Wpisz kwotę, którą chesz przekazać na rzecz NK
Rozmowa o Wrześniu jest czymś znacznie więcej niż dyskusją o przeszłości. Jesień 1939 r. to nie tylko jeden z kilku najważniejszych momentów w historii Polski (lub w ogóle najważniejszy). To także punkt zbiegu najbardziej rdzeniowych tendencji polskiej tożsamości, zderzającej się z fundamentalnymi dla jej istnienia i kształtu ograniczeniami świata zewnętrznego. Wrzesień to także koniec dawnej Polski: tej, która od XIV w. parła na wschód i konkurowała o rolę lidera pomostu bałtycko-czarnomorskiego, i początek Polski nowej, pojałtańskiej. Rozmowy o tym Momencie wzbudzają i będą jeszcze długo wzbudzać silne emocje, bo mimo upływu 80 lat wciąż nie mamy jasności, jak należy go rozumieć, wraz z licznymi paradoksami i przeciwieństwami, które się w nim splotły. Spory o Wrzesień to spory o polskość. Nie tylko tę przeszłą, ale też – i chyba przede wszystkim – o tę teraźniejszą i przyszłą.
Antysowiecki do szpiku kości Hitler w mgnieniu oka zbliżył się do Stalina, gdy okazało się, że nie może liczyć na Polskę, aby w dwa lata później jak gdyby nigdy nic wrócić do antysowieckiej ideologii i toczyć ludobójczą wojnę na wschodzie
Spróbujmy więc spojrzeć na Wrzesień w nieco inny niż dotąd sposób. Na chłodno łącząc kilka rzadko obecnych w polskiej debacie perspektyw: analizę geostrategiczną, teorię postkolonialną, ujęcie w kategoriach długiego trwania, elementy psychoanalizy.
Bilans Września jest, do pewnego stopnia przynajmniej, oczywisty. Polska – formalnie znalazłszy się w gronie zwycięzców – była największym przegranym II wojny światowej, jeśli idzie o względne straty ludzkie i materialne oraz największą przegraną we własnej historii wedle tego kryterium. Ponad 5 milionów ofiar, wyrżnięte elity i zmasakrowany naród, trzy z czterech (Warszawa, Lwów, Wilno, Kraków) najważniejszych dla polskiej kultury miast – stracone lub zniszczone. Trwający setki lat rozwój Polski na wschód – cofnięty do granic z czasów piastowskich, kosztem blisko połowy przedwojennego terytorium. I strukturalnie zablokowany całą konstrukcją Polski jałtańskiej: przesuniętej na chroniące imperium sowieckie naturalne granice na zachodzie, z przerzuceniem tam jak worka kartofli Polaków ze wschodu, z perwersyjnie realizującą endeckie postulaty jednoetnicznością, ze skalą – i potęgującym jej efekt nowym układem geopolitycznym – państwa średniego, pozbawionego możliwości konkurowania o bycie liderem Europy Środkowo-Wschodniej.
Kto za to odpowiada? Że totalitarni, zbrodniczy najeźdźcy, to oczywiste. Że architekci ładu jałtańsko-poczdamskiego– również. Że zdradzieccy sojusznicy – też. Czy w pewnym zakresie także my sami – to zależy od tego, czy ówczesna sytuacja była pozbawiona innego wyjścia, czy nie. Jeśli nie, to przede wszystkim racjonalny namysł nad błędami może nam odsłonić ich naturę i zabezpieczyć przed ich powtarzaniem, uczynić mądrzejszymi przynajmniej po szkodzie.
Polskie przywództwo popełniło wówczas nie jeden czy dwa, ale dziesiątki, jeśli nie setki błędów geostrategicznych i w ogóle politycznych. Można je pogrupować w dziewięć głównych kategorii.
Po pierwsze, polskie przywództwo – zarówno sanacyjne, jak i to wywodzące się z przedwojennych kręgów opozycyjnych, potem tworzących rządy emigracyjne – wykazywało zdumiewającą skłonność do trzymania się raz obranej strategii pomimo głębokich zmian kontekstu sytuacyjnego, nieraz zasadniczo rzutujących na jej sens. Konsekwencja jest oczywiście pewną wartością w polityce, ale przegrywa z interesami wyższej rangi. Politycy są często oceniani jako wiarołomni i niekonsekwentni właśnie dlatego, że zmieniają strategie i sojusze w zależności od sytuacji, ale to oni mają rację: interes polityczny podlega z konieczności nieustannej aktualizacji, a ślepo trzymający się wcześniejszych rozpoznań są jak generałowie toczący poprzednia wojnę. Podczas rzymskiej wojny domowej po zabójstwie Juliusza Cezara skonfliktowany z Markiem Antoniuszem Oktawian August momentalnie wszedł z nim w sojusz wobec zagrożenia ze strony Brutusa i Kasjusza, by wkrótce po ich pokonaniu znów go zerwać. Sprzymierzone z Rzecząpospolitą przeciwko Rosji w dobie Konstytucji 3 maja Prusy natychmiast zwróciły się przeciwko Warszawie, gdy sytuacja uległa zmianie wskutek absencji Wielkiej Brytanii. Antysowiecki do szpiku kości Hitler w mgnieniu oka zbliżył się do Stalina, gdy okazało się, że nie może liczyć na Polskę, aby w dwa lata później jak gdyby nigdy nic wrócić do antysowieckiej ideologii i toczyć ludobójczą wojnę na wschodzie. W najlepszym razie obojętna wobec Polski Wielka Brytania zapałała do niej namiętną miłością w 1939 roku, gdy przeraziła się perspektywą napaści III Rzeszy, by zaraz potem zacząć sprzedawać Rzeczpospolitą Sowietom, których niedawno nie cierpiała, a zaraz po pokonaniu Niemiec znów stała się z gruntu antysowiecka. I tak dalej.
Krucha niepodległość Rzeczypospolitej wymaga już niestety oparcia się na jednym z dwóch strasznych sąsiadów: na III Rzeszy lub Związku Sowieckim. Zamiast tego Polska usiłuje kontynuować zbankrutowaną politykę równowagi
Polskiemu przywództwu tej dyspozycji brakowało. Pod koniec lat 30. ślepo trzymało się tzw. polityki równowagi (zwanej też dość myląco polityką równego dystansu wobec Berlina i Moskwy), pomimo radykalnej zmiany sytuacji międzynarodowej. W ciągu roku pomiędzy marcem 1938 (anschluss Austrii) a marcem 1939 (finalne podporządkowanie Czech i Słowacji) europejski układ sił doświadczył czegoś, co w naukach przyrodniczych nazywa się przejściem fazowym: skokowej zmiany właściwości. Niemcy nie są już ponad wszelką wątpliwość petentem mocarstw zachodnich, ale odrodzonym mocarstwem z wielką armią i zdolnością wygrywania wojen oraz ambicjami co najmniej dorównania globalnym potęgom Francji i Wielkiej Brytanii. Ład wersalski staje się bezdyskusyjnie martwy, jest już tylko fasadą, pozorem, a wiarygodność gwarantujących jego utrzymanie Londynu i (zwłaszcza) Paryża spada do okolic zera. Perspektywa nowej wojny światowej staje się jeśli nie oczywista, to co najmniej wysoce prawdopodobna – żadna poważna polityka nie może już ignorować tej ewentualności.
