Nie masz czasu na zapoznanie się z całością artykułu?
Wystarczy, że klikniesz ikonę „oznacz artykuł do przeczytania później”. Wszystkie zapisane publikacje znajdziesz w profilu czytelnika

Na progu Nowego Świata

Czy „przyszłość należy do Azji”, jak mówi w najnowszej książce popularny również na Zachodzie indyjski z pochodzenia autor Parag Khanna? Wiele na to wskazuje, choć poczekajmy jeszcze, jak ostatecznie świat poradzi sobie z niebywałym, bezprecedensowym – przynajmniej w czasach nowoczesnych – wirusem
Wesprzyj NK

Ten kryzys, przez który przechodzimy, daleki jeszcze od zakończenia w chwili pisania tych słów, może dokumentnie zmienić reguły gry na świecie. Albowiem pandemia, bez względu na to, jak długa i kosztowna, przygotuje teren pod kryzys następny – gospodarczy (oby nie globalną recesję!). A brak zimy tego roku powinien nam przypominać o jeszcze dwóch wyzwaniach stale rosnących i pukających do naszych drzwi: zmianach klimatycznych i potężnych zagrożeniach ekologicznych.

Czas pandemii powinien służyć refleksji, zastanowieniu, określeniu strategii na przyszłość. Szczególnie, że COVID-19, jak wszystko na to wskazuje, każe nam bezpowrotnie pożegnać minione 30-lecie optymizmu, stałego wzrostu i rozbuchanych rynków. Złośliwy i śmiercionośny niestety wirus przypomniał nam o naszych ludzkich ograniczeniach i stał się dowodem, że nad naturą, którą tak brutalnie traktujemy i eksploatujemy, jednak do końca nie mamy panowania. Nie jesteśmy demiurgiem, za jakiego się uważamy.

Podstawowy wniosek płynie stąd taki, że COVID-19 oraz będące jego skutkiem trudności gospodarcze, których nie unikniemy, nie tylko raz jeszcze, jak w 2008 roku, podważą powszechna dotąd (przynajmniej na Zachodzie) wiarę w rynek i jego moc sprawczą, lecz nawet więcej – wzmocnią polityków takich jak Donald Trump czy Viktor Orbán, już od dawna otwarcie nawołujących do budowania murów i zasieków na granicach, a nawet gotowych rządzić dekretami

Skręt w prawo

Zarówno pandemia, jak spodziewana po niej recesja, o której piszą już otwarcie najszacowniejsze tytuły i mówią poważni eksperci, przynajmniej na krótką metę mogą pociągnąć za sobą rozwiązanie już rysujące się jako realne: zamknięcie granic i wzajemna izolacja po pierwsze dowodzą, że nadal podstawowym ogniwem w radzeniu sobie z realnymi wyzwaniami zagrożeniami jest państwo. To od jego zdolności i wydolności zależy i będzie zależało, jak sobie z pandemią, a potem recesją poradzimy.

W tym kontekście podstawowe znaczenie może mieć fakt, że Chiny, wydaje się, z wirusem skutecznie się uporały, podczas gdy Zachód, tak Europa jak USA, ma jeszcze najtrudniejsze bodaj egzaminy przed sobą, bo pandemii jak dotąd nie zahamował. Pierwszy test dla sprawności i efektywności służb, począwszy od medycznych i sanitarnych, oraz administracji państwowej począwszy od rządu jest znany: jak sobie poradzą z wirusem?

Potem przyjdzie następny, ściśle z tym pierwszym związany, czyli kryzys ekonomiczny. Wszystko wskazuje na to, że podobnie jak w zwalczaniu wirusa, gdzie po pewnych wahaniach i niedowierzaniu postawiliśmy jednak, nawet u nas, na chińskie rozwiązania, czyli izolację, zamykanie obiektów, miast i granic oraz kwarantannę, tak też w kwestiach gospodarczych pójdziemy w ślady Chin i będziemy odgórnie, znów przez państwo i rząd, jedynie przy wsparciu wszechmocnego ponoć dotąd rynku i sektora prywatnego, pompowali dodatkowe środki w gospodarkę w postaci różnego rodzaju pakietów stymulujących. U nas rząd mówi o 212 mld złotych, Chiny dotąd przeznaczyły na nie 224 mld dolarów, a Amerykanie mówią nawet o 850 mld dolarów, ale nawet w Chinach, gdzie przecież tez może dojść do zerwania łańcuchów dostaw, na razie nie ma żadnych gwarancji wyjścia w tym roku z sukcesem z konsekwencji uderzenia wirusa. Zbyt wiele jeszcze niewiadomych i niepewności przed nami.

