Nie masz czasu na zapoznanie się z całością artykułu?
Wystarczy, że klikniesz ikonę „oznacz artykuł do przeczytania później”. Wszystkie zapisane publikacje znajdziesz w profilu czytelnika

Partyjna wojna zamiast naprawy państwa

Dumna ze swojego zwycięstwa prawica nie będzie w stanie przekuć go w taką zmianę reguł, która pozwoli nam rywalizować z silniejszymi dziś podmiotami

Dumna ze swojego zwycięstwa prawica nie będzie w stanie przekuć go w taką zmianę reguł, która pozwoli nam rywalizować z silniejszymi dziś podmiotami

Działania PiS w pierwszych powyborczych tygodniach to efekt porzucenia przez prawicę myślenia państwowego, wykraczającego poza perspektywę „my – oni”. Osiem lat opozycji, osiem lat grillowania przez media głównego nurtu zaowocowało lekceważeniem tego, co w państwie powinno być wspólne. Nawet jeżeli znajdziemy sto argumentów usprawiedliwiających taką ewolucję prawicy, to nie widzę ani jednego przemawiającego za tym, by wiązać z nią jakiekolwiek nadzieje jako z siłą będącą w stanie przywrócić terminowi Rzeczpospolita jego podstawowe znaczenie.

Logika III RP

Prawica porzuciła program państwowy, rozumiany jako naprawa reguł i instytucji, a nie przejmowanie struktur państwa i poddawanie ich własnej politycznej kontroli. Nie mówię tylko o Prawie i Sprawiedliwości, którego ewolucję w tej kwestii można było obserwować już w czasie koalicji z LPR i Samoobroną, a potem w wyraźnym przesuwaniu zainteresowań ku polityce społecznej, historycznej, ku konfliktom kulturowym i symbolicznym oraz ku fundamentalnej krytyce już nie tylko mającego cechy przestępcze układu, lecz także całego establishmentu.

Myślenie kategoriami państwa jako całości (a nie państwa jako narzędzia czy przestrzeni podlegającej kolonizacji) wyparowało z mediów o wyrazistej orientacji prawicowej i przestało być punktem odniesienia dla wielu grup intelektualnych wspierających rządzącą dziś formację. Porzucili go wszyscy ci, którym dziś wystarczy przejęcie władzy i symboliczne akty upokorzenia przeciwników. Ci, którym sprawia satysfakcję skuteczność PiS w „przejęciu” Trybunału Konstytucyjnego i którzy czekają na „odbicie” publicznych mediów.

Tym słowom nie towarzyszy polityczny idealizm. Widziałem grę o stołki i przejmowanie spółek skarbu państwa przez Akcję Wyborczą Solidarność i pamiętam ożywiający ten proces duch „TKM”. Pamiętam oburzenie części polityków i beneficjentów ruchów kadrowych wobec tych wszystkich dziwnych reform, które AWS zapowiadała, a które mogły przeszkadzać w konsumpcji politycznych konfitur. Pamiętam przejmowanie państwa przez SLD, z „blitzkriegową” likwidacją UOP. I pamiętam „dorzynanie watahy” oraz całkiem niedawne dowody pazerności ludowo-platformerskiej elity. Nie mogę też zapomnieć personalnej nędzy wielu decyzji koalicji, którą PiS zawarł z LPR i Samoobroną.

Jarosław Kaczyński próbuje zbudować wysoki mur nieufności między rdzeniem partyjno-politycznym nowej władzy a otoczeniem

Tyle tylko, że to wszystko należy do logiki Trzeciej Rzeczpospolitej. Państwa, które nazbyt często jest terenem szkodliwej eksploatacji ze strony partii politycznych, a zbyt rzadko przedmiotem ich troski. Dlatego obawiam się, że w kwestii stosunku do reguł, które stanowią fundament obecnych porządków, zasadniczej zamiany nie będzie. Będzie „tak samo, tylko jeszcze bardziej”. Tak tylko bowiem można ocenić zachowanie większości parlamentarnej i Prezydenta w reakcji na wprowadzone przez PO zmiany w sposobie kształtowania składu Trybunału Konstytucyjnego. Tak samo – zlikwidowanie zasady rotacyjnego kierownictwa w komisji ds. służb specjalnych, mocno zmanipulowanej już w poprzedniej kadencji.