Polityka równowagi traci więc w odniesieniu do Polski wszelki sens, zgodnie zresztą ze znanym dictum jej twórcy Piłsudskiego, że na dwóch stołkach można siedzieć tylko przez jakiś czas. Krucha niepodległość Rzeczypospolitej wymaga już niestety oparcia się na jednym z dwóch strasznych sąsiadów: na III Rzeszy lub Związku Sowieckim. Zamiast tego Polska usiłuje kontynuować zbankrutowaną politykę równowagi, a następnie idzie w interesującą akademicko, ale nie mieszczącą się w repertuarze realnej polityki opcję antyniemieckiego sojuszu z Francją i Wielką Brytanią.
Tę samą antypolityczną dyspozycję do uporczywego trwania w raz obranym postanowieniu powtarza polskie przywództwo jeszcze wielokrotnie. Widząc niedziałanie „efektu odstraszania” sojuszu z mocarstwami zachodnioeuropejskimi – konsekwentnie brnie w niemożliwą do wygrania wojnę. Widząc rozpad swoich złudzeń o uwikłaniu Niemiec w wojnę na dwa fronty i realnej pomocy sojuszniczej, trwa przy fikcyjnych już ponad wszelką wątpliwość sojuszach. Co więcej, robi to w sposób absolutny; można by rzec – fanatyczny: przegrawszy wojnę, nie podpisuje wbrew uniwersalnej zasadzie kapitulacji, ale kontynuuje marsz po linii totalnego oporu i walki z najeźdźcą (jednym z dwóch). Nie znajduje się też wśród znaczących polityków żaden polski Quisling ani polski Petain, który mógłby obniżyć poziom brutalności okupacji.
Przywódcy nieistniejącej już Rzeczypospolitej tworzą rząd emigracyjny i imponujące państwo podziemne, których cel jest jeden: dalej walczyć z Niemcami. Nie powstrzymuje ich ani niedotrzymanie twardych francuskich zobowiązań wojennych i mglistych brytyjskich obietnic o pancernikach w Gdyni i tym podobne, ani klęska Francji – nic. Polscy, imponujący wszystkim bitnością żołnierze walczą i giną w obronie papierowych sojuszników: znakomita 1 Dywizja Grenadierów walczy z Niemcami nad kanałem Marna-Ren zacieklej niż Francuzi, doborowa Samodzielna Brygada Strzelców Karpackich wsławia się walecznością w bojach w koloniach Afryki Północnej. Pod okupacją zaś organizowany jest zbrojny opór, akcje sabotażowe, zabójstwa nazistów i kolaborantów. W odpowiedzi Niemcy wprowadzają regułę 1:50, czyli odwetowego mordowania pięćdziesięciu Polaków w zamian za jednego zabitego Niemca, co czyni zbrojny opór przeciwko okupantowi w oczywisty sposób samobójczym. Gdy w 1941 r. Rzesza atakuje Związek Sowiecki, w mrocznym tunelu podwójnej, obustronnie morderczej okupacji pojawia się światełko: konflikt między najeźdźcami. Jedyna szansa dla Polski polega – wbrew emocjom – na mniejszym lub większym powodzeniu Niemiec w tej wojnie, w przeciwnym wypadku musimy się znaleźć pod władaniem Moskwy. W scenariuszu minimum Hitler przynajmniej Sowiety osłabia, zanim przegra. W scenariuszu maksimum rozbija i podbija ZSRS, by następnie ulec w końcu zachodnim potęgom – tak w każdym razie powszechnie się wśród naszych patriotów kalkuluje, w finalne zwycięstwo Niemiec nie wierząc. Jest więc jasne, że Polacy nie powinni mu w tym przeszkadzać; „gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta”. Jednak ponownie, przywództwo z raz obranej linii nie schodzi: sabotuje niemieckie tyły w wojnie wschodniej, pomagając Sowietom i przyśpieszając nadejście PRL. Nawet po czarno już na białym widocznej likwidacji wszelkich polskich złudzeń co do wdzięczności sojuszników za bohaterski wkład w walkę z Hitlerem, którą przyniosły konferencje w Moskwie i Teheranie, kontynuujemy raz obraną linię, dokładając powodów do niewdzięczności samobójczą hekatombą powstania warszawskiego i autodestrukcją podziemia w akcji „Burza”.
Istnienia, potęgi i grozy ZSRS trudno było nie zauważyć. Podobnie jak sowiecko-niemieckiego paktu o nieagresji z 22 sierpnia 1939 r., który był publicznie dostępnym, jaskrawym dowodem bankructwa polityki Becka. On sam ocenił jednak to wydarzenie jako pozbawione większego znaczenia
Po drugie, polskie przywództwo stawiało wszystko na jedną kartę, uprawiając swoistą grę va banque. Polityka jest w pewnym sensie w ogóle koniecznym hazardem, będąc z natury rzeczy sztuką przewidywania przyszłości i wygrywania poprzez obstawianie takich a nie innych scenariuszy. Z tego powodu umiejętnością priorytetową jest w niej zdolność kalkulowania różnych wariantów rozwoju sytuacji i dopasowywania się do zmieniającego się w czasie prawdopodobieństwa ich realizacji. Różnych, nie jednego. Jednowariantowa gra va banque bywa koniecznością, ale nie jest regułą. Regułą, jaką zrobiło z niej polskie przywództwo przedwojenne i wojenne.
Obrońcy polityki zagranicznej Becka argumentują często, że zachowywał się racjonalnie, blefując i próbując w ten sposób odstraszyć Hitlera. To prawda, była to racjonalna strategia, obliczona na stłumienie zapędów agresora groźbą uruchomienia przeważających zasobów sojuszniczych i na uruchomienie frakcji antywojennej w samych Niemczech. Problem w tym, że jej powodzenie było w ewidentny sposób wątpliwe z dobrze znanych już wtedy powodów: braku armii lądowej Wielkiej Brytanii, stricte defensywnej i pacyfistycznej postawy Francji (zmasakrowanej i straumatyzowanej po I wojnie), nadmiernego rozproszenia sił tych obu państw po całym świecie, i szeregu innych. Przekładało się to wszystko na niezdolność do efektywnego użycia wszystkich sił jednocześnie, w tym do szybkiego otwarcia dwóch frontów wojennych. To zaś oznaczało dla Polski zgubę, a dla Hitlera – możliwość oddzielania przeciwników od siebie i atakowania ich z osobna.
Tak czy inaczej rewersem racjonalnego do pewnego stopnia (i momentu) blefu, którego powodzenia w żadnej mierze nie można było być pewnym, była katastrofa niemożliwej do wygrania wojny. Po Monachium sytuacja Polski robi się z perspektywy ewentualnej wojny niebezpieczna, a pięć miesięcy później – zgoła beznadziejna. Niemcy przejmują ogromną liczbę czeskiej broni pancernej i jeden z najlepszych przemysłów zbrojeniowych w Europie, okrążając Polskę z trzech stron i wciąż nie skłaniając zachodnich mocarstw do akcji zbrojnej. Staje się jasne, że Hitler karmi się asymetrią swojej zdolności i zachodniej niezdolności do wojny, a ponieważ ma ambicje zbudowania imperium porównywalnego z zachodnimi imperiami kolonialnymi, należy sądzić, że to dopiero początek.