Widać jednak, że w pierwszej kolejności w centrum zainteresowania wszystkich władz znajduje się ochrona miejsc pracy oraz usługi publiczne, dotąd mocno prywatyzowane. Innymi słowy – kolejny impuls na rzecz wzmocnienia państwa i nieograniczania go już tylko do roli nocnego stróża.

Przed nami najwyraźniej nowe wyzwanie i wielka cezura, i oby tylko nie sprawdziły się przewidywania tych analityków i ekspertów, głównie po liberalnej stronie, którzy już otwarcie straszą „powtórką z lat 30.” minionego stulecia (wiemy, jak to się niestety skończyło)

A jeśli do tego w Unii Europejskiej i na terenie Europy doszłoby do spełnienia groźby prezydenta Turcji Recepa Tayyipa Erdoğana dotyczącej wpuszczenia tu uchodźców, to mielibyśmy nie tylko powtórkę wędrówki ludów z 2015 roku, ale przede wszystkim kolejny mocny impuls na rzecz umocnienia roli państwa, rządu i wszelkich służb im podporządkowanych.

Podstawowy wniosek płynie stąd taki, że COVID-19 oraz będące jego skutkiem trudności gospodarcze, których nie unikniemy, nie tylko raz jeszcze, jak w 2008 roku, podważą powszechna dotąd (przynajmniej na Zachodzie) wiarę w rynek i jego moc sprawczą, lecz nawet więcej – wzmocnią polityków takich jak Donald Trump czy Viktor Orbán, już od dawna otwarcie nawołujących do budowania murów i zasieków na granicach, a nawet gotowych rządzić dekretami.

W odpowiedzi na wszechobecną, wydawałoby się, globalizację możemy mieć centralizację i monopol władzy oraz pieniądza w kraju oraz nacjonalizm ekonomiczny pomiędzy państwami i kontynentami. Zamiast otwartych rynków możemy napotkać rynki zamknięte i odizolowane nawzajem od siebie. Aż po głośny decoupling, czyli separację i zerwanie łańcuchów dostaw pomiędzy Amerykanami i Chińczykami, czyli dwoma najpotężniejszymi graczami na światowych rynkach.

Nie musi oczywiście tak być. Jednakże te dwie nakładające się na siebie sytuacje kryzysowe, wirus rodzący recesję, są niczym innym jak zaproszeniem do kreowania wizerunków mocnych liderów, centralizowania władzy, monopolizacji wpływów i pieniądza. To jeszcze jedna możliwość, że nadejdzie „czas autokratów”, co przewidywał już przed COVID-19 prestiżowy magazyn „Foreign Affairs”. Przede wszystkim tych o prawicowych i nacjonalistycznych inklinacjach, nawołujących do „powrotu do tradycji” i eksponujących rodzime wartości („America First”), a nie transnarodowe rozwiązania i otwarte łańcuchy dostaw. To czas na dwustronne deale, twarde interesy, o których niemal codziennie tweetuje Donald Trump, a nie wielostronne umowy, traktaty czy powiązania oparte na wspólnych, liberalnych wartościach.

Z tego eksperci wyciągają coraz częściej wniosek, że to może być koniec zdominowanego przez Zachód (czytaj: USA) liberalnego ładu „opartego na wspólnych wartościach” (value-based order), którego synonimem były czy to instytucje systemu Bretton Woods (MFW, Bank Światowy), czy „kryteria kopenhaskie”, począwszy od liberalnej demokracji, tolerancji, państwa prawnego i otwartych rynków, na których od początku budowano UE.

Przed nami najwyraźniej nowe wyzwanie i wielka cezura, i oby tylko nie sprawdziły się przewidywania tych analityków i ekspertów, głównie po liberalnej stronie, którzy już otwarcie straszą „powtórką z lat 30.” minionego stulecia (wiemy, jak to się niestety skończyło).

Skręt na lewo

Nie trzeba być jasnowidzem, że w ślad za zawieszoną w połowie stycznia br. wojną handlową między dwoma najważniejszymi organizmami gospodarczymi świata doszło do kolejnego konfliktu, tym razem medialnego i propagandowego, którego ostateczny wynik, to akurat pewne, będzie uzależniony od tego, kto i jak poradzi sobie z wirusem (u Chińczyków bowiem pojawiły się już znamiona triumfalizmu)

Pewien paradoks, w naszym rachitycznym politycznym i publicznym dyskursie, stanowczo niedostrzegany i nieeksponowany, polega na tym, że napotykamy teraz przed sobą nie tylko dwa powyższe kryzysy, o których mówimy na okrągło, czyli wirus i potencjalna recesja oraz trudności finansowe i rynkowe, lecz także – rosnące w oczach – wyzwania klimatyczne i ekologiczne. Albowiem natura – coraz więcej danych i faktów na to wskazuje – może nam dać w kość jeszcze mocniej niż COVID-19.

