonych spowodowanych przeprowadzeniem wyborów.
Sporo partii birmańskich i etnicznych wzywało by przełożyć głosowanie, ludzie przezywają te wybory „covidowymi” (dodając ze śmiechem, że w USA jest podobnie) i wielu zostanie ze strachu w domu. Ale Suu Kyi jest nieugięta. Wie, że czas nie działa na jej korzyść – im później zrobi wybory, tym większe będą straty pandemiczne, co obciąży jej rząd i zabierze popularność. A ponadto nie ufa armii. W młodej, postwojskowej demokracji birmańskiej jeszcze nigdy nie zdarzyło się przełożenie wyborów i lepiej tego wariantu nie próbować. A nuż wojskowi znaleźliby pretekst by powrócić do władzy? Lepiej nie ryzykować.
Aung San Suu Kyi wielokrotnie podkreślała konieczność poświęceń na rzecz szczytnego celu. Sama dawała przykład, składając na ołtarzu „dokończenia dzieła ojca” rodzinę, wolność osobistą, prawie milion Rohingya, a teraz ryzykując eskalację wojny domowej i pandemiczną katastrofę. Jeśli mimo to wygra, wszyscy zapomną o kontrowersjach, w polityce liczą się zwycięzcy. Bez względu jednak na wynik, Aung San Suu Kyi jest córką swojego ojca, godną jego dziedzictwa. Nie ma dla niej większego komplementu.
Autor opublikował niedawno swoją najnowszą biografię polityczną Suu Kyi, „A Political Biography of Aung San Suu Kyi. A Hybrid Politician” (Routledge: New York – Abington 2020)
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Artykuł z miesięcznika:
Waszyngton na pewno nie będzie miał środków na utrzymanie poziomu gwarancji bezpieczeństwa dla Europy. Europa musi się uzbroić
W imponującym stylu, w zaledwie 10 dni, siły rebeliantów z północy, południa i wschodu grzecznie „zapukały w mapę”, a reżim Al-Assada rozsypał się jak domek z kart od Aleppo po Damaszek
Dlaczego upada kolejny francuski rząd? Czy Korea Południowa pogrąży się w chaosie? Kto zablokował dodatkowe miliardy dolarów pomocy dla Ukrainy?
Czy zakończenie konfliktu między Izraelem a libańskim Hezbollahem faktycznie się dokonało? Jak Morze Bałtyckie zostanie zabezpieczone przed Rosją? Co sprawiło, że notowania dolara kanadyjskiego i meksykańskiego peso gwałtownie spadły?
Donald Trump zrobił wiele, aby uniknąć chaosu znanego z pierwszej jego kadencji. Nie mam jednak przekonania, że oznacza to, że teraz uda mu się zupełnie uniknąć oporu materii. Dojdzie natomiast, moim zdaniem, do tego, co określiłbym mianem instytucjonalizacji w USA sporu pomiędzy globalizmem a lokalizmem.
Czy wykorzystanie pocisków balistycznych ziemia-ziemia zmienia sytuację Ukrainy? Jak podziałało ono na Rosję? Jakie tematy podjęto podczas szczytu grupy G20 w Rio de Janeiro?
Zapisz się na listę mailingową i wybierz, na jaki temat chcesz otrzymywać alerty:
Login lub e-mail
Hasło
Zapamiętaj mnie