Jednak Beck wciąż blefuje. Szczytem tego jest przyjęcie i odwzajemnienie brytyjskich gwarancji bezpieczeństwa z przełomu marca i kwietnia. Następuje, po pierwsze, autodemaskacja blefu (który, jak wiadomo, dla skuteczności musi być ukryty lub przynajmniej niejasny): z sytuacji geostrategicznej jasno przecież wynika, ze ani Wielka Brytania nie może efektywnie pomóc Polsce, ani Polska Brytanii. Obrazu dopełnia majowa umowa wojskowa z Francją. Abstrahując od niezdolności więdnącego mocarstwa znad Sekwany do działań agresywnych, pakt był nie tylko w ważnych punktach mętny, ale jego wejście w życie uzależniono od podpisania umowy politycznej, która doszła do skutku… w czwartym dniu wojny. „Fikcyjne pakty i sojusze, zmarnotrawione sny koronne” – śpiewał o osiemnastowiecznych przodkach Jacek Kaczmarski, obwiniając ich o sojusz Hitlera i Stalina, dodając, że „to za ich grzechy – myśmy czyści – gnębią nas teraz komuniści”. Pomijając „sny koronne”, trudno nie znaleźć analogii do tzw. polityki Becka.
Po drugie, skutkiem autodemaskacji blefu jest wypowiedzenie przez Hitlera paktu o nieagresji, wyciszenie retoryki antysowieckiej i obranie konfrontacyjnego kursu wobec Polski. To w świetle geostrategii oczywiste, że skutkiem papierowych sojuszy z Brytanią i Francją jest skierowanie niemieckiego ekspansjonizmu w pierwszej kolejności na Polskę, jako najsłabsze ogniwo sojuszu antyhitlerowskiego, oraz wzrost ryzyka powrotu do porozumienia niemiecko-sowieckiego. A jednak Beck odpowiada buńczucznym przemówieniem z 5 maja 1939 r., ze słynną puentą o bezcenności honoru w życiu narodów.
Polskie „nie” dla niemieckich propozycji z tego czasu i polskie wejście do koalicji antyhitlerowskiej spowodowało, że Rzeczpospolita z potencjalnego sojusznika stała się pierwszym obiektem ataku
Pseudostrategię gry va banque kontynuuje Polska także później. Po przegranej wojnie, zamiast w jakiś sposób podzielić swoją aktywność na walkę i – dobrze rozumianą, służącą ochronie substancji narodowej i minimalizacji strat, a nie osobistym zyskom kosztem ogółu – kolaborację, znów stawia wszystko na jedną kartę, tym razem: totalnego oporu. Inaczej niż Francuzi, Norwegowie czy Czesi, Polacy nie są w stanie dokonać takiej dywersyfikacji, w efekcie czego prowokują jeszcze większy terror i pracują na rolę największej ofiary wojny, w której, strategicznie patrząc, rola Polski nie była przecież pierwszorzędna.
Taki sam charakter ma od początku do końca sojusz z Brytanią i Francją. Polska rzuca się w nie całkowicie, bez opamiętania, bez jakiejkolwiek próby balansowania. Żadne fakty, przestrogi ani zdarzenia nie są w stanie skłonić polskich elit do zmiany strategii, co widać przed wojną, w kampanii wrześniowej i podczas okupacji, a potem w powstaniach wileńskim i warszawskim, w akcji „Burza”. Im bardziej nieskuteczna jest strategia, tym większe zasoby przeznacza przywództwo na jej realizację, rzucając na szalę narodową substancję, życie i mienie cywilów, w końcu istnienie stolicy.
Postawienie wszystkiego na jedną kartę nam się nie udało? Nic to, może następnym razem się uda!
Trzeci grzech główny polskich elit to przecenienie siły sojuszników. Przecenienie radykalne, zarówno w wymiarze ich siły własnej, jak i ich zdolności do działania na rzecz Polski. Naiwność, z jaką wierzono w potęgę podupadającej Francji, z jaką przekładano ogólną kategorię potęgi brytyjskiej na jej zdolności w bezpośredniej konfrontacji z Hitlerem – zdumiewa. Tak samo jak wiara w to, że, wbrew wszelkim wskazaniom, pozbawiona woli walki Francja ruszy lekceważonej i porzucanej od zawsze przez siebie Polsce ze zmasowaną odsieczą, wspierana przez równie zmasowany brytyjski atak powietrzny. Pomimo kolejnych warstw faktów przeczących tym złudzeniom, internowany w Rumunii Beck był w stanie powiedzieć, że „Polska jest rozbita, lecz honor jej ocaleje. Liczymy na naszych sojuszników, których szukałem i których znalazłem”. Chwilę wcześniej, po wypowiedzeniu przez aliantów wojny Niemcom 3 września, był jeszcze z siebie bardzo zadowolony. Jego zastępca Jan Szembek tak relacjonował jego słowa: „Jak to dobrze, że w Londynie zawarłem przymierze z Anglią i że po powrocie stamtąd nie wdałem się w parszywe rozmowy z Niemcami. Może byśmy wybuch wojny oddalili, ale na wiosnę byśmy ją mieli. I bylibyśmy sami”. A zatem Beck uważał, że antyniemieckim zwrotem wprawdzie przyśpieszył (zakładając, że tak czy inaczej jest nieuchronna) wojnę, ale dla tak wartościowych sojuszy – było warto. I wciąż nie jeszcze nie rozumiał bankructwa swojej polityki.
Czwarty grzech to przecenienie siły własnej. Trudno do dziś powiedzieć, w jakim stopniu polskie przywództwo dało się zahipnotyzować walnie przez siebie współtworzonym nastrojom mocarstwowym (i antyniemieckim jednocześnie). Powtarzane w prasie i w radio zaklęcia o potędze, o przyszłych koloniach, a pod koniec – o pojeniu koni w Szprewie; o tym jak „nikt nam nie zrobi nic, bo z nami Śmigły, Śmigły-Rydz” – niewątpliwie kształtowały narodową wyobraźnię. Uległ im do pewnego stopnia nawet jeden z najchłodniejszych i najbardziej realistycznych umysłów epoki, jakim był wspomniany Adolf Bocheński.
W każdym razie Polska poszła na frontalne starcie z najbardziej wówczas morderczą machiną wojenną świata, w rytm bojowej propagandy o nieuchronnym zwycięstwie. Wystawiła do niej armię poniżej swoich i tak nieprzystających do tego zadania możliwości, liczącą około miliona zamiast planowanego 1,35 mln. żołnierzy, bo m.in. mobilizację w ostatniej chwili czasowo zawieszono na prośbę Brytanii i Francji, liczących jeszcze na odwleczenie wojny. Zaopatrzoną też poniżej możliwości, bo wiele fabryk dalece nie wykorzystywało mocy produkcyjnych, jednocześnie kontynuując wytwórczość… na eksport. Do ostatniej chwili nie zrezygnowano też z restrykcyjnej polityki gospodarczej, wzbraniając się przed psuciem waluty i wzrostem zadłużenia nawet w obliczu nadciągającej katastrofy.
