Wpisz kwotę, którą chesz przekazać na rzecz NK
Śledząc polską debatę publiczną o sprawach międzynarodowych i polityce zagranicznej, można odnieść wrażenie, że wszyscy lub prawie wszyscy jej uczestnicy czują się realistami politycznymi. Tak się bowiem sami określają, realizmem właśnie uzasadniając nader często swoje decyzje i wypowiedzi – w każdym razie niezwykle rzadko kwestionując realizm jako podstawę myślenia. Można by więc uznać, że żyjemy w kraju realizmu politycznego. Jest jednak dokładnie odwrotnie.
Polska debata publiczna i – co ważniejsze – polska polityka zagraniczna jest do szpiku kości liberalna. (Mowa oczywiście o liberalizmie nie jako teorii ekonomicznej czy ogólnopolitycznej, ale jako teorii stosunków międzynarodowych). Priorytet szerzenia demokracji i praw człowieka przenika ją na wskroś, będąc przedmiotem konsensusu głównych sił politycznych (skądinąd tak rzadkiego w naszych realiach) i sprzyjających im liderów opinii. W konfrontacji z argumentami realistycznymi – wychodzący- mi od problemu przetrwania i akumulacji potęgi – priorytet ten wygrywa: pod względem zarówno popularności w debacie, jak i przełożenia na decyzje polityczne. Dobrze widać to na przykładzie ostatniego kryzysu politycznego na – krytycznej z punktu widzenia polskich interesów narodowych – Białorusi w 2019 roku. Argumenty realistów o potrzebie koncentracji na minimalizacji wpływów rosyjskich i maksymalizacji polskich zostały – kolejny raz – zignorowane, a zwyciężyło odruchowe zdecydowane wsparcie dla demokratycznej opozycji, mimo jej ewidentnej prorosyjskości, niekiedy większej niż wykazywana przez słabnącego dyktatora Aleksandra Łukaszenkę1. Co ważniejsze, skutek tej polityki okazał się dokładnie zgodny z przewidywaniami realistów. Był nim bardzo daleko idący wzrost wpływów rosyjskich na Białorusi w wyniku zdania osłabionego wewnętrznie i izolowanego międzynarodowo Aleksandra Łukaszenki na łaskę Kremla. Mimo ewidentnej klęski polskich priorytetów narodowych na tym obszarze oznak istotnej zmiany strategii brak, luminarze liberalnej polityki wobec Mińska wydają się z siebie zadowoleni, w dodatku – ponownie – powołując się przy tym nierzadko na realizm polityczny.
Polska debata publiczna i – co ważniejsze – polska polityka zagraniczna jest do szpiku kości liberalna
Mamy więc w Polsce do czynienia z paradoksem silnego liberalizmu w sprawach międzynarodowych, posługującego się często realistyczną (a więc przeciwstawną znaczeniowo) ornamentyką. Pogłębia to problem pomieszania pojęć i utrudnia debatę o ewentualnych zmianach polityki. Wśród najważniejszych przyczyn tego zjawiska należy wymienić niedostatek poważnej refleksji nad realizmem i w ogóle słabość teoretyczną polskich dyskusji na tematy międzynarodowe. Przy ogólnie silnym zapatrzeniu w Stany Zjednoczone klasyczne prace wielkich realistów amerykańskich – jak Hans Morgenthau i Kenneth Waltz – są właściwie nieobecne w debacie nad Wisłą. Zapewne również dlatego, że nawet w części nie zostały przełożone na język polski albo trafiły do całkowicie niszowego w naszych realiach obrotu akademickiego: bez większej dyskusji, bez rezonansu, nieraz bez dostępności w księgarniach kilka lat po wydaniu. Spośród najważniejszych książek amerykańskich realistów jak dotąd jedynie Tragizm polityki mocarstw – wielki manifest teorii realizmu ofensywnego – Johna J. Mearsheimera doczekał się u nas tłumaczenia wykraczającego poza ten model, blisko dwadzieścia lat po wydaniu za Atlantykiem3. Tylko nieco lepiej jest z polskimi klasykami realizmu. Prace takich autorów jak Adolf Bocheński funkcjonują w stosunkowo niewielkich niszach wydawniczych i nie są przedmiotem szerokiej debaty ani zauważalnymi źródłami ważniejszych politycznych inspiracji. Z kolei na przykład twórczość Władysława Studnickiego rezonuje nieco szerzej, ale jednocześnie jest bardzo zaciekle zwalczana. Związek tych niedostatków z myleniem podstawowych kategorii we współczesnej debacie publicznej wydaje się oczywisty.