Nieufni i nieobliczalni

Źródłem tego typu działań jest nieufność, jaką żywi Jarosław Kaczyński wobec rozwiązań instytucjonalnych. W głośnym onegdaj „przemówieniu radomskim” z czerwca 2007 roku powiedział bardzo jasno o naiwności tych, którzy wierzą w skuteczność instytucjonalnych reform. I o pragmatyzmie wierzących w znaczenie „czynnika ludzkiego”, który nakazuje przywiązywanie większej wagi do zmian kadrowych. Nieufność ta odnosi się też do realnych struktur państwa, a także do perspektywy uwikłania „swoich ludzi” w reprezentowane przez nie interesy. Dlatego Jarosław Kaczyński próbuje zbudować wysoki mur nieufności między rdzeniem partyjno-politycznym nowej władzy a otoczeniem. Może się obawiać, że w przeciwnym razie ludzie PiS szybko staną się adwokatami swoich branż, resortów, zaczną liczyć się z opinią mediów czy posłów opozycji. Mur nieufności można zbudować tylko poprzez działania, które utrudnią współpracę między PiS a otoczeniem. Poprzez wejście w ostry konflikt z opozycją, z wpływowymi środowiskami zawodowymi, z mediami. Żaden koszt nie jest zbyt wysoki, by go ponieść. A koszty będą spore.

Metoda polityczna Jarosława Kaczyńskiego – polegająca na nieprzewidywalności – okazała się wiele razy bardzo skuteczna w dziele destrukcji silniejszych od niego koalicji, w rozbrajaniu przeciwników i niewygodnych sojuszników. Ale jeszcze nigdy nie doprowadziła do ukształtowania stabilnego, sprawnego mechanizmu rządzenia.

W pierwszych tygodniach po wyborach Prawo i Sprawiedliwość bardzo osłabiło własną zdolność do wprowadzania zmian innych niż personalne czy organizacyjne. Zapomniało, że w obecnej konstrukcji ustrojowej władza nie polega na wydawaniu poleceń, lecz na umiejętności budowy koalicji forsujących niekorzystne dla części graczy decyzje. Te koalicje wymagają twórczego zaangażowania urzędników, ekspertów, partnerów społecznych. Polecenia skutkują co najwyżej bezwolnym posłuszeństwem. Pozostaje tylko czekać, aż część ministrów zrozumie, że takie bezwolne posłuszeństwo nie pozwala na wprowadzanie istotnych, jakościowych zmian. Wszędzie tam, gdzie zmiany są trudne i mogą być sabotowane przez część aparatu administracyjnego, torpedowane przez silne lobby itp., rządowi może zabraknąć sojuszników.

Równocześnie Prawo i Sprawiedliwość dość poważnie zredukowało program rządzenia. Przynajmniej w sferze deklaracji. Expose na poziomie konkretów potwierdziło jedynie najbardziej wyraziste obietnice wyborcze. W wielu pozostałych punktach było lakoniczne, małomówne lub ostentacyjnie milczało. Premier Beata Szydło bardzo ogólnikowo przedstawiła wizję polityki międzynarodowej, choć wiadomo, że w tej sferze szykują się istotne zmiany. Nie wspomniała o przestrzeni samorządowej, choć właśnie Prawo i Sprawiedliwość powinno być zainteresowane zakwestionowaniem umocnionego w latach rządów PO strukturalnego centralizmu.