Ten ostatni, co zrozumiałe, całkowicie przykrył to, iż praktycznie nie mieliśmy zimy; że nawet zawody narciarskie wysoko w górach były w ostatnim sezonie odwoływane. Natomiast zdjęcia już nie tylko z Arktyki i Grenlandii, ale nawet Antarktydy potwierdzają błyskawiczne topnienie lodowców. Ocieplenie klimatu staje się faktem, choć akurat u nas jest ono, szczególnie po prawej stronie politycznej palety, ostro i głośno kwestionowane, co w efekcie dało nam przydomek, dość często używany po zachodniej stronie naszych granic, „klimatycznych talibów”.

Jednakże wziąwszy pod uwagę ustalenia z najnowszego raportu ONZ-owskiego Międzyrządowego Panelu na rzecz Zmian Klimatycznych (IPCC) oraz innych ekspertów, dochodzimy do granic wytrzymałości i „zostało nam 12, a w istocie już tylko 10 lat”, by gruntownie coś zmienić. Jak to jednak uczynić, gdy USA, drugi po Chinach truciciel i emitent gazów cieplarnianych wycofał się z przytupem z ustaleń szczytu klimatycznego COP-21 w Paryżu, a swój rozwój i dobrobyt opiera na dewastujących dla środowiska naturalnego łupkach bitumicznych?

Albowiem kto wie, czy nie groźniejsze dla nas niż dostrzegalne zmiany klimatyczne są rosnące lawinowo zagrożenia ekologiczne, w tym te – chyba już przysłowiowe, a tak groźne w wymowie – wyspy plastiku wielkości dużych państw pływających po oceanach.

Ekologia i klimat to druga strona tego samego przesłania, płynącego z koronawirusa i potencjalnej recesji: żyliśmy nad stan, na koszt przyszłych pokoleń, dewastowaliśmy co tylko się dało, kładąc nacisk na nowe inwestycje, autostrady, czy plomby stawiane na każdym dostępnym skwerku czy pasie zieleni. Dlatego nie jest zaskoczeniem błyskawiczna kariera medialna, a nawet polityczna nastoletniej Grety Thunberg, relatywny sukces ugrupowań zielonych w ubiegłorocznych wyborach do Parlamentu Europejskiego, jak też pojawienie się zarówno w Europie, a tym bardziej w Stanach Zjednoczonych, koncepcji Nowego Zielonego Ładu (Green New Deal), forsowanej przez Alexandrię Ocasio-Cortez i wspieranej przez wielu demokratów (w tym Joe Bidena i Berniego Sandersa) w amerykańskim Kongresie.

W jej programowych założeniach mówi się nie tylko o tak ambitnych (i raczej nierealnych) założeniach, jak przejście na 100 proc. energii z alternatywnych źródeł energii do roku 2030, ale też o ochronie środowiska naturalnego we wszystkich wymiarach, przestrzeganiu praw pracowniczych i odbudowie lub wzmocnieniu usług publicznych (ze szczególnym naciskiem na oświatę, ochronę zdrowia i transport).

Wszystko to pod jednym, zasadniczym przesłaniem: skręcamy na lewo, ku hasłom i zasadom klasycznej socjaldemokracji oraz nowocześniejszego ruchu zielonych. Zasadnicze pytanie, stawiane zresztą nie tylko przez ideowych oponentów tego nowego nurtu, brzmi: Skąd wziąć na to środki? Jak je wypracować? A przede wszystkim: jak usunąć dotychczasowe dysproporcje dochodowe oraz znakomicie osadzone i nader wpływowe lobby i grupy interesów, począwszy od tych umiejscowionych w największych i najbogatszych dotąd koncernach paliwowych?

Każdy, kto zna chińskie dokumenty strategiczne, ten wie, że można się w nich doszukać iście lustrzanego odbicia dokumentów amerykańskich. Tak jak w USA głównym oponentem, rywalem, a nawet wrogiem są Chiny, tak w ChRL w centrum uwagi tamtejszych analityków i strategów są USA, podczas gdy Rosja, Indie, czy nawet Japonia mają tylko ważne, lecz w gruncie rzeczy marginalne znaczenie w ich dywagacjach

Jest to również zarzewie kolejnego, poważnego konfliktu ideologicznego, bo te pomysły zwiększania dystrybucyjnej i ochronnej roli państwa nadal zderzają się z ideami wolnorynkowymi, nawet u nas. W moc sprawczą – i sprawiedliwość? – rynków jeszcze wielu wierzy, mimo że dowody kompletnej plajty neoliberalizmu czy tez fundamentalizmu rynkowego widać jak na dłoni. Chociaż w pełni zgoda, że  zatrzymanym podczas pandemii usługom oraz małym i średnim przedsiębiorstwom trzeba będzie jak najszybciej dać zielone światło – i niezbędne wsparcie (też od państwa).

