Wpisz kwotę, którą chesz przekazać na rzecz NK
Ten tekst, co rzadkie, piszę w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Na własną odpowiedzialność. To moje poglądy, o które, jak widzę, trzeba walczyć. Jestem bowiem zbulwersowany tragicznym stanem naszej świadomości i chaosem mentalnym w dobie wielkiego kryzysu klimatycznego.
Po publikacji tomu „Świat Narodów Zagubionych” umieszczono na platformie YouTube cztery rozmowy z moim udziałem. Idąc wraz z datami, można stwierdzić: im dalej w las, tym gorzej. Poziom komentarzy pod tymi nagraniami – chwała wyjątkom! – jest przerażający. Jestem lewakiem, starym dziadem, na którego słuchanie próżno tracić czas, na dodatek jeszcze chodzę z wszczepionym chipem…, no bo się, cholera, zaszczepiłem…
Przyjęło się w naszej debacie, że ten, kto mówi o ekologii czy sprawach klimatycznych, to lewak, ekooszołom, a nawet terrorysta spod egidy „Grinpic” (od: Greenpeace)
Same personalizacje, stygmatyzowanie i emocje, bez odniesień do meritum, szczególnie wtedy, gdy odnoszę się do kategorii u nas jak widać niemal nieznanej – czyli tzw. wyzwań globalnych. Wiem, że wchodzę na niezaorany ugór, a po prawej stronie politycznej sceny – na pole minowe. Więc dostaję inwektywy i pogardę, a co najmniej otwartą niechęć i pełny brak zrozumienia. Dlatego szukam sojuszników i chwalę osoby takie jak Jakub Wiech, który robi to samo. O profesorze Szymonie Malinowskim i autorach cennej książki „Nauka o klimacie” nie mówiąc.
Czysta woda, brudne intencje
Pierwsze moje przesłanie, które będę uporczywie powtarzał, brzmi prosto: woda i powietrze są albo czyste, albo brudne, a nie lewe czy prawe. Tak samo ziemia nie jest ideologicznie nacechowana: jest albo ziemia uprawna (nawet jeśli to las czy koszona łąka), albo ugór, nieużytek czy pustynia.
Natomiast klimat nie zna państwowych granic. To akurat nie powinno podlegać dyskusji, a okazuje się, że jest – i to mocno! – ideologicznie obłożone i kontestowane. Przyjęło się w naszej debacie, że ten, kto mówi o ekologii czy sprawach klimatycznych, to lewak, ekooszołom, a nawet terrorysta spod egidy „Grinpic” (od: Greenpeace). Jednym słowem, wariat na zagrodzie, co miesza nam w wodzie, ma nieczyste intencje i goni nam ryby i raki (o ile jeszcze są).
Tymczasem podstawowa prawda brzmi: nasze ekosystemy zostały poważnie naruszone. Jeśli nie zmienimy naszych zachowań i nadal będziemy szli tą drogą, co dotąd, to dojdzie do samozniszczenia. Sir David Attenborough, coraz bardziej szanowany, chociaż nie u nas, we właśnie wydanej książce i filmie godnym obejrzenia na Netfliksie daje nam – ludzkości – jeszcze dziesięć lat, do wczesnej czwartej dekady tego stulecia, by dewastację zatrzymać. Natomiast Bill Gates – fakt, inny lewak, na dodatek bezczelnie bogaty miliarder – twierdzi: do 2030 r. trzeba dokonać redukcji emisji gazów cieplarnianych, a nawet zejść do zera, co już niestety pachnie utopią.