Co do samej siły liberalizmu jako teorii i ideologii spraw międzynarodowych, to, jak się wydaje, ma ona w Polsce znacznie głębsze podstawy, niż wielu jest skłonnych sądzić. Wyrasta bowiem na gruncie naszej tradycji romantycznej, ta zaś trwale ukształtowała polskie myślenie polityczne – i to z siłą trudno chyba porównywalną z jakimkolwiek innym narodem – zakorzeniając w umysłach idee uniwersalnych praw, postrzegania stosunków międzynarodowych przez antynomię wolność versus autokracja, prometeizmu demokratycznego. A także widzenie polityki przez pryzmat moralności, logikę dawania świadectwa czy lekceważenie potęgi materialnej na rzecz duchowej. Nie zagłębiając się w te wątki, podjęte zresztą przy innej okazji, warto jednak zasygnalizować, że hipoteza o specyficznym splocie romantyczno-liberalnym w Polsce wydaje się w znacznym stopniu wyjaśniać fenomen stosunkowo małej popularności w naszym kraju liberalizmu jako ogólnej teorii politycznej, a jednocześnie jego ogromnej siły jako teorii stosunków międzynarodowych. Podobnie ma się rzecz ze splotem tej ideologii z półperyferyjnym statusem Polski, który po głębszej analizie okazuje się stawiać elity przed trudnym zadaniem nieustannego lawirowania między interesem narodowym a interesem systemu światowego. Ten ostatni miał zaś w ostatnich dekadach właśnie charakter liberalny. Jak to ujął Rafał Matyja: „Państwa półperyferyjne są zatem, ze swej natury, w tym samym stopniu mechanizmem chroniącym lokalne interesy, co narzędziem ich redukowania i – gdy to konieczne – podporządkowania regułom atlantyckim, europejskim i globalnym. Ta podwójna rola podnosi wymagania merytoryczne wobec polityków, ekspertów i dyplomatów. A skoro tak, to państwo uwikłane w partyjno-klientelistyczny system rekrutacji kadr i redukujące wymagania merytoryczne staje się, na własne życzenie, raczej strażnikiem porządku światowego niż obrońcą interesów lokalnych”.
Co do samej siły liberalizmu jako teorii i ideologii spraw międzynarodowych, to, jak się wydaje, ma ona w Polsce znacznie głębsze podstawy, niż wielu jest skłonnych sądzić. Wyrasta bowiem na gruncie naszej tradycji romantycznej, ta zaś trwale ukształtowała polskie myślenie polityczne.
W każdym razie mamy w Polsce dominację liberalizmu w myśleniu o sprawach międzynarodowych i polityce zagranicznej, połączoną ze słabą teorią i z bardzo słabym państwem. To mieszanka wybuchowa w coraz bardziej niespokojnym XXI wieku, coraz wyraźniej przynoszącym powrót do polityki siły (power politics) i licznych konfliktów w pogłębiającej się międzynarodowej anarchii. Oznacza to także renesans twardego realizmu w stosunkach między państwami. Bardzo potrzebujemy w Polsce sposobu na myślowe opanowanie tej nowej rzeczywistości, aby móc się z nią zmierzyć politycznie. Stare schematy się wyczerpały.