Sojusz z III Rzeszą byłby niewątpliwie trudny. Niósłby szanse na zdobycze na wschodzie, ale też na głębszą z czasem wasalizację. Niósłby też ryzyko sowieckiego odwetu w wypadku przegranej wojny, a także ataku ZSRS jeszcze w 1939 roku lub później. Jednak lepiej mieć było w najagresywniejszym i najsilniejszym militarnie państwie świata najtrudniejszego sojusznika niż śmiertelnego wroga
Zderzenie z rzeczywistością było straszliwe. Wojsko Polskie zostało błyskawicznie pobite, a kampania ujawniła katastrofalny stan dowodzenia i łączności. Wbrew ogólnie przyjętym zasadom, Naczelny Wódz nie został z żołnierzami, lecz rzucił się do chaotycznego exodusu w kierunku Przedmościa Rumuńskiego. Zabrał ze sobą nie tylko cały rząd i prezydenta (których ewakuacja była akurat zasadna), ale administrację aż po – nie wiedzieć czemu – kierownictwo powiatów. Ponieważ poruszano się po zapadłych kątach Rzeczypospolitej, takich jak Kołomyja czy Kuty, efektem już po kilku dniach była utrata łączności z dowódcami, improwizującymi w związku z tym w oparciu o wcześniejsze wytyczne. Porażający opis tej zapaści dał prof. Jerzy Łojek we wspaniałej książce „Agresja 17 września 1939”. Był to de facto rozkład państwa, nie tak słabego samego w sobie, ale – tak źle rządzonego w przeddzień i w chwili próby. Jeśli według klasycznej definicji Jelinka państwo to władza nad terytorium i ludnością, to sanacja już po kilku dniach wojny faktycznie tę władzę utraciła (mowa oczywiście o obszarach niezajętych jeszcze przez wroga). W zderzeniu z agresorem, ale i z własną nieudolnością. Było to brutalne zderzenie wyobrażeń z rzeczywistością.
Grzechem piątym było niedocenienie Hitlera. Naśmiewano się w Polsce szeroko z jego chaplinowskiego wąsika, egzaltowanych przemówień, nerwowych gestów. Nie byłoby to warte wspominania, gdyby nie to, jak bardzo zlekceważono odbudowaną przez niego niemiecką potęgę wojskową i morderczo-ludobójcze skłonności totalitarnego ustroju, który stworzył. „Ten nieprzyjaciel jest czynnikiem kłopotliwym, gdyż wydaje się tracić umiar myślenia i postępowania. Może ten umiar odzyskać, kiedy napotka zdecydowaną postawę, co mu się dotychczas nie zdarzyło. Możni byli wobec niego pokorni, a słabi kapitulowali z góry. Za pomocą dziewięciu dywizji Niemcy promenują się dziś po całej Europie. Z tą siłą nikt Polski nie weźmie” – oceniał Beck pięć miesięcy przed wojną. Hitler miał 1 września ponad 80 dywizji.
Szósty grzech: totalne zlekceważenie zagrożenia sowieckiego. „Jesteśmy tym zupełnie zaskoczeni. Taki cios nieoczekiwany. Przecież mamy z Sowietami pakt o nieagresji z 1932 r., poparty umową z końca zeszłego roku i traktatem handlowym. To coś potwornego” – pisał o wkroczeniu Sowietów 17 września premier Sławoj-Składkowski. Zupełnie zaskoczone sojuszem sowiecko-niemieckim kierownictwo państwa wpadło w panikę i dezorientację, pogrążając siebie i państwo w jeszcze głębszym chaosie. ZSRS nie wypowiedziano wojny ani w żaden inny sposób nie stwierdzono oczywistego faktu wojny z drugim najeźdźcą. Oznaczało to bezpowrotną utratę argumentów prawnomiędzynarodowych i propagandowych przeciwko zaborowi wschodniej części Rzeczypospolitej, jak również utratę narzędzia presji na zachodnich sojuszników w sprawie (rozważanego krótko) wypowiedzenia wojny ZSRS, a później – w sprawie przynależności zajętych ziem. Oznaczało też legitymizację sowieckiej narracji, mówiącej, że państwo polskie przestało istnieć, więc Kreml jedynie bierze w opiekę ludność zachodniej Białorusi i zachodniej Ukrainy. Pogłębiło to horror pozostałych za sowiecką granica Polaków, których nie chroniło już nic.
Interes Polski polegał na sprzyjaniu (aktywnemu lub biernemu) temu, aby Niemcy weszły w Sowiety jak najgłębiej i ugrzęzły tam jak najdłużej, aby dać aliantom czas na dojście do Berlina. Polski rząd emigracyjny prowadzi politykę odwrotną: sabotuje niemieckie zaplecze frontu na ziemiach polskich i na inne sposoby wspiera Moskwę w walce z III Rzeszą
Absurdalna „dyrektywa ogólna” Rydza – efekt kompletnego pogubienia naczelnego dowództwa – zakazywała strzelać do Sowietów, o ile nie strzelają pierwsi lub nie próbują rozbrajać polskich oddziałów. Pogłębiła dezorientację dowódców i żołnierzy oraz przyczyniła się do tego, ze większość z wojsk, które napotkały agresorów ze wschodu, dostała się bez walki w niewolę.
To tragiczne pogubienie było skutkiem braku wyobraźni, ale też konsekwentnego prowadzenia polskiej polityki tak, jakby zagrożenia sowieckiego, a w związku z tym także ryzyka współdziałania Moskwy z Berlinem – w ogóle nie było. Prawdopodobnie ten dramatyczny błąd był w wielkiej mierze skutkiem penetracji agenturalnej polskiego państwa przez Kreml (z symboliczną postacią wieloletniego szefa wydziału wschodniego MSZ płk. Tadeusza Kobylańskiego), a także sowieckiej dezinformacji strategicznej: bardzo umiejętnego, wieloletniego wyciszenia tak działalności dywersyjnej w Polsce, jak i wszelkich groźnych aktywności na arenie międzynarodowej. Na Kremlu cały czas analizowano sytuację nad Wisłą, przygotowywano plany wojen agresywnych i obronnych, ale wszystko po cichu, tak by nie budzić polskiej czujności, co pozwoliło przekierować całą praktycznie uwagę Warszawy – i polskiej opinii publicznej – w sferze wykrywania potencjalnych zagrożeń w latach 30. na Niemcy.