W ramach neoliberalnej ortodoksji postawiliśmy na nowy fetysz: wzrost PKB. Utarło się głębokie przekonanie, że ten, kto nie notuje wzrostu, jest skazany na nędzę, nie zmodernizuje się, utknie na marginesie
Ten wpływowy bogacz i celebryta słusznie dodaje, że nie jest tego w stanie dokonać żaden pojedynczy rząd, a przy tym pisze: „To pilna robota. W sprawie klimatu jesteśmy dziś w tym samym miejscu, w którym byliśmy przed kilku laty, jeśli chodzi o pandemie. Eksperci medyczni mówili nam, że tak wielki wybuch choroby jest nie do uniknięcia. Pomimo tych ostrzeżeń świat nie zrobił nic, aby się przygotować – i nagle musiał się miotać, aby nadrobić stracony czas. Nie możemy popełnić tego samego błędu z klimatem”.
Piękny postulat – „nie możemy”. Tylko że już jesteśmy mocno w niedoczasie. Przed ponad dziesięciu laty sir Nicholas Stern opublikował na życzenie rządu brytyjskiego słynny raport, a potem książkę, która trafiła i do nas. Opisał tam dokładnie, co się dzieje i co trzeba robić. Co przez ten czas zrobiono? Niewiele. Tymczasem Stern w pracy pisanej w 2009 r., u nas wydanej rok później, pisał i ostrzegał: „Wzrost emisji musi być zatrzymany niemal natychmiast i spadać przez 7 proc. przez kilka dziesięcioleci”. Natomiast takie przedsięwzięcie i ten wysiłek to „koszt rzędu 2 proc. światowego PKB przez następne pięćdziesiąt lat”. Jakbyśmy bardzo chcieli, mogłoby się udać. Tyle że chętni to mniejszość – nie tylko u nas, na całym świecie.
Tymczasem inny Brytyjczyk, biolog i klimatolog z Uniwersytetu Londyńskiego Jonathan Cowie napisał absolutnie kluczową pracę nt. zmian klimatycznych w roku 2007, a po dwóch latach wydano ją i u nas. Była i jest dostępna, ale nikogo zanadto nie zainteresowała, leżała wśród prac przecenionych. On natomiast już wtedy przestrzegał: „Stajemy przed bardzo realną perspektywą zmiany klimatu do reżimu nie spotykanego od pliocenu, sprzed trzech lub więcej milinów lat. Wyginie większość gatunków fauny i flory, które ewoluowały od tego czasu, a także nastąpią znaczne zmiany lokalizacji i typów dzisiejszych ekosystemów”.
Inny wskaźnik
Czy teraz nastąpi zmiana, a apele sir Davida Attenborougha i wielu innych wreszcie do nas dotrą? Być może pod napływem wieści o katastrofach coś się stanie. Być może, chociaż obserwując naszą aktywność (nie tylko w Polsce!) po zluzowaniu obostrzeń z okresu pandemii, można wątpić i skonkludować: niczego się nie nauczyliśmy!
Od epoki Oświecenia i pierwszej rewolucji przemysłowej stanęliśmy na ścieżce wzrostu, w biblijnym duchu czyniąc sobie Ziemię poddaną. Na koniec, już w ramach neoliberalnej ortodoksji postawiliśmy na nowy fetysz: wzrost PKB. Utarło się głębokie przekonanie, że ten, kto nie notuje wzrostu, jest skazany na nędzę, nie zmodernizuje się, utknie na marginesie. W ostatnich dekadach tak było wszędzie na świecie, w Ameryce i Indiach, w Unii Europejskiej czy komunistycznych z nazwy Chinach. A na dodatek jeszcze tzw. Wschodzące Rynki, z Chinami na czele, chcą prześcignąć Zachód, a na pewno mocno go gonią.
Od 2015 wskaźnik cząsteczek gazów cieplarnianych w atmosferze wzrósł z 397 do 419 ppm, choć podczas pandemii nieco spowolnił i spadł, co daje do myślenia: mniej jeździliśmy i mniej lataliśmy – i już jest efekt
Tymczasem już od lat 50. minionego stulecia najpierw na Hawajach, a ostatnio w znanym mi z autopsji (byłem tam na stypendium Fulbrighta) San Diego w Kalifornii przedstawia się miernik, u nas praktycznie nieznany, a teraz bodaj najważniejszy jeśli chodzi o dalsze losy ziemskiej cywilizacji.