Z tego punktu widzenia pierwsze polskie wydanie książki Johna J. Mearsheimera to rzecz na wagę złota. Rozległy manifest realizmu politycznego, jakim jest praca Wielkie złudzenie, znacznie powiększa dorobek tego nurtu myślenia nad Wisłą, dostarczając mu zarazem mocnych ram teoretycznych. Krytykując bowiem liberalną politykę i jej wymierne skutki, John J. Mearsheimer szczegółowo bada jej intelektualne podstawy, aby finalnie je zdekonstruować. Jest więc skądinąd ta książka (w każdym właściwie elemencie) świetnym potwierdzeniem powiedzenia, że „nie ma nic bardziej praktycznego niż dobra teoria”.
Główna teza Wielkiego złudzenia jest równie jasna, co fundamentalna: liberalna polityka zagraniczna Stanów Zjednoczonych po upadku Związku Radzieckiego poniosła klęskę, przynosząc skutki odwrotne do zamierzonych w kwestii nie tylko realizacji amerykańskiego interesu narodowego, ale także w aspekcie szerzenia liberalnej demokracji i praw człowieka. Stało się tak dlatego, że od początku była oparta na błędnych podstawach intelektualnych, lekceważących ograniczenia wskazywane przez realizm i przeceniając założenia o charakterze liberalnym. Doprowadziło to Amerykę do uwikłania się w liczne wojny i interwencje w duchu rzekomej obrony uniwersalnych jakoby wartości, które nie tylko nie przyniosły oczekiwanych skutków (jak demokratyzacja i westernizacja Bliskiego Wschodu), ale przede wszystkim wyczerpały zasoby supermocarstwa potrzebne gdzie indziej.
Główna teza Wielkiego złudzenia jest równie jasna, co fundamentalna: liberalna polityka zagraniczna Stanów Zjednoczonych po upadku Związku Radzieckiego poniosła klęskę, przynosząc skutki odwrotne do zamierzonych w kwestii nie tylko realizacji amerykańskiego interesu narodowego, ale także w aspekcie szerzenia liberalnej demokracji i praw człowieka.
Horrendalne koszty dla Waszyngtonu – i ludności takich krajów jak Afganistan czy Libia – są jednak tylko wierzchołkiem góry lodowej, w każdym razie z perspektywy amerykańskiego interesu narodowego. Dziś wyraźnie już widać, jaki był główny koszt alternatywny. Była nim możliwość wcześniejszego i mocniejszego zaangażowania w powstrzymywanie wzrostu potęgi Chin. Najtrudniejszego rywala, z jakim Waszyngton miał kiedykolwiek do czynienia, coraz skuteczniej podważającego amerykański prymat w Azji i na świecie. Tu także kluczową rolę odegrało wielkie liberalne złudzenie: naiwna wiara w to, że integrując Chiny ze zglobalizowaną gospodarką i pozwalając im się bogacić na bezprecedensową skalę, uczyni się je „odpowiedzialnym udziałowcem” z przyjaznym nastawieniem do Ameryki. Ten aspekt John J. Mearsheimer w prezentowanej książce jedynie sygnalizuje. Przy innych okazjach nie wahał się jednak mówić bardzo zdecydowanie: „jest już za późno, by powstrzymać Chiny”. Warto tu o tym wspomnieć, pokazuje to bowiem, jakiej stawki dotyka niniejsza książka. Jest nią także przyszłość Stanów Zjednoczonych jako mocarstwa w rywalizacji z głównym rywalem, a przez nią – przyszłość całego świata. W tym mieszczą się oczywiście tak palące dla nas nad Wisłą kwestie, jak trwałość NATO i obecności wojskowej Waszyngtonu w Europie czy dalsze perspektywy sojuszu polsko-amerykańskiego.