Trzeci biegun i piąta siła?

Optymalnym wyjściem byłoby poszukiwanie złotego środka, ale w obecnej sytuacji wygląda to na nic innego jak na chciejstwo lub bujanie w obłokach. Amerykanie łatwo nie odpuszczą, czego dowody już mamy: wzajemne usuwanie dziennikarzy z najlepszych tytułów oraz wymiana zdań na Twitterze, gdzie na amerykańską tezę, powielaną przez najwyższych rangą polityków, mówiącą o „wirusie z Chin” czy „zarażeniu Wuhan” padają chińskie kontrargumenty, mówiące albo o HIV/AIDS jako „amerykańskiej chorobie”, albo źródła pochodzenia koronawirusa szuka się gdzieś w amerykańskiej armii (której przedstawiciele w listopadzie ub.r. uczestniczyli w manewrach pod Wuhan, w początkowej fazie pandemii jej głównym epicentrum, zanim przeniosła się ona do Włoch, Hiszpanii, Francji i do samych Stanów).

Nie trzeba być jasnowidzem, że w ślad za zawieszoną w połowie stycznia br. wojną handlową między dwoma najważniejszymi organizmami gospodarczymi świata doszło do kolejnego konfliktu, tym razem medialnego i propagandowego, którego ostateczny wynik – to akurat pewne – będzie uzależniony od tego, kto i jak poradzi sobie z wirusem (u Chińczyków bowiem pojawiły się już znamiona triumfalizmu).

Stany Zjednoczone z porozumień klimatycznych się wycofują, a Chiny w opuszczone miejsce wchodzą; USA stawiają na izolacjonizm, wręcz ekonomiczny nacjonalizm, który COVID-19 może jeszcze niebywale wzmocnić, podczas gdy Chiny stawiają na globalizację (słynne wystąpienie Xi Jinpinga w Davos w 2017 r.), otwarte rynki, a nawet na wymyśloną już w 2014 r. przez premiera i Keqianga koncepcję „społeczności wspólnych losów” (zeren gongtongti, community of shared responsibility)

Z tym jednak, że powodów do niepokoju (u Amerykanów) może być znacznie więcej, bowiem Chiny nie zrealizowały jeszcze swego nadrzędnego celu strategicznego, jakim jest zjednoczenie z Tajwanem (czy będzie pokojowe?). Tymczasem toczące się niemal nieprzerwanie od 9 miesięcy demonstracje w Hong Kongu, które już bardzo zmieniły optykę i sposób myślenia w chińskiej diasporze, doprowadziły do utrzymania na wyspie niechętnej Pekinowi administracji pani Tsai Ing-wen. A przecież Tajwan już dawno, w połowie ubiegłego stulecia, został zdefiniowany w amerykańskiej strategii jako „najbardziej wysunięty lotniskowiec na Pacyfiku”. Trudno się spodziewać, by ten status zmienił się akurat teraz, gdy – w oczach Amerykanów – Chińczycy właśnie podnoszą głowę.

Rozedrgany Hong Kong i niepokorny – w oczach Pekinu – Tajwan to jedno. Ale jest jeszcze geostrategiczna rozgrywka, nie mniej istotna, a dla nas wręcz newralgiczna. Otóż zostało już – statystycznie, analitycznie i fachowo – udowodnione, że poprzedni wielki kryzys, ten z 2008 r. Chiny wykorzystały – i mocno się na nim wzmocniły. Teraz może stać się podobnie, o ile utrzymałyby się zjawiska, tendencje i trendy notowane w chwili pisania tych słów, tzn. Chiny wirusa by zahamowały, a zachodnia Europa oraz USA miałyby z nim poważne problemy.

Wtedy tonacja triumfalna w chińskich mediach i propagandzie, mówiąca „wygraliśmy” zostałaby, to pewne, nałożona na wcześniej ogłoszone strategie i wizje, w tym inicjatywę 17+1 oraz Inicjatywę Pasa i Szlaku (Belt and Road Initiative – BRI). Obie bowiem, podkreślmy to mocno, skierowane są do Europy. Po co? Przecież nie po to, by szukać tu surowców, zagwarantowanych wcześniej w Rosji, na Bliskim Wschodzie i w Afryce, tylko po nowoczesne technologie i rozwiązania, a nade wszystko – co niestety całkowicie umyka naszej uwadze – by szukać „trzeciego bieguna”.