Dezinformacyjna i penetracyjna polityka ZSRS była majstersztykiem politycznym. Ale nie zwalniała przecież z obowiązku samodzielnego myślenia i przetwarzania ogólnie dostępnych informacji. Istnienia, potęgi i grozy ZSRS trudno było nie zauważyć. Podobnie jak sowiecko-niemieckiego paktu o nieagresji z 22 sierpnia 1939 r., który był publicznie dostępnym, jaskrawym dowodem bankructwa polityki Becka. On sam ocenił jednak to wydarzenie jako pozbawione większego znaczenia. I ani ono, ani opisywana przez ówczesne media wielka sowiecka mobilizacja z 7-9 września (według „Daily Telegraph” przybliżająca do granic Polski 80 dywizji i 4 miliony żołnierzy) nie wzbudzają w polskich przywódcach nawet cienia podejrzenia, że wrogów może być jednak dwóch, a nie jeden.
Późna sanacja konsekwentnie ignorowała trudne prawdy o pogarszającym się położeniu Polski
Po siódme, niemal na każdym kroku widoczna była ignorancja geopolityczna. Pomimo znakomitych prac z tej dziedziny piór Eugeniusza Romera, Włodzimierza Wakara czy Adolfa Bocheńskiego (o ileż lepsza była polska geopolityka w międzywojniu niż obecnie!), pomimo tylu brutalnych lekcji działania „potęgi w czasie i przestrzeni”, jakie dała nam historia trzystu poprzednich lat. Zamknięcie oczu na Heartland, niezrozumienie natury potęgi morskiej (Wielka Brytania), jak i lądowej (Niemcy, ZSRS), ignorowanie specyfiki projekcji siły poszczególnych aktorów, a zwłaszcza: kruchości polskiego bytu politycznego w „strefie zgniotu” – to wszystko już się wyżej przewinęło. Po raz kolejny zemściła się na nas geografia, od setek lat podpowiadająca, że mając potencjał mniejszy od każdego z dwóch potężnych sąsiadów z osobna, musimy 1) zrobić wszystko, by zapobiec ich antypolskiemu porozumieniu, 2) w sytuacji ich antagonizmu sprzyjać temu, które dąży do konfliktu przeciwko temu, które dąży do porozumienia (Bocheński). W 1939 r. polscy przywódcy postąpili dokładnie odwrotnie, skłaniając wrogie Sowietom Niemcy do antypolskiego porozumienia z nimi, a przeciwko Berlinowi opierając się na papierowych sojuszach z odległymi potęgami. Trzeba tu przeanalizować bardziej szczegółowo kwestię tego, czy w ogóle możliwy był sojusz z III Rzeszą.
Odpowiedź na to pytanie brzmi: i tak, i nie. Z niemieckiej strony: jak najbardziej. Hitler był oczywiście zbrodniarzem, kłamcą i nieraz zachowywał się nieracjonalnie. Z jego wypowiedzi o Polsce i Polakach z różnych momentów historycznych można zbudować przeciwstawne teorie. Wynika to ze zmienności stosunków wzajemnych w czasie i z oscylacji niemieckiego stosunku do Polski w tamtym okresie między dwiema skrajnościami: przyjaźnią a eksterminacją. Hitler wraz z grupą polityków nazistowskich był zasadniczo zwolennikiem pierwszej, w przeciwieństwie do liczebniejszej frakcji antypolskiej, która ostatecznie wygrała. Tak czy inaczej, swoje plany – i w polityce wewnętrznej, i w zagranicznej – traktował poważnie. Rzeczpospolita miała w nich sens albo jako sojusznik, albo wróg: terium non datur. O wiele sensowniejsza była opcja pierwsza. Jako obiekt podboju Polska w żadnej mierze nie mogła wystarczyć do realizacji niemieckich planów na wschodzie, jednocześnie wiążąc znaczną część sił potrzebnych do większej kampanii. Jako sojusznik z liczną, bitną armią i znajomością wschodu – była bardzo cenna. Każda polska dywizja na froncie wschodnim to zaoszczędzona dywizja niemiecka – klarował. Czterdzieści do sześćdziesięciu polskich dywizji poważnie zwiększało szanse na pobicie Sowietów, a brak kampanii polskiej mógł przyśpieszyć kolejne fazy wojny o kilka miesięcy do roku, co niewątpliwie spotęgowałoby miażdżący efekt uderzeń Rzeszy. Słowem: był to dla Hitlera czysty zysk. Musiał tylko spacyfikować antypolskie nastroje w swoim kraju, do czego niezbędna była jasna deklaracja sojusznicza Polski i rozwiązanie spraw spornych.
Kulminacyjnym punktem było tu ponowienie niemieckich zabiegów o sojusz z Rzecząpospolitą w październiku 1938 i styczniu 1939. Polskie przywództwo najpierw je zlekceważyło, a następnie odrzuciło uznając, że ich przyjęcie wprowadziłoby Polskę „w sposób nieunikniony na równię pochyłą, kończącą się utratą niezależności i rolą wasala Niemiec”. Nasi historycy w większości, w pokorze wobec rzekomej mądrości ówczesnego przywództwa czy też domniemanej konieczności dziejowej, biorą to rozumowanie za dobrą monetę. W istocie było ono jednak przedziwnym przemieszaniem konstatacji oczywistych faktów z nadinterpretacjami i nader wątpliwymi prognozami, podszytymi błędnym rozeznaniem geostrategicznym.
Propozycje niemieckie z tego czasu nie były jeszcze żadnym ultimatum, były życzliwymi i racjonalnymi ofertami. Odtwórzmy propozycję Ribbentropa z 24 października. Chciał od Polski: 1) zgody na przyłączenie Gdańska do Rzeszy, 2) eksterytorialnej autostrady i linii kolejowej do Prus Wschodnich, 3) przystąpienia Polski do paktu antykominternowskiego. W zamian oferował: 1) polską eksterytorialną autostradę lub drogę oraz linię kolejową w Gdańsku oraz wolny port, 2) gwarancję zbytu polskich towarów w Gdańsku, 3) wzajemnie uznanie granicy polsko-niemieckiej lub terytoriów obu państw, 4) przedłużenie paktu o nieagresji o 25 lat, 5) zgodę Niemiec na zmiany terytorialne na korzyść Polski na wschodzie i na granicę polsko-węgierską, 6) współpracę w kwestii emigracji Żydów z Polski oraz w sprawach kolonialnych, 7) wzajemne konsultowanie wszystkich decyzji dotyczących polityki zagranicznej.
Nasi przywódcy, chcąc zachować pokój, wprowadzili Rzeczpospolitą jako pierwszą do wojny
Wchodzimy tu w kwestie wielokrotnie szczegółowo opisane – przez profesorów Pawła Wieczorkiewicza i Grzegorza Górskiego, przez publicystów Stanisława Mackiewicza, Piotra Zychowicza i Rafała Ziemkiewicza oraz innych. Jest to jednak konieczne ze względu na głęboką deformację współczesnej polskiej pamięci o tym okresie. Późniejsze niemieckie zbrodnie i poprzedzające je ultymatywne żądania są przenoszone na czas 1938-39 jako rzekome preludium do tego, co i tak stać się miało. Ale było dokładnie odwrotnie: to polskie „nie” dla niemieckich propozycji z tego czasu i polskie wejście do koalicji antyhitlerowskiej spowodowało, że Rzeczpospolita z potencjalnego sojusznika stała się pierwszym obiektem ataku.