To tzw. krzywa Keelinga, która mówi nam ile cząsteczek (liczonych w milionach na jednostkę miary – particle per milion, ppm) gazów cieplarnianych mamy w atmosferze. Zebrane dane są jasne i przejrzyste: do czasów epoki przedprzemysłowej mieliśmy ten wskaźnik stosunkowo równy, około 280 ppm. A potem wdrapaliśmy się na drabinę, jeśli nie równię pochyłą w górę: w roku 1954, gdy się urodziłem, mieliśmy 310 ppm, w 1978 roku, gdy kończyłem pierwsze studia – 335 ppm, w roku 1997 – 360, a dzisiaj, gdy piszę te słowa i zaglądam na stronę Instytutu Oceanografii Scripps, który ten czynnik mierzy i podaje – jest już 417,57 ppm.
Tymczasem naukowcy już dawno ustalili: przekroczenie poziomu 450 ppm grozi ekosystemom na Ziemi i nieprzewidywalnymi wręcz skutkami. Tę granicę podano też podczas słynnego Szczytu Klimatycznego G-15 w Paryżu pod koniec 2015 roku. I co? Od tej pory wskaźnik wzrósł z 397 do 419 ppm, choć podczas pandemii nieco spowolnił i spadł, co daje do myślenia: mniej jeździliśmy i mniej lataliśmy – i już jest efekt. Na jak długo?
Ocenia się, że ilość nagromadzonego dwutlenku węgla i innych gazów cieplarnianych jest teraz na Ziemi na poziomie nienotowanym od milionów lat, a niebezpiecznym punktem granicznym, do którego szybko dochodzimy, może być uwolnienie metanu spod wiecznej zmarzliny, co już się pojawia na rozgrzanej do niebywałych temperatur, także tego lata, powierzchni Syberii, gdzie temperatury mocno przekraczały 30 °C – i Kanady, gdzie rekordowo przekraczały 50 °C, a potem przyniosły wielkie pożary lasów.
Nasza ślepota
Sprzężenie jest proste: to człowiek w pogoni za zyskiem (także wygodą i jakością życia, naturalnie) nakręca zmiany klimatyczne. Dlatego mówi się już o „epoce antropocenu”, a więc z nami – a nie wolą Boską – w roli demiurga. To z naszej przyczyny i aktywności biorą się zanieczyszczenia, deforestacja, desertyfikacja i inne naukowo określane diabły, przeniesione do codziennego języka i rzeczywistości jako cięcie drzew i lasów, betonowanie i asfaltowanie każdej powierzchni, wyrywanie spod ziemi i wody wszelkich pozostałych zasobów i surowców kopalnianych (u nas węgla), bez względu na koszty i skutki ekologiczne (ostatni taki przykład, to głośna rewolucja łupkowa, która Ameryce dała status eksportera energii, ale też dewastację ogromnych obszarów).
Zdumiewa, że jesteśmy tacy ślepi. Może ten rok przyniesie przełom? W początkach lata tajfun uderzył w Czechy. Trwał niewiele ponad minutę, a zdewastował regiony Brzecławia i Hodonina w kraju południowomorawskim, powodując niebywałą dewastację. Może katharis przyjdzie po niedawnych bezprecedensowych burzach i powodziach w Niemczech, Belgii i Holandii, krajach przecież wysoce rozwiniętych, a nie gdzieś w Bangladeszu czy w Nigerii, o czym dotychczas słyszeliśmy. Może te setki ofiar i osób zaginionych, a nawet żałoba narodowa poruszą polityczne elity, a w ślad za nimi gospodarcze, bowiem kalkulacje strat – ogromnych – będą trwały miesiącami, jeśli nie latami.