Albowiem każdy, kto zna chińskie dokumenty strategiczne, ten wie, że można się w nich doszukać iście lustrzanego odbicia dokumentów amerykańskich. Tak jak w USA głównym oponentem, rywalem, a nawet wrogiem są Chiny, tak w ChRL w centrum uwagi tamtejszych analityków i strategów są USA, podczas gdy Rosja, Indie, czy nawet Japonia mają tylko ważne, lecz w gruncie rzeczy marginalne znaczenie w ich dywagacjach. Ci ostatni obawiają się jak ognia odbudowy porządku zimnowojennego, także w wymiarze ideologicznym i chcieliby uniknąć zderzenia odmiennych wartości, co przecież jest faktem. Na Japonię Chiny nie postawią, Indie czy Australia tej roli nie chcą lub się wahają, a Rosja z kolei – szczególnie za administracji Władimira Putina i w kontekście kryzysu na Ukrainie i Donbasie – jest nie do przyjęcia dla USA i Zachodu.

W ten sposób wyłania się w chińskich kalkulacjach Europa, ale nie tyle Bruksela, co raczej Berlin, Paryż, a teraz po brexicie i koronawirusie także Londyn, oczywiście ze szczególnym naciskiem na Niemcy, bo przecież wojna handlowa także i ich dotyczy (pamiętne tweety Donalda Trumpa, że „nie chce widzieć Amerykanów jeżdżących audi czy mercedesami”).

Niedawne rozmowy i depesze Xi Jinpinga, skierowane do przywódców Włoch, Niemiec, Francji, Hiszpanii i Serbii, gdzie oferował pomoc w zwalczaniu wirusa, powinny być traktowane – jak wszystko w Chinach – za symbol i znaczące przesłanie: to ci partnerzy w Europie są teraz dla nas najważniejsi.

To w tym kontekście ma dojść w bieżącym roku do sytuacji bezprecedensowej: po raz pierwszy od 1998 r., gdy rozpoczęliśmy doroczne szczyty Unia-Chiny, mają się odbyć dwa z nich: obok regularnego, w kwietniu (już przesuniętego w czasie) ma być jeszcze drugi, nadzwyczajny – w Lipsku. Po co? Może po to, by zmienić dotychczasową formułę 17+1 na 27+1? W świetle wyjścia Brytyjczyków z UE oraz konsekwencji koronawirusa nie jest to wcale perspektywa nierealna czy oderwana od rzeczywistości.

Gra na Europę jako „trzeci biegun” już w najlepsze trwa, a jeszcze została wzmocniona po pandemii, gdy Włochy dostają specjalną pomoc, premier Serbii nazywa Xi Jinpinga „bratem” (przy okazji krytykując powolną UE), a szefowa Komisji Europejskiej, Ursula von der Leyen, oficjalnie dziękuje Chinom za pomoc. Tyle na dziś. A co się stanie, gdy – z czym Pekin realnie się liczy – prezydentem pozostanie Donald Trump, jak doskonale wiemy, przeciwny wszelkim rozwiązaniom wielostronnym, których przecież uosobieniem jest UE?

Trump nie znosi multilateralizmu, chce dwustronnych umów i deali i nawet umowę NAFTA odrębnie negocjował z Kanadą i Meksykiem, a z Porozumienia Transpacyficznego (TPP), tak mocno forsowanego przez poprzednią administrację Baracka Obamy, wyprowadził Amerykanów już w pierwszym dniu urzędowania. Chińczycy to widzą i wiedzą, dlatego grają na Berlin, Paryż (pamiętajmy o niedawnej wizycie Emmanuela Macrona w ChRL i miliardowych umowach), Londyn – a nawet Warszawę (o ile tylko chcemy to dostrzec).

Oczywiście bywały w najnowszej historii okresy osłabienia i słabości – co jest teraz mocno i zrozumiale eksponowane – szczególnie w „stu latach narodowego poniżenia” (1839-1949). To wtedy w wyniku zewnętrznej presji oraz wewnętrznych konfliktów wielka przez wieki cywilizacja Państwa Środka straciła swój dawny blask, prestiż i moc.