Patrząc na chłodno i z pamięcią o kontekście epoki na powyższą ofertę Ribbentropa, nie można w niej zauważyć nic z późniejszej brutalności. Widać chęć skonsumowania opcji sojuszu i rozwiązania spraw spornych. Uderza raczej życzliwość, z jaką wielokrotnie silniejsze państwo, wyznające zbrodniczą ideologię prymatu mocnych nad słabymi, pochyla się nad interesami mniejszego partnera. Gdańsk nie był polski, lecz był efemerydą traktatu wersalskiego o pogmatwanym statusie (obliczonym, jak się zdaje, na podsycanie konfliktów polsko-niemieckich), która wraz z przekształceniem Ligi Narodów w żywego trupa nie miała dalszej racji bytu. Zdominowany przez ludność niemiecką i rządzony przez nazistów, chciał być częścią Rzeszy i na odwrót. Polska nie miała go oddać, bo go nie miała, miała jedynie zgodzić się na racjonalne uporządkowanie jego statusu z zagwarantowaniem polskich interesów w tym mieście. Eksterytorialna autostrada była polskim pomysłem z lat 20., służącym zmniejszeniu ostrego antagonizmu z Niemcami, którym traktat wersalski utrudnił przepływy między terytorium właściwym a Prusami Wschodnimi (znów wzmacniając konflikt między Berlinem a Warszawą).
Istotą propozycji było w rzeczywistości miejsce Polski w układanej przez Niemcy na nowo europejskiej geopolityce. Przystąpienie do paktu antysowieckiego miało zabezpieczyć Rzeszy tyły podczas ataku na Zachód i dać polskie wsparcie w późniejszym ataku na Wschód. Oznaczałoby konieczność wypowiedzenia (nader iluzorycznego, przypomnijmy na marginesie) sojuszu z Francją i jasne związanie Warszawy z Berlinem i jego sojusznikami.
Czy byłaby to wasalizacja? Co najmniej do pewnego stopnia, tak. Uzgadnianie polityki zagranicznej z silniejszymi Niemcami ograniczyłoby polską suwerenność. Jednak alternatywą było ogromne ryzyko jej całkowitej utraty, które w następnych miesiącach przybrało charakter pewnika. Pewnika niemieszczącego się, jak się zdaje, w wyobraźni politycznej polskiego przywództwa. Z tą propozycją można było negocjować, próbować zyskać jeszcze na czasie, podjąć jakąś grę. Nasze przywództwo jednak najpierw ją zlekceważyło, potem, opierając się na głęboko błędnym rozeznaniu sytuacji, odrzuciło. Jednak nawet po pakcie polsko-brytyjskim z kwietnia atak niemiecki jeszcze nie następuje – Hitler nie ma wówczas nawet planu wojny z Rzecząpospolitą.
Sojusz z III Rzeszą byłby niewątpliwie trudny. Niósłby szanse na zdobycze na wschodzie, ale też na głębszą z czasem wasalizację. Generowałby też ryzyko sowieckiego odwetu w wypadku przegranej wojny, a także ataku ZSRS jeszcze w 1939 roku lub później. Jednak lepiej mieć było w najagresywniejszym i najsilniejszym militarnie państwie świata najtrudniejszego sojusznika niż śmiertelnego wroga. Sojusznika, którego w razie niekorzystnego rozwoju sytuacji można było zdradzić, wykorzystując zachowany i rozbudowywany polski potencjał jako kartę w negocjacjach z koalicją antyhitlerowską. Ryzyka, które niósł ten sojusz, były znacznie mniejsze od ryzyk związanych z byciem wrogiem III Rzeszy. Brytania i Francja nic nie mogły Polsce zrobić. Sowiecka armia była po makabrycznych czystkach 1938 roku radykalnie osłabiona, jeśli więc w ogóle zdolna do inwazji w chwili niemieckiego ataku na Zachód, to taka inwazja dawała nieporównywalnie większe szanse skutecznej obrony niż przy wojnie na Zachodzie. Polska armia była zbudowana z myślą o kolejnej inwazji, do niej dostosowana i w niej doświadczona. Po skonsumowaniu sojuszu z Niemcami mogła liczyć na różne formy pomocy z ich i ich sojuszników strony. Niebagatelnym czynnikiem do rozegrania dla polskiej racji stanu byłaby wówczas także antykominternowska Japonia, zainteresowana sowieckim Dalekim Wschodem. Sama mobilizacja jej sił na granicy z państwem Stalina mogła zmienić przebieg hipotetycznej powtórki roku 1920.
Chłodna kalkulacja strategiczna przemawiała za przyjęciem oferty Hitlera. Sytuacja Polski radykalnie się wówczas pogarszała. Przemijały okoliczności zewnętrzne, które dały nam niepodległość, rosły siły dla niej wrogie (ZSRS) lub ryzykowne (Niemcy). Porządek międzynarodowy w ewidentny sposób zmierzał ku wielkiemu przewartościowaniu, niosąc dla Polski śmiertelne zagrożenia, ale i pewne szanse. Kalkulowanie na proste utrzymanie status quo było niezgodne z naszą racją stanu. Należało grać na maksymalizację szans i minimalizację ryzyk nieuchronnej już głębokiej rewizji ładu międzynarodowego, na wywołanie takiej dynamiki, która Polski nie zgubi, a może nawet dać jej okazję do wzmocnienia. Wybraliśmy inaczej. Inaczej zresztą niż którykolwiek kraj regionu, a przecież w przypadku Bułgarii czy Rumunii trudno mówić o mocniejszej tradycji państwowej.
Wszechstronnie zrujnowana i okaleczona, weszła Polska w epokę zimnej wojny z uszkodzonym mózgiem i przetrąconym kręgosłupem. Jej – i tak wcześniej niedorosłe do swojej roli – elity zostały brutalnie przetrzebione i zastąpione sługami nowego ustroju
Dlaczego jednak stwierdziłem, że sojusz Polski z III Rzeszą był zarazem realny i nie? Skąd to „nie”? Z powodów wewnętrznych. To nie odkrycie, pisali o tym już profesorowie Wieczorkiewicz, Łojek i inni. Między końcem lat 20. a schyłkiem lat 30. nastroje w Polsce przeszły głęboką przemianę – od antysowieckości do antyniemieckości. Na germanofobii zbudowała swoją tożsamość główna siła opozycyjna, jaką była endecja. Słabnącej z czasem, zwłaszcza po śmierci Piłsudskiego sanacji, wciąż zarzucano proniemieckość z związku z ociepleniem w stosunkach z Berlinem z lat 1933-39. Wszystko w atmosferze głęboko oderwanych od rzeczywistości nastrojów mocarstwowych i wykpiwania „śmiesznego kaprala” razem z jego „czołgami z papieru”. Rozważając opcję konsumpcji leżącego od lat na stole sojuszu z Niemcami, obóz władzy nie mógł liczyć na wsparcie żadnej istotnej siły politycznej w kraju. Z kolei po antyniemieckim zwrocie z wiosny ’39 sanacja odzyskała popularność, po słynnej majowej mowie Beck był traktowany jak bohater narodowy.