John J. Mearsheimer pokazuje, jak kombinacja liberalnych złudzeń z momentem największej potęgi popchnęła Stany Zjednoczone w doktrynę liberalnego hegemonizmu, należącą do istoty tak zwanej wielkiej strategii Waszyngtonu w ostatnich dekadach. Nie mogąc sprawować światowej hegemonii w dosłownym, tradycyjnym znaczeniu tego słowa, a jednocześnie nie widząc po pokonaniu Sowietów żadnego wielkomocarstwowego rywala, Stany Zjednoczone usiłowały niejako skompensować ten problem przez ideę aktywnego działania na rzecz demokracji liberalnej i praw człowieka w skali planetarnej. To właśnie liberalny hegemonizm. Napotkał on jednak odwieczne ograniczenia każdej polityki i każdej potęgi, które wskazują realiści. Jednym z najważniejszych jest nacjonalizm. Wbrew wielu bardzo modnym w ostatnich dekadach tezom Mearsheimer przekonuje, że wciąż żyjemy w świecie zdominowanym przez państwa narodowe, których mieszkańcy wysoko – często wyżej od „uniwersalnych praw” – cenią sobie samostanowienie i suwerenność. Jest więc nasz glob wciąż are- ną nacjonalizmów (rozumianych klasycznie, bez ideologicznej pejoratywności), mimo wzrostu znaczenia instytucji między- narodowych czy wielkich korporacji. W konflikcie liberalizmu z nacjonalizmem prawie zawsze wygrywa ten drugi – dowodzi John J. Mearsheimer. Takie zderzenie zrodziła doktryna liberal- nego hegemonizmu i wciąż je obserwujemy w licznych odsłonach.
Wbrew wielu bardzo modnym w ostatnich dekadach tezom Mearsheimer przekonuje, że wciąż żyjemy w świecie zdominowanym przez państwa narodowe, których mieszkańcy wysoko – często wyżej od „uniwersalnych praw” – cenią sobie samostanowienie i suwerenność
W pierwszych rozdziałach Wielkiego złudzenia John J. Mearsheimer szczegółowo bada sam liberalizm, zarówno jako teorię stosunków międzynarodowych, jak i jako teorię ogólną, z empatią i próbą rzeczywistego zrozumienia pochylając się nad jego ideałami i najważniejszymi przekonaniami na temat polityki, człowieka i społeczeństwa. Deklarując wręcz pewną sympatię do liberalizmu i zadowolenie z życia w ukształtowanym przezeń kraju, autor dochodzi jednak do wniosku o fundamentalnych rozbieżnościach między liberalnymi przekonaniami a rzeczywistością. Zestawia te ostatnie z logiką nacjonalizmu i realizmu, aby dojść do sedna: analizy zarówno intelektualnych podstaw, jak i politycznych skutków liberalnego hegemonizmu. Przy tej okazji mierzy się – ponownie wykazując imponującą empatię – z trzema wpływowymi liberalnymi ujęciami stosunków międzynarodowych: teorią demokratycznego pokoju, teorią współzależności gospodarczej i teorią liberalnego instytucjonalizmu. Rozpatrując ich racje i ograniczenia, finalnie zaś – obalając je. Nie jest to jednak wezwanie do całkowitego wyrugowania liberalizmu z życia publicznego.
Wielkie złudzenie to donośne wołanie o powściągliwość, o uznanie ograniczeń narzucanych przez rzeczywistość. Można powiedzieć, że także o swoistą syntezę liberalizmu z realizmem – w kontrze do liberalnych radykałów, ale zarazem z uznaniem historycznych racji liberalizmu.
Wszystko to w charakterystycznym dla Johna J. Mearsheimera stylu: ściśle logicznego, precyzyjnego wywodu, z szacunkiem dla przedmiotu badań (i ideologicznego adwersarza), zarazem zaś z dążeniem do największej możliwej prostoty i zrozumiałości przekazu. Także pod tym względem autor Wielkiego złudzenia idzie pod prąd intelektualnych mód ostatnich dekad.