Ta pospieszna redukcja nie wyklucza istnienia pozytywnej agendy na poziomie ministerstw. Zwłaszcza w tych sferach, w których istnieje dość szeroki konsensus polityczny (jak wsparcie dla polityki demograficznej czy obszar podlegający nowej minister cyfryzacji), i tych, które nie wymagają współdziałania aparatu urzędniczego, partnerów społecznych, a w szczególności mobilizacji opinii publicznej (jak usprawnienia administracyjne).

Ograniczenie pola manewru

Można zrozumieć logikę rządzenia, selektywnie wyznaczającą wąskie pola konfliktu i szerokie pola kooperacji z otoczeniem. Ale polityka, która z założenia prowadzi do konfliktu na wielu polach, jest niewytłumaczalna nie tylko z perspektywy ściśle państwowej, lecz także z punktu widzenia interesu uprawiających ją władz. Szczególnie wówczas, gdy wikła instytucje, których rolą ustrojową jest budowanie konsensusu szerszego niż aktualna większość parlamentarna.

Istotnym ograniczeniem pola manewru było w ostatnich tygodniach włączenie Prezydenta w dwie logiki: konfliktu z otoczeniem i legislacyjnego blitzkriegu

Takim istotnym ograniczeniem pola manewru było w ostatnich tygodniach włączenie Prezydenta w dwie logiki: konfliktu z otoczeniem i legislacyjnego blitzkriegu. Prezydent Duda nie tylko przez osiemdziesiąt dni odmawiał rozmowy z premier Ewą Kopacz, ale też po ogłoszeniu wyników wyborów nie znalazł powodu, by spotkać się na indywidualnych konsultacjach z liderami opozycji. Choćby po to, by przedstawić im własny punkt widzenia w sprawie Trybunału Konstytucyjnego, porozmawiać o sytuacji międzynarodowej, i – co w polityce naturalne – nawiązać nić osobistego porozumienia i kontaktu.

Oczywiście, Kancelaria może lekceważyć reakcję części środowisk prawniczych, może nie martwić się ustąpieniem profesorów Aleksandra Halla i Henryka Samsonowicza z kapituły Orderu Orła Białego. Może uznać, że wizerunkowe straty zawsze da się „przykryć” i „odrobić”. Nie zamierzam martwić się osobistą popularnością prezydenta Andrzeja Dudy ani udzielać mu porad. Problem polega na tym, że poniesione w ciągu zaledwie miesiąca straty poważnie utrudniają realizację zapowiedzianej już agendy prezydentury. Utrudniają traktowanie Prezydenta jako tego, kto jest w stanie wychodzić w swym działaniu poza logikę partyjnego konfliktu. O ile strategia PiS, nastawiona na utrzymanie ostrego konfliktu politycznego nie budzi – zwłaszcza w świetle ostatnich ośmiu lat – wielkiego zdziwienia, o tyle silne uwikłanie w nią Prezydenta jest nie tylko sprzeczne z wizją prezydentury, jaką prezentował on w kampanii, ale też znacząco ogranicza pole manewru obozu rządzącego.

Dywan spod nóg

Początek rządów PiS wzmocnił podziały na scenie politycznej, które od lat można opisywać już nie jako partyjne czy ideologiczne, ale raczej plemienne. Łatwość, z jaką ze strony na stronę przechodzili politycy tacy jak Michał Kamiński czy Jarosław Gowin, pokazuje, że najsilniejszą więzią nie są poglądy czy choćby diagnoza sytuacji, lecz proste „my – oni”. Obie strony myślą tak nie tylko o konflikcie politycznym, ale także o społeczeństwie, a lapsus premier Ewy Kopacz o „naszych Polakach” podpowiedział publicystom zgrabną formułę, dzięki której można nazwać owo pęknięcie plemiennym.