Nie zwalnia to przywódców tego czasu z odpowiedzialności, zwłaszcza że te szkodliwe dla racji stanu nastroje walnie współkreowali. Pokazuje jednak głębię problemu deformacji polskiej wyobraźni politycznej tego czasu. Sojusz z III Rzeszą wymagał nie tylko przeprowadzenia trudnego zadania dyplomatycznego i wojskowego. Wymagał przekształcenia krajowych nastrojów co najmniej w taki sposób, aby przestały blokować możliwość prowadzenia elementarnie zgodnej z polską racja stanu polityki zagranicznej. To wymagało prawdziwego przywództwa, takiego, które nie idzie za tłumem, ale przynajmniej w ważnych momentach historycznych potrafi nim pokierować. To prawie na pewno byłby w stanie zrobić Piłsudski, gdyby żył. Jego następcy – nie.
Efektem był Wrzesień, po którym pole manewru stało się już minimalne. Tym bardziej należało zadawać sobie pytania o podstawowe ograniczenia, w tym geopolityczne oraz chłodno i racjonalnie gospodarować ograniczonymi zasobami. Pierwszą podstawową sprawą i „zasobem” zarazem byli Polacy, polskie miasta i wsie – substancja narodowa. Ją przede wszystkim należało chronić. Drugą było dążenie do odzyskania niepodległości lub przynajmniej jakiejś formy autonomii oraz jej kształt terytorialny. Szanse na to ostatnie dawała tylko kombinacja: 1) wojna między okupantami; 2) pokonanie Niemiec przez aliantów, zanim ziemie polskie zajmą wojska sowieckie. Do pierwszej szczęśliwie doszło w niespełna dwa lata po katastrofie wrześniowej. W tej sytuacji interes Polski polegał na sprzyjaniu (aktywnemu lub biernemu) temu, aby Niemcy weszły w Sowiety jak najgłębiej i ugrzęzły tam jak najdłużej, aby dać aliantom czas na dojście do Berlina. Polski rząd emigracyjny prowadzi politykę odwrotną: sabotuje niemieckie zaplecze frontu na ziemiach polskich i na inne sposoby wspiera Moskwę w walce z III Rzeszą, zmniejszając tym samym szanse na niepodległość. Jest to polityka w rachunku strategicznym antypolska (zwłaszcza że oznacza więcej przelanej krwi), sprzyjająca interesom sowieckim i brytyjskim.
W ostatnim kwartale 1943 r. los Polski jest już przesądzony. Konferencja moskiewska sankcjonuje oczywistość: poszczególne państwa koalicji antyhitlerowskiej nie będą sobie nawzajem przeszkadzać w kontroli zajętych terytoriów, co przy ówczesnej sytuacji na froncie wschodnim (Niemcy wycofujące się w głąb Białorusi i Ukrainy) zapowiada zajęcie ziem polskich przez Sowiety, a konferencja teherańska otwarcie już włącza nas w strefę wpływów Kremla. Rząd polski na emigracji kontynuuje swoją de facto prosowiecką i probrytyjską politykę przyśpieszania marszu Armii Czerwonej na zachód poprzez sabotaż niemieckich tyłów. Dochodzi w tym do upiornego apogeum wraz z powstaniami w Wilnie i Warszawie oraz akcją „Burza”. Finał znamy.
Byliśmy Winkelriedem koalicji antyhitlerowskiej mimo tego, że racje stanu Polski i mocarstw zachodnich były pod wieloma względami sprzeczne, a Polski i Sowietów – sprzeczne pod każdym niemal względem
Odmowa wiedzy (pojęcie Leszka Kołakowskiego) również przewijała się wyżej wielokrotnie. Zarówno ekipa sanacyjna, jak i wywodzące się z przedwojennej opozycji rządy emigracyjne, konsekwentnie odmawiały przyjmowania do wiadomości tak analiz, prognoz, jak i faktów świadczących o zmieniających sens prowadzonej polityki przeobrażeniach sytuacji międzynarodowej oraz kalkulacji potencjałów głównych aktorów – gdy były sprzeczne z ich wyobrażeniami. Mówiliśmy już o ignorancji geopolitycznej. Trzeba powiedzieć o ignorancji po prostu politycznej: było to postępowanie sprzeczne z podstawowymi zasadami prowadzenia nowoczesnej (tj. datowanej od pokoju westfalskiego z 1648 roku) polityki. Polityki kierującej się chłodno kalkulowaną racją stanu, zakładającą, jak to później ujął w odniesieniu do swojego kraju wybitny angielski polityk Henry Temple, że „Wielka Brytania nie ma wiecznych sojuszników, ani wiecznych wrogów; wieczne są tylko interesy Wielkiej Brytanii i obowiązek ich ochrony”. Dbanie o interesy państwa wymaga ich rozpoznania i zrozumienia, to zaś – utrzymywania intensywnego kontaktu ze zmieniającą się rzeczywistością, w tym zwłaszcza z faktami niewygodnymi i głosami krytyki.
Późna sanacja konsekwentnie ignorowała trudne prawdy o pogarszającym się położeniu Polski. Zignorowała przestrogi o groźbie paktu Hitler-Stalin polskiego posła w Oslo Władysława Neumana i attaché wojskowego w Berlinie, Antoniego Szymańskiego. Ignorowała przenikliwe przestrogi Władysława Studnickiego, krytyki Stanisława Mackiewicza, analizy Adolfa Bocheńskiego. Nie potrafiła docenić nawet środowiska wybitnych prorządowych intelektualistów i analityków, które wokół „Buntu Młodych” i „Polityki” zgromadził Jerzy Giedroyć, każąc im się kisić w swoim sosie jako pozbawiony wpływu i dostępu klub dyskusyjny.
Przebija z tego wszystkiego, po dziewiąte, tyleż wielka, co bezpodstawna pycha. Patrząc na sprawę z perspektywy tego szatańskiego arcygrzechu, uderza podobieństwo, z jakim lekceważono mądre głosy spoza i z obrzeży własnego obozu politycznego w kraju, z lekceważeniem zagrożenia niemieckiego i – zupełnym już – sowieckiego. Po sformowaniu rządu emigracyjnego podobnie zachowywała się nowa ekipa gen. Sikorskiego, dotąd poniżanego i odsuwanego. Jedną z pierwszych trosk tej grupy okazało się zresztą stworzenie Berezy Kartuskiej à rebours, najpierw w Cerizay, potem na szkockiej Wyspie Węży (Bute).
Obecna tak zwana „biało-czerwona drużyna” wraca zaś do ówczesnych wzorców patriotyzmu i postaw politycznych w nieprzepracowanej wersji, widząc w niej najwyraźniej antidotum na kosmopolityczny nihilizm wyrastający z peerelowsko-postkomunistycznego znikczemnienia
„Przed porażką – wyniosłość, duch pyszny poprzedza upadek” – ta starotestamentowa mądrość opisuje zarówno koniec Pierwszej Rzeczypospolitej, jak i Drugiej.