Wielokrotnie zarzucano mu anachroniczność – stosowanie do dzisiejszych realiów zdezaktualizowanych kryteriów z XIX, a nawet XVIII wieku. John J. Mearsheimer sam wielokrotnie o tym mówił w publicznych wystąpieniach, z przekornym dystansem nazywając siebie „dinozaurem”. Oczywiście wraz z argumentacją, że „dinozaury” wcale nie wyginęły. Przeciwnie: po okresie bezprecedensowych sukcesów – i złudzeń – liberalizmu wracają na scenę dziejów ze zwielokrotnioną siłą. Ze wszystkimi tego konsekwencjami. Mogą się one nie podobać – niewątpliwie są dużo bardziej brutalne niż świat liberalnych marzeń – stanowią jednak naszą rzeczywistość. I nie pozostaje nam nic innego, jak ją zrozumieć, jeśli chcemy mieć na nią sensowny wpływ.
Skądinąd zmiany w amerykańskiej polityce zagranicznej ostatnich kilkunastu lat – czasem tylko retoryczne, czasem realne – idą w kierunku postulowanych przez Johna J. Mearsheimera powściągliwości i realizmu. Ograniczenie liberalnych interwencji i koncentrację na Chinach proponował, choć w niewielkim stopniu zrealizował, prezydent Barack Obama. O wiele dalej poszedł w tym kierunku jego następca Donald Trump, lecz o skuteczności jego działań można powiedzieć – i powiedziano – wiele krytycznych słów. Interesujący pod tym względem jest kolejny prezydent, Joe Biden. Z jednej strony usiłujący dokonać swoistego liberalnego renesansu, z drugiej – nakładający na nową wersję liberalnej polityki zagranicznej zauważalne ograniczenia właśnie w duchu realistycznej powściągliwości. Dla pełnej jasności: wszystko to jest bardzo dalekie od realizacji postulatów Johna J. Mearsheimera i innych realistów. Jednak krytycyzm wobec liberalnej polityki zagranicznej w wydaniu amerykańskim sukcesywnie narasta. I ma charakter przede wszystkim realistyczny. W tym również duchu w dużej mierze podejmuje się próby korekty tej polityki.
John J. Mearsheimer koncentruje się w Wielkim złudzeniu na Stanach Zjednoczonych. Chodzi mu głównie o amerykańską politykę zagraniczną, amerykańską rację stanu – i amerykański liberalizm. Błędem byłoby jednak nie docenić znacznie szerszych zastosowań jego pracy. Żyjemy w głęboko zamerykanizowanym świecie, na który to, co dzieje się w Stanach Zjednoczonych, miało i wciąż jeszcze ma ogromny, niekiedy fundamentalny wpływ. To także świat silnie przekształcony przez liberalizm, który stał się ideowym i instytucjonalnym kręgosłupem wszystkich właściwie krajów zachodnich i pewnej części niezachodnich. Formalnie liberalne partie mogą mieć stosunkowo niewielkie poparcie, ale to właśnie wynik wielkiego sukcesu liberalizmu: spowodował on, że de facto wybieraliśmy do niedawna między prawicowymi liberałami, lewicowymi liberałami a centrowymi liberałami. John J. Mearsheimer mówi więc przede wszystkim o liberalizmie amerykańskim, ale zarazem o liberalizmie uniwersalnym (a co najmniej uniwersalizującym). Szczególnie gdy mowa o podejściu do stosunków międzynarodowych.
Nie należy więc także utożsamiać jego krytyk i propozycji ze stanowiskiem amerykańskich republikanów. Pokusę taką może rodzić fakt, że to demokratów często nazywa się za oceanem „liberałami”. Nie o ten sens liberalizmu tu chodzi, a o jego przenikającą wszystkie główne siły polityczne Ameryki esencję. John J. Mearsheimer jest zaś krytykiem obu głównych partii. Nawiasem mówiąc, za polityka najbardziej uosabiającego liberalny hegemonizm uznaje republikanina George’a W. Busha.