Plemienna lojalność sięga daleko poza partie polityczne. Ogranicza pola wyłączone z bieżącego konfliktu do bardzo skromnego marginesu. W warunkach takiego pęknięcia i twardej nieufności można dokonywać zmian personalnych i organizacyjnych. Można – dopóki pozwala na to większość w Sejmie – wprowadzać zmiany legislacyjne i błyskawicznie uzyskiwać podpis Prezydenta. Ale rządzenie nie sprowadza się do tych dwóch procesów. Tak jak państwo nie jest po prostu terenem, który się podbija, umieszczając wszędzie swoich ludzi i opowiadając historyjki o tym, że do reformowania konieczne jest posiadanie pełnej kontroli.

Taka polityka jest wyciąganiem dywanu spod nóg wszelkich planów naprawy instytucji. Element siły w takiej reformie jest czasami potrzebny, ale nigdy nie jest wystarczający. Znacząca część takich zmian wymaga raczej misternego i długofalowego budowania zaufania między różnymi aktorami sceny publicznej. To dla rządów PiS może się okazać barierą nie do przekroczenia. Jeżeli tak będzie – czekają nas kolejne stracone lata. Dumna ze swojego zwycięstwa prawica nie będzie w stanie przekuć go w taką zmianę reguł, która pozwoli nam rywalizować z silniejszymi dziś podmiotami i skutecznie reagować na pojawiające się przed państwem i instytucjami publicznymi problemy.

politolog, autor m.in. "Konserwatyzmu po komunizmie" i "Wyjścia awaryjnego", twórca idei IV Rzeczypospolitej

Nasi Patroni wsparli nas dotąd kwotą:
9 791 / 29 500 zł (cel miesięczny)

33.19 %
Wspieraj NK Dołącz

Komentarze

3 odpowiedzi na “Partyjna wojna zamiast naprawy państwa”

  1. Wojciech K. pisze:

    Artykuł mozna traktować jako ostrzezenie i w tym sensie jest wartosciowy. Jedna rzecz jest tu wątpliwa. „Instytucje i procedury” czy ludzie w instytucjach. Niestety ale procedur w polskich instytucjach jest juz tyle ze nikt nie wie tak naprawde po co one sa. Oceny ryzyka, ISO, kontrola zarządcza. Co kto chce. I wszystko jest fikcją. Potrzeba mądrych, uczciwych i odwaznych ludzi. Niezaczadzonych „błyskotkami” („ISO rozwiąze wszystkie problemy”). Czy Polska ma takich ludzi?

  2. Stanisław Lose pisze:

    ma Pan rację, całkowitą rację, ale by działać zgodnie z Pana słusznymi tezami, trzeba by jednak wiedzieć gdzie jesteśmy i dokąd zmierzamy…. a do tego niezbędna jest jeszcze znajomość drogi.
    Niestety, w tych sprawach nic nie wiemy, nie mamy żadnej wiedzy….. stracone lata…. i znowu wszystko musimy robić po omacku….

  3. Sławomir N. pisze:

    Panie Doktorze,

    Przestroga całkowicie słuszna, diagnoza – w dużej mierze. Zastanawiam się jednak, co należałoby zrobić, by to nie było wołanie na puszczy. Albo – żeby takie oceny działania PiS nie stały się równie rutynowe, jak ta plemienna wojna. Czy jest jakieś potencjalne zaplecze intelektualne dla rządu prawicowego, które byłoby w stanie opracować konkretne strategie zmiany instytucjonalnej i przekonać do nich i elektorat prawicy, i jej rząd? Obawiam się, że odrzucając ów plemienny podział „my – oni”, wylewamy dziecko z kąpielą, gdyż jednak poczucie „my” jest niezbędne dla podejmowania jakiejkolwiek odpowiedzialności obywatelskiej.

    Tymczasem zbyt wielu z nas, ludzi mających odpowiedni potencjał intelektualno-moralny, pozostaje na pozycjach zdegustowanych komentatorów. Dyzgust tyleż uzasadniony, co jałowy. I ryzykowny – łatwo na nim poprzestać. Nie da się nic zrobić? Nie „damy rady”?

Dodaj komentarz

Zobacz

Zarejestruj się i zapisz się do newslettera, aby otrzymać wszystkie treści za darmo