To z naszej przyczyny i aktywności biorą się zanieczyszczenia, deforestacja, desertyfikacja i inne naukowo określane diabły
Nawet u nas po kolejnych kataklizmach w lipcu pojawiły się gdzieniegdzie opinie, że „to chyba jednak są efekty zachodzących zmian”. I tyle. Zresztą, to i tak postęp, bowiem gdy pod koniec pierwszej dekady tego stulecia wróciłem z pięcioletniej placówki dyplomatycznej w Azji Południowo-Wschodniej i zacząłem na Uniwersytecie Warszawskim prowadzić pierwszy kurs o wyzwaniach globalnych i zmianach klimatycznych, to większość słuchaczy omal mnie z okno nie wysadziła, a wielu patrzyło nam mnie podejrzliwie.
Czy teraz będzie przełom? Śmiem wątpić. Przecież koszty niespotykanej fali pożarów buszu w Australii jesienią 2019 roku oszacowano na 1,3 mld dolarów, mimo że domostw żywioł zniszczył wtedy niewiele. Natomiast huragan Katrina z 2005 roku przyniósł ze sobą 1 800 ofiar śmiertelnych, ponad 850 tys. zniszczonych domów i koszty rzędu 160 mld dolarów. I co? Prezydent Donald Trump pod koniec kadencji trafił do Kalifornii, gdzie do pożarów dochodzi cyklicznie, i tam siedząc przy stole z naukowcami otwarcie powątpiewał w ich tezy, co uchwyciły telewizyjne kamery. A negacjoniści klimatyczni mają się dobrze tak w USA, jak u nas, podobnie jak antyszczepionkowcy.
Niestety w Polsce kwestia zmian klimatu to nadal zagadnienie wiary, nie wiedzy, a wyzwania globalne to abstrakcja i paplanina jakichś rzekomo zupełnie oderwanych od rzeczywistości profesorów, którzy już dawno powinni gnić na emeryturze. Może teraz, gdy w lipcu doświadczyliśmy huraganów, zerwanych dachów, podtopień i porywów wiatru powyżej 100 km na godzinę przyjdzie czas na refleksję?. Przecież tylko w jednym dniu, 14 lipca, strażacy interweniowali 820 razy, a 148 tys. odbiorców w samej Łodzi nie miało dostępu do prądu. Złudzeń jednak nie mam: to wymaga operacji na umyśle i mentalności, a te z reguły są długotrwałe i najtrudniejsze do przeprowadzenia. Dlatego jest tak, że chociaż sygnały i ostrzeżenia otrzymujemy co chwilę, za nic nie chcemy ich dostrzec i usłyszeć, jak dzieci chowając głowy w piasek.
Wschodzące rynki, schodzący świat
Osobiście jestem już w tych bojach zaprawiony i wiem, jak potężny jest mentalny opór. Dlaczego jednak jestem masochistą i się upieram? Z jednego, prostego powodu: własnych doświadczeń. Los tak chciał, że jak rzadko kto w Polsce mam świadomość i z autopsji wiem, co to znaczy zmiana pojęć, dokonana wokół kryzysu 2008 roku, gdy państwa takie jak Chiny, Indie, Indonezja, czy Brazylia, dotychczas biedne, za to najludniejsze na globie, przeszły z kategorii Trzeciego Świata do grona Wschodzących Rynków.
Otóż oni, czego im nawet trudno zabronić, chcą żyć tak jak my, na – szeroko rozumianym – Zachodzie. Tyle tylko, że akurat na to nasza planeta jest za mała. Cytowałem w ostatniej książce „Świat Narodów Zagubionych” dwóch naukowców z Indii; tu zacytuję aktualnego chińskiego wiceprezydenta, Wang Qishana: „Świat po prostu nie ma tylu zasobów, by zabezpieczyć ochotę jeszcze miliarda Chińczyków domagających się zachodniego poziomu życia. Musimy wymyślić inny model”. Ten model co prawda ostatnio w Chinach wymyślono (tzw. podwójna cyrkulacja), ale informacje napływające z Chin są, mówiąc oględnie, ambiwalentne: na wielki rozwój OZE nakłada się nie mniejsza konsumpcja paliw kopalnych: własnego węgla czy importowanej ropy.