Skoncentrowany na Ameryce i uniwersaliach, daje nam zarazem John J. Mearsheimer interesujące narzędzia innych analiz, szczególnie dotyczących polityki europejskiej. Przecież liberalizm, o którym mówi, na wskroś przeniknął całą Europę na zachód od Odry i bardzo silnie oddziałał na znaczną część reszty Starego Kontynentu. Priorytet szerzenia demokracji i praw człowieka jest głęboko zakorzeniony w myśleniu elit Unii Europejskiej – i ich praktyce politycznej. Nie jest to jednak liberalny hegemonizm, ponieważ Europa, nie mając po temu żadnych szans, nie uczestniczy w rywalizacji o światową hegemonię. Zaproponowałem niegdyś, aby nazwać to liberalnym imperializmem, co wydaje się użytecznym instrumentem wielu dalszych analiz. To tylko jeden przykład szerszych zastosowań kategorii Johna J. Mearsheimera, wykraczających już poza samo Wielkie złudzenie, a jednocześnie istotnie z nim związanych.
Jeszcze bardziej kontrowersyjne mogą się wydać w Polsce inne poglądy Johna J. Mearsheimera. Był przecież znanym przeciwnikiem rozszerzenia NATO o nasz region, a ostatnio także zwolennikiem ocieplenia relacji Stanów Zjednoczonych z Rosją.
Niektóre tezy prezentowanej książki mogą się wydać polskiemu czytelnikowi bardzo kontrowersyjne. W pewnym sensie dotyczy to całej pracy, walnie uderzającej w silnie u nas zakorzenione liberalne przekonania co do natury stosunków międzynarodowych. Poza tym jednak szokująca może się wydać na przykład analiza wojny rosyjsko-ukraińskiej z 2014 roku i lat następnych, wychodząca nie od działań Kremla, ale od deklaracji o otwarciu Kijowowi drogi do NATO, a później do Unii Europejskiej. Jest ona jednak na gruncie systemu teoretycznego autora konsekwentna i z tą siatką pojęciową spójna. Warto przemyśleć, czy nie zasadna, mimo że tak słabo reprezentowana w Polsce.
Jeszcze bardziej kontrowersyjne mogą się wydać w Polsce inne poglądy Johna J. Mearsheimera. Był przecież znanym przeciwnikiem rozszerzenia NATO o nasz region, a ostatnio także zwolennikiem ocieplenia relacji Stanów Zjednoczonych z Rosją. Te trudne do zaakceptowania z polskiej perspektywy poglądy również są spójne z jego systemem teoretycznym – i jego patriotyzmem. John J. Mearsheimer to bowiem gorący amerykański patriota. Przebija to z wielu jego publicznych wypowiedzi. Uważając stosunki międzynarodowe za brutalną grę, której ostateczną stawką jest przetrwanie, a podstawowym priorytetem – akumulacja potęgi, jednocześnie będąc patriotą wielkomocarstwowego narodu dalekiej Ameryki Północnej, można zupełnie inaczej niż polscy patrioci widzieć te same sprawy. Głębia liberalnych przekonań o sprawach międzynarodowych nad Wisłą każe powtarzać banał: interesy narodów, w tym amerykańskiego i polskiego, różnią się, niekiedy znacznie. Wynika to jasno z samej teorii realistycznej. Zgoda z realizmem ofensywnym czy z tezami Wielkiego złudzenia nie musi zatem oznaczać zgody z każdym poglądem Johna J. Mearsheimera. Wręcz przeciwnie. Podobnie realiści z różnych krajów zawsze mieli i będą mieć – w przeciwieństwie do liberałów – bardzo różne zapatrywania na te same sprawy. Przemawiają bowiem w imieniu odmiennych racji stanu. Niektóre tezy autora o NATO czy Rosji są po prostu sprzeczne z polskim interesem narodowym (tak jest w każdym razie moim zdaniem). Nie ma raczej sensu się na nie oburzać, płodniejsze wydaje się rozważenie wariantu ich zgodności z amerykańską racją stanu i potraktowanie jako ważnej przestrogi przed możliwym rozwojem wypadków. Zwłaszcza że – jako się rzekło – realizm zyskuje w ostatnich latach na znaczeniu, także w Stanach Zjednoczonych.