Ta ostatnia, to ważne, znalazła się w chińskich kalkulacjach i na tej platformie – o czym otwarcie mówię i piszę od dawna – nie dlatego, że Chińczycy nagle nas pokochali, lecz po prostu: tak wynika im z mapy. Trzeba sobie wreszcie u nas uświadomić, że po tradycyjnym „między Rosją a Niemcami”, po rozpadzie porządku zimnowojennego doszło tu nam jeszcze dwóch graczy: USA (bo NATO) oraz UE – bo do niej wstąpiliśmy. A teraz, począwszy od kryzysu 2008 r., gdy Chińczycy „wygrali” dla siebie Grecję, a co może być wzmocnione po COVID-19, gdy – jak widać i czuć – „grają” o Włochy, będą oni już tutaj u nas, tu w Europie, w UE, w naszym regionie i w samej Polsce obecni. Albowiem gdy chodzi o Polskę, z ich punktu widzenia nasze tradycyjne przekleństwo „między Rosją a Niemcami” to bodaj najlepsze geopolityczne położenie, jakie sobie można wyobrazić. Tym samym, oni już tutaj są – i pozostaną jako „piąta siła” (u nas przez wielu widziana jako „piąta kolumna”).

Świat z Azją na przedzie?

Ale, jakby tego wszystkiego było mało, jest jeszcze jedna chińska przewaga konkurencyjna, która szczególnie mocno może teraz, po koronawirusie, dać znać o sobie. Jak wiemy, klimat, smog czy zanieczyszczenia nie znają granic. A Chiny najpierw środowisko naturalne u siebie niemal doszczętnie zniszczyły i już w roku 2006 stały się największym trucicielem na globie, a teraz wychodzą ze śmiałym wizjami nowych rozwiązań ekologicznych, technologicznych, a ich firmy są na czele producentów czy to baterii solarnych, czy reaktorów atomowych, czy nowych zastosowań sztucznej inteligencji, mocno i chyba bardzo skutecznie wykorzystanej do walki z COVID-19 (jeszcze o tym stosunkowo mało wiemy).

Do tego trzeba dodać przynajmniej jeszcze jedno: budowę – między Pekinem a Tianjinem – bodaj najnowocześniejszego inteligentnego miasta – smart city zwanego Xiong’an, którego integralną częścią jest uznawane za najnowocześniejsze lotnisko na świecie, oddane w sierpniu ubiegłego roku (za 14,5 mld dolarów) Daxing. Całość miała być gotowa do końca br., o ile teraz wirus tej daty nie przesunie.

Takich inwestycji i pionierskich przedsięwzięć przecież ukryć się nie da. Na wielu robią one wrażenie, choć u jednych budzą podziw, a u drugich zazdrość i zawiść. Ten stan, że jedni u nas będą Chiny postrzegali jako partnera, czy wspólnika, a drudzy jako konkurenta, rywala, a nawet wroga, jak to w demokracji, na pewno pozostanie. A nawet, jak można przewidywać, ta nasza wewnętrzna (w kraju, w UE i na całym Zachodzie) polaryzacja w stosunku do Chin jeszcze bardziej się wzmocni, szczególnie gdyby dochodziło do kolejnych kontrowersji i starć na linii Pekin-Waszyngton, a na to się niestety zanosi.

Coraz bardziej trzeba sobie jednak uświadamiać, że świat już nie jest europocentryczny, czy nawet transatlantycki. Jaki więc będzie? Wygląda na to, że wielobiegunowy (spór toczy się o to, ile jest i ma być tych biegunów), a taki z natury rzeczy nie jest zbyt stabilny

Albowiem to nie tylko szybki rozwój technologiczny i ambitne plany, by do roku 2035 być innowacyjnym liderem, lecz chiński potencjał, tamtejsze pomysły oraz rozwiązania budzą największe emocje. Stany Zjednoczone z porozumień klimatycznych się wycofują, a Chiny w opuszczone miejsce wchodzą; USA stawiają na izolacjonizm, wręcz ekonomiczny nacjonalizm, który COVID-19 może jeszcze niebywale wzmocnić, podczas gdy Chiny stawiają na globalizację (słynne wystąpienie Xi Jinpinga w Davos w 2017 r.), otwarte rynki, a nawet na wymyśloną już w 2014 r. przez premiera i Keqianga koncepcję „społeczności wspólnych losów” (zeren  gongtongti – community of shared responsibility). Od pierwszego szczytu BRI w Pekinie wiosną 2017 r. jest ona mocno forsowana w ramach tej Inicjatywy jako antidotum na wcześniejszą koncepcję win-win, wzajemnych korzyści, bo zbyt często okazywało się, że daje ona ten sam wynik: 2:0 czyli podwójne zwycięstwo Chin w danym projekcie czy przedsięwzięciu.

Zastąpiono więc ten slogan bardziej wysublimowaną i rozwiniętą wizją wspólnej odpowiedzialności za losy świata. Mogłaby się ona spotkać z aprobatą i nałożyć na wymyśloną przez ekspertów OBWE i nawet przejętą przez NATO koncepcją „bezpieczeństwa kooperatywnego” (cooperative security), wychodzącego naprzeciw rosnącym wyzwaniom globalnym, które nie znają granic (klimat, ekologia, migracje, cyberprzestrzeń i in.), ale czy się spotka?