Negacjoniści klimatyczni mają się dobrze tak w USA, jak u nas, podobnie jak antyszczepionkowcy
Wydaje się jednak, że realna zmiana, choć jest już późno, a straty szybko rosną, rysuje się na horyzoncie. Prezydent USA Joe Biden potwierdził wizję Nowego Zielonego Ładu przygotowanego przez Demokratów i ogłosił ambitny plan redukcji emisji CO², a Komisja Europejska z kolei ogłosiła swój program Fit for 55, protekcjonistyczny z natury, rysujący wizję dekarbonizacji, odejścia od aut spalinowych i nakładający podatki na węgiel. Rozpoczyna się bój fundamentalny: walka z nadmiernymi emisjami. Widzimy to w USA, w UE, w Chinach, a nawet częściowo w Indiach, gdzie dynamicznie rozwijają się programy solarne. W tym kontekście możemy zadać sobie trudne, ale kardynalne pytanie: czy światu uda się zapewnić neutralność emisyjną?
Polska, oparta na węglu i na dodatek skłócona z UE w kwestiach prawnych, może mieć spore kłopoty, także finansowe – z obu tych akurat powodów. Albowiem coraz częściej pada argument, że brak realizacji unijnych postulatów czy wymogów może być wiązany z karami pieniężnymi. Tymczasem program Fit for 55 Komisji Europejskiej zawiera pakiet 12 propozycji legislacyjnych, które mają zmienić sposób, w jaki podróżujemy, mieszkamy, wytwarzamy dobra i handlujemy z resztą świata. A przedstawiająca ten plan 14 lipca przewodnicząca Komisji Ursula von den Leyen mówiła: „Gospodarka oparta na paliwach kopalnych osiągnęła swoje granice. Europa była pierwszym kontynentem, który ogłosił, że będzie neutralny dla klimatu w 2050 r., a teraz jesteśmy pierwszymi, którzy przedstawiają konkretny plan działania”.
Rewolucja mentalna
Gdzie się nie rozejrzeć i gdziekolwiek spojrzeć, nawet w Chinach czy Indiach, rozpoczyna się rewolucja klimatyczna. Z pewnością najpierw przyniesie spore wydatki. Zielona transformacja raczej nieuchronnie będzie kosztowana, a dla wielu bolesna. Albowiem każda rewolucja pociąga za sobą ofiary.
Nie dojdzie do niej jednak bez prawdziwej rewolucji w naszym myśleniu i podejściu do świata. Nie uda się żadna kampania, nie będzie wprowadzona w życie żadna wizja, jeśli nadal będziemy przekonani, że najważniejszy jest wzrost i mamy sobie czynić Ziemię poddaną.
Co więc zrobić w zamian? Wygląda na to, że rozwiązanie jest proste. Trzeba zacząć od znanego ostrzeżenia: „Szanuj zieleń!” A potem na tej podstawie można zbudować prawdziwie nowy katalog. Na przykład taki: 2. Sadź drzewa, a nie wycinaj; 3. Jeźdź miejską komunikacją; 4. Wsiadaj na rower; 5. Unikaj plastiku; 6. Załóż baterie słoneczne; 7. Zbieraj wodę deszczową 8. Nie wyrzucaj śmieci do lasu; 9. Starannie zbieraj i segreguj śmieci; 10. Ucz dzieci ekologii.
Nie jestem demiurgiem, więc podobny katalog może być nieco inny, byle w podobnym duchu. Bez zmiany naszego podejścia do przyrody i natury żadnego przełomu nie będzie, to pewne. Tylko tyle, że wystawiany nam przez Matkę Naturę rachunek będzie coraz wyższy.