John J. Mearsheimer jest zresztą dobrym tego przykładem. Twórca teorii realizmu ofensywnego, wymieniany nieraz jako członek wielkiej trójki amerykańskich politologów, obok Samuela Huntingtona i Francisa Fukuyamy, był jednak nieporównanie mniej wpływowy od dwóch pozostałych. Funkcjonował przez całe dekady w coraz mniej licznym środowisku realistów, szeroko krytykowanych, lekceważonych, nie tak chętnie czytanych. Szczególnie w dobie powszechnej wiary w wieszczony przez Francisa Fukuyamę „koniec historii” – najbardziej wpływową i wybitnie szkodliwą zarazem diagnozę ostatnich dziesięcioleci. Nie ustawał jednak przez kolejne dekady w głoszeniu swoich niepopularnych, podobno „anachronicznych” poglądów, aż niepostrzeżenie karta się odwróciła. Po kompromitacji Francisa Fukuyamy i śmierci Samuela Huntingtona z „wielkiej trójki” pozostał John J. Mearsheimer. Dziś, mając ponad siedemdziesiąt lat, jest częściej czytany, chętniej słuchany i o wiele bardziej brany pod uwagę.
Gdyby książka Wielkie złudzenie miała być w Polsce poddana szerokiej debacie, na którą zasługuje, z pewnością wywoła wiele głosów oburzenia. Główna potencjalna wartość takiej debaty polega jednak nie na kontrowersjach, ale na możliwości wielkiego posunięcia naszego myślenia politycznego do przodu. Z jasnym wezwaniem do porzucenia złudzeń, zrozumienia realiów coraz brutalniejszej gry, jaką są stosunki międzynarodowe w XXI wieku, i budowy siły Polski. Aby w tej grze przetrwać – i ją wygrać. Taka jest istota realizmu ofensywnego w polskich realiach.
Warszawa, 7 listopada 2021 roku
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Zwycięstwo Trumpa w USA jest również wielkim sygnałem, że zwykli obywatele chcą „starej dobrej Ameryki”, szans na sukces materialny jak w złotych latach 80. i 90. oraz kontroli przepływu obcokrajowców
Czy narody i państwa są śmiertelne jak ludzie? Wiemy, że mogą umrzeć – ale czy muszą umrzeć? Czy narody mają jakąś określoną siłę życiową i wyznaczoną długość życia, po której upływie zostają wymazane z powierzchni Ziemi, a ich państwa wraz z nimi?
Aby dorosnąć, prawica musi wyjść z bawialni i wejść w jakiejś formie do salonu. Ale stamtąd przecież dopiero co ją ktoś wyrzucił. Czy ktoś może zaprzeczyć, że KO ma nad PiS-em istotną przewagę na salonach europejskich i amerykańskich?
Ład międzynarodowy według Radziejewskiego tworzą: kreatorzy („definiują reguły gry”), moderatorzy (mogą je zmodyfikować) oraz odbiorcy (są obiektami reguł gry). Polska może i powinna być moderatorem, niestety na razie jest odbiorcą
W jaki sposób inteligentny człowiek może zachowywać się tak irracjonalnie? Przypuszczalnie odpowiada za to jego narcystyczno-megalomański odlot, którego pogłębianie obserwuję od lat
Prezes Mikosz nie życzy sobie, by znaczki Poczty Polskiej projektowały jakieś korkucie. I nie zawaha się w tym celu sięgnąć po flipnięte w lustrze grafiki stockowe
Zapisz się na listę mailingową i wybierz, na jaki temat chcesz otrzymywać alerty:
Login lub e-mail
Hasło
Zapamiętaj mnie