Należy mocno wątpić. Albowiem najwyraźniej rozpoczęła się wojna o prymat i hegemonię, czego dowodem jest fakt, że w niezwykle spolaryzowanym teraz (nie tylko przez toczącą się kampanię wyborczą) społeczeństwie amerykańskim i jego elitach jest bodaj tylko jeden niekwestionowany przypadek bipartisanship, czyli jedności poglądów obu partii – w stosunku do Chin. Zanosi się, że bardziej skazani jesteśmy na konkurencję i bój, aniżeli „społeczność wspólnych losów” i wspólnej odpowiedzialności.

Szkoda że tak jest i tak może być, bo obiektywnie rzecz biorąc, zmiany klimatyczne i ekologiczne są tej miary, że niosą ze sobą wyzwania chyba nawet większe niż COVID-19. Niestety, wiele wskazuje na to, że mamy jednak przed nami bardziej „czas dyktatorów” niż ekologów. Trump, Putin, Xi Jinping, Erdoğan, Duterte czy Orbán (by posłużyć się niedawną okładką „Foreign Affairs”): każdy na swój sposób buduje swój własny reżim – i koncentruje władzę (najchętniej we własnych rękach). Tyle tylko, że i tutaj – jak się wydaje – Chiny mają kolejne komparatywne atuty: od dawna wiedzą, co znaczy (scentralizowane) państwo.

Nieżyjący wybitny sinolog francuski węgierskiego pochodzenia Étienne Balázs w książce wydanej na progu lat 60. ubiegłego wieku zanalizował i skodyfikował najważniejsze wartości chińskiego klasycznego modelu rządzenia. Zaliczył do nich przede wszystkim: patriarchalizm; hierarchię i szacunek dla władz oraz osób wyżej postawionych; wartości wspólnotowe nadrzędne wobec jednostkowych; zasadę wspólnych powinności zamiast indywidualnych wolności; centralizację władzy pod okiem cesarza (który dziś nazywa się Xi Jinping); surowy system prawny, ograniczony w istocie do kodeksu karnego; zawartą wręcz w DNA tego systemu stałą pokusę rządów twardej ręki, autorytarnych, a nawet totalitarnych, co Francis Fukuyama trafnie określił mianem „syndromu Cesarza”.

Fukuyama w niezwykle cennej, wydanej i u nas, dwutomowej pracy poświęconej „Historii ładu politycznego” w dziejach powszechnych, w pierwszym tomie, obejmującym okres do rewolucji francuskiej, bodaj najwięcej uwagi poświęcił chińskiej administracji i biurokracji, co powinno nam dawać do myślenia. Wynika z tej  lektury i znajomości chińskiej historii jedno, nadrzędne przesłanie: zawsze w tamtejszej cywilizacji stawiano na silne państwo, a nie kupców, sektor prywatny czy indywidualne jednostki, oczywiście poza cesarzem – wodzem i kodyfikatorem (bo przecież „synem Niebios”).

Oczywiście bywały w najnowszej historii okresy osłabienia i słabości – co jest teraz mocno i zrozumiale eksponowane – szczególnie w „stu latach narodowego poniżenia” (1839-1949). To wtedy w wyniku zewnętrznej presji oraz wewnętrznych konfliktów wielka przez wieki cywilizacja Państwa Środka straciła swój dawny blask, prestiż i moc. Jak wiemy, ten klasyczny model próbował zrewolucjonizować Mao Zedong, ale pod koniec życia raz jeszcze doprowadził do kolejnych dwóch klęsk („wielki skok” oraz „rewolucja kulturalna”).

Dlatego jego następca Deng Xiaoping szybko przywrócił formuły merytokracji, czyli rządów dobrze dobranych i przygotowanych, światłych elit. Xi Jinping w retoryce i zachowaniach zdaje się wracać do wzorców maoistowskich, co niedawno wyeksponowali eksperci z naszego Ośrodka Studiów Wschodnich. Jednakże nie dajmy się zwieść: zarówno on, jak jego najbliższe otoczenie, doskonale zdają sobie sprawę z tego, że Chiny stają się ponownie mocarne, otwarcie mówią o „nowym renesansie” i mogą stać się nie tylko wielką gospodarką czy mocarstwem handlowym, którymi już się stały, ale też zamienić się w sprawny, choć ponownie autorytarny system, budujący – przy pomocy sztucznej inteligencji i innych rozwiązań – społeczeństwo innowacyjne i odbudowując tym samym status Chin jako wielkiej cywilizacji, którą zawsze były.