W Chinach na wielki rozwój OZE nakłada się nie mniejsza konsumpcja paliw kopalnych: własnego węgla czy importowanej ropy
Kiedyś wszyscy w bloku wschodnim śpiewali przebój: „Pust’ wsiegda budiet sołnce”. A na Zachodzie co zamożniejsi prześcigali się w dotarciu do jego promieni i pięknej opalenizny. No i zdarzył się cud: mamy Słońca w nadmiarze. Jak się przystosujemy do tych zupełnie nowych realiów?
Powtarzam: piszę ten osobisty tekst w przekonaniu, ale też świadomości, że takie postulaty są u nas mocno obłożone wartościami i warunkowane ideologicznie. Dlatego będę powtarzał – do skutku – to od czego zacząłem: woda i powietrze nie są prawe ani lewe, są albo czyste, albo zanieczyszczone. Czy ktoś jeszcze ma wątpliwości, że są coraz bardziej zanieczyszczone – i to ze względu na naszą, ludzką działalność?
Niestety, najciemniej jest pod latarnią, a najtrudniej zrozumieć prawdy najprostsze. Co, jaka katastrofa, tajfun, susza, powódź, pożar czy osuwisko błotne sprawi, że przejrzymy na oczy i zrozumiemy skalę zagrożenia? I jakie jeszcze koszty przy tej okazji poniesiemy? Wiadomo, że już je ponosimy, ale też jest pewne, że bez zmiany naszych zachowań będą jeszcze większe. Przy nich nawet ostatnia pandemia, która pochłonęła przecież już 4 mln ofiar śmiertelnych, może okazać się niestety jedynie przygrywką. Warto się nad tym zastanowić, bo już jest późno.
Działający pod auspicjami ONZ Międzyrządowy Panel ds. Zmian Klimatycznych – IPCC szykuje kolejny raport, do wydania w roku przyszłym, gdzie kilkuset zaangażowanych w jego przygotowanie specjalistów z całego świata stwierdzi, iż zmiany klimatyczne zaszły już na tyle daleko, iż będą miały stałe i nieodwracalne skutki dla planety i ludzi.
Burz, wiatrów, gwałtownych zjawisk i kataklizmów będzie niestety coraz więcej, a ponad 200 mln ludzi – jeśli nie więcej – będzie z tych powodów zagrożonych głodem i skrajnym ubóstwem. Czy świat, jak chcą naukowcy również w tym raporcie, będzie zdolny zatrzymać wzrost średniej globalnej temperatury do 2030 roku? Od nas wszystkich, każdego z osoba, też to zależy. Czas przejść na tryb niskoemisyjny, tak jak pandemia zmusiła nas w przyspieszonym tempie do przejścia na tryb zdalny.
Proponuję udostępnić tekst dla osób bez abonamentu. Pora aby dcoierało takie rzeczy do szerszego grona.
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Artykuł z miesięcznika:
Zielony Ład jest w obecnym kształcie nie do utrzymania i musi zostać głęboko zrewidowany
Może zamiast pomstować na firmy azjatyckie i demonizować ich rządy, wraz z przypisywaniem im nieczystych intencji, warto by było po prostu je naśladować
Wierzymy w świętość prywatnej własności. Przez to penetracja naszej gospodarki przez obcy kapitał sięgnęła poziomu, z jakim mieliśmy do czynienia przed II wojną światową. Czas zmienić myślenie
Rosyjskie twierdzenia, że Moskwa może wojnę prowadzić wiele lat, mają tyle wspólnego z rzeczywistością, co sowiecka propaganda sukcesu
Globalna cena baryłki ropy na poziomie 50 dolarów byłaby jednym z największych ciosów dla Rosji od początku wojny. Taka cena przybliżyłaby również zwycięstwo Ukrainy
Już za chwilę możemy się obudzić z dwoma Sądami Najwyższymi i dwoma Prokuratorami Krajowymi. Jeśli to demokracja walcząca – to walczy sama ze sobą
Zapisz się na listę mailingową i wybierz, na jaki temat chcesz otrzymywać alerty:
Login lub e-mail
Hasło
Zapamiętaj mnie