Impuls kryzysu 2008 roku Chiny należycie wykorzystały. Czy powtórzą ten manewr po obecnym kryzysie wokół koronawirusa? Jeśli tak, to uczynią następny wielki krok w spełnieniu „chińskiego marzenia”, czyli powrotu na środek światowej sceny, jak mówi tytuł jednej z najnowszych prac profesora z Uniwersytetu Tsinghua, Hu Anganga. A w ślad za tym, światowe centrum – gospodarki, handlu,  a także technologii – przeniesie się z Atlantyku na Pacyfik. Tym bardziej, że z COVID-9, jak na tę chwilę, dobrze poradziły sobie nie tylko kontynentalne Chiny, ale też Tajwan, Makau i Singapur.

Czy „przyszłość należy do Azji”, jak mówi w najnowszej książce popularny również na Zachodzie indyjski z pochodzenia autor Parag Khanna? Wiele na to wskazuje, choć poczekajmy jeszcze, jak ostatecznie świat poradzi sobie z niebywałym, bezprecedensowym – przynajmniej w czasach nowoczesnych – wirusem. Coraz bardziej trzeba sobie jednak uświadamiać, że świat już nie jest europocentryczny, czy nawet transatlantycki. Jaki więc będzie? Wygląda na to, że wielobiegunowy (spór toczy się o to, ile jest i ma być tych biegunów), a taki z natury rzeczy nie jest zbyt stabilny. Najpierw musi się rozegrać konflikt o prestiż i hegemonię, a do nowego koncertu mocarstw, jakkolwiek byłby rozumiany, a który z racji ekologicznych oraz klimatycznych jest teraz jak najbardziej pożądany, najwyraźniej jeszcze nie dojrzeliśmy.

Czy kiedy przyjdą następne tąpnięcia, klimatyczne lub ekologiczne, znów obudzimy się wielce  zaskoczeni, jak po wybuchu epidemii COVID-19? Niestety, wiele na to wskazuje. Czas zacząć myśleć od nowa – i zupełnie inaczej niż dotąd.

Wesprzyj NK
politolog i sinolog, profesor. Dyrektor Centrum Europejskiego UW w latach 2016-2020. Był również ambasadorem Polski na Filipinach, w Tajlandii oraz w dawnej Birmie w latach 2003-2008. Zajmuje się stosunkami międzynarodowymi we współczesnym świecie. Specjalizuje się w tematyce Chin. Bogdan Góralczyk pracował jako profesor wizytujący na zagranicznych uniwersytetach, w tym na terenie Chin i Indii. Autor wielu pozycji poświęconych Państwu Środka, w tym książki "Wielki Renesans. Chińska transformacja i jej konsekwencje" oraz "Nowy Długi Marsz. Chiny w erze Xi Jinpinga"

Komentarze

3 odpowiedzi na “Na progu Nowego Świata”

  1. WoKu pisze:

    Wyjąwszy z artykułu fundamentalizm klimatyczny, powtarzanie dawno skompromitowanych zapowiedzi „że mamy jeszcze tylko 10/5/15, lat na zadziałanie w sprawie zmian klimatu/ozonu/energii, a potem to już… będziemy mieć nowe 10/5/15 lat…” hołdowanie mylnym kalkom pojęciowym nazywającym współczesny system „liberalnym, neoliberalnym, rynkowym”, sprowadzanie na jeden poziom rzeczy jednemu poziomowi nieprzynależnych (globalny kryzys epidemiologiczny i zdolność rynków (co mają rynki do tego?) do poradzenia sobie z nim w kontrze go zdolności państw) oraz bezpodstawne dodawanie powagi lewicowym pomysłom na energetykę czy organizację społeczną, to może dałoby się go doczytać do końca.

  2. Canossa pisze:

    Albo brak w tym tekście myśli przewodniej, albo nie umiem jej dostrzec. Ogólnie – egzaltowane powtarzanie sloganów o nadciągającej ekologicznej katastrofie. Która, pomimo uporczywego zaklinania od czasów przesławnego Raportu U’Thanta, jakoś nie chce nadejść.

  3. Pawel_S pisze:

    Bardzo cenię wiedzę i mistrzostwo intelektualne Pana profesora Gòralczyka. Tym bardziej zaskoczyło mnie w merytorycznym artykule sugerowanie, że aktywność panienki Grety T. jest spontanicznym oddolnym ruchem społecznym. W naiwność tak inteligentnej osoby, jak pan profesor nie uwierzę. Dziękuję za artkuł i możliwość lepszego zapoznania się z poglądami autora.

Dodaj komentarz

Zobacz

Zarejestruj się i zapisz się do newslettera, aby otrzymać wszystkie treści za darmo