*
Podsumujmy. Nasi przywódcy, chcąc zachować pokój, wprowadzili Rzeczpospolitą jako pierwszą do wojny, ignorując liczne przestrogi i katastroficzne prognozy przenikliwszych od siebie umysłów oraz sygnały samej rzeczywistości, z czasem coraz bardziej odbiegającej od ich wyobrażeń. Wojny, do której nie zdołali kraju należycie (w sensie zbliżonego choćby do pełnego wykorzystania własnego potencjału) przygotować, i która była nie do wygrania, która groziła straszliwymi, bezprecedensowymi konsekwencjami. Opierając się w tym na życzeniowym myśleniu tak co do możliwości własnych, co do grozy przeciwników, jak i mocy sojuszników.
Z raz obranej drogi nie byli skłonni zejść choćby o krok, tak samo ich następcy na emigracji. Ich odpowiedzią na kolejne klęski strategii frontalnej konfrontacji (z Niemcami, z Sowietami już nie) i totalnego oporu, tak odmiennej od postaw elit innych krajów, było za każdym razem jeszcze więcej tego samego w nadziei na inny tym razem efekt. W praktyce oznaczało to przede wszystkim coraz więcej ofiar i zniszczeń wojennych. Ich odpowiedzią na porażki w stawianiu wszystkiego na jedną kartę było ponowne stawianie wszystkiego na jedną kartę.
Ich myślenie było skrajnie sztywne, nieelastyczne, dogmatyczne, zamknięte na sygnały przeczące powziętym założeniom. Było też jednowariantowe. Ignorowało tak bieżącą zmienność geostrategiczną, jak i prawidła geopolityczne wynikające z trudnej polskiej historii, znane i opisane, wielokrotnie podsuwane im pod nos przez bardziej przenikliwych niż oni patriotów. Pobrzmiewały wyraźnie w ich mentalności relikty przednowoczesnej mentalności rycersko-szlacheckiej, z jej przywiązaniem do honoru, z jej logiką grupową bardziej niż państwową, z jej przywiązaniem do chrześcijańsko-mesjanistycznej eschatologii (walka dobra ze złem, wolności z tyranią). Było to myślenie antypolityczne w nowoczesnym tego słowa znaczeniu.
Wrzesień doprowadził Polskę do jednej z największych katastrof w historii i największej masakry w jej dziejach. W II wojnie światowej wystąpiła ona w roli naiwniaka narodów, ochoczo krwawiącego w imię własnych złudzeń i cudzych interesów. Nie tylko interesów zachodnich aliantów, także – a właściwie przede wszystkim – sowieckiego okupanta, który wkrótce zostać miał nowym hegemonem. Bezmiar przelanej krwi i materialnego zniszczenia, o energii milionów patriotów nie wspominając, poszedł w pustkę. Nie przyniósł Polsce nic, poza brzmiącymi jak drwiny okazjonalnymi frazesami wychwalających polskie męstwo przywódców mocarstw. Wszechstronnie zrujnowana i okaleczona, weszła Polska w epokę zimnej wojny z uszkodzonym mózgiem i przetrąconym kręgosłupem. Jej – i tak wcześniej niedorosłe do swojej roli – elity zostały brutalnie przetrzebione i zastąpione sługami nowego ustroju. Jej heroiczny duch oporu został złamany i – tak jak we Francji po masakrze I wojny – ustąpił miejsca znikczemnieniu: tchórzliwości, oportunizmowi, cwaniactwu, zastraszeniu. Jej rozwój terytorialno-państwowy, jak już pisałem, został cofnięty do czasów piastowskich, czyniąc ją wreszcie jeśli nie niegroźną, to na pewno znacznie mniej groźną dla Moskwy – jako potencjalna konkurentka na pomoście bałtycko-czarnomorskim. Był to kolejny majstersztyk geopolityczny Stalina, którego złowrogi geniusz potwierdzany jest przez fakt, że po dziś dzień wielu polskich patriotów uważa jałtańskie granice za lepsze od wersalskich – i nie ma wokół tego większych sporów.
W istocie Rzeczpospolita doświadczyła ze swoimi narodami w latach 1795-1918 procesu trójkolonizacji; i nie ma znaczenia że był on prowadzony przez „białych przeciwko białym” i nie wiązał się z przepłynięciem jakiegoś akwenu
Nie znaczy to, że Polska postawa przed i podczas Wojny nie odegrała roli w historii Europy i świata. Przeciwnie, odegrała dużą. Poważnie spowolniliśmy pochód Hitlera. Kto wie, czy nie zaważyliśmy na wyniku wojny na Wschodzie. Można poważnie wątpić, czy bez kilkunastu procent polskich zestrzeleń samolotów Luftwaffe Wielka Brytania obroniłaby się w bitwie o Anglię. Radykalnie ułatwiliśmy też Stalinowi sowietyzację Polski. Rzeczpospolita odegrała więc wówczas dużą rolę w historii powszechnej, stosownie do swojego dużego potencjału. Nie mocarstwowego, ale bardzo poważnego. Jednak odegraliśmy tę rolę w służbie cudzych interesów. Byliśmy Winkelriedem koalicji antyhitlerowskiej mimo tego, że racje stanu Polski i mocarstw zachodnich były pod wieloma względami sprzeczne, a Polski i Sowietów – sprzeczne pod każdym niemal względem.
Na Wrzesień można więc też spojrzeć jak na brutalną lekcję nowoczesnej polityki udzieloną niedorosłym do niej polskim elitom przez innych aktorów międzynarodowej gry. Lekcję wciąż nieodrobioną. Po 80 latach podnoszenie oczywistej kwestii historycznej odpowiedzialności za ewidentne i katastrofalne błędy tamtego czasu spotyka się z hurrapatriotycznym wrzaskiem i opluwaniem. Obecna tak zwana „biało-czerwona drużyna” wraca zaś do ówczesnych wzorców patriotyzmu i postaw politycznych w nieprzepracowanej wersji, widząc w niej najwyraźniej antidotum na kosmopolityczny nihilizm wyrastający z peerelowsko-postkomunistycznego znikczemnienia. Można się więc obawiać, że jeśli ten ostatni problem uda się rozwiązać, to w sposób rokujący powtarzanie w przyszłości tych samych błędów, które sprowadzały na nas katastrofy w przeszłości, w tym katastrofę Września.
Wszystko to prowadzi do wniosku o jakimś zasadniczym defekcie polskiej wyobraźni narodowej, który tak wtedy, jak i teraz, choć na różne sposoby, nie pozwala objąć umysłowo fundamentalnych aspektów tak rzeczywistości zewnętrznej, jak i wewnętrznej. Diagnoza tego defektu jest warunkiem koniecznym jego wyleczenia, a jego wyleczenie – warunkiem koniecznym uchronienia Polski przed powtarzaniem błędów przeszłości.
Przechodzimy więc płynnie do drugiej zasadniczej części rozważań. Dotąd traktowałem Wrzesień szeroko, jako centralny punkt łączący ostatnie lata II Rzeczypospolitej z tragedią polskiego losu podczas II wojny światowej, coraz bardziej wybiegając w pojałtańską przyszłość. Teraz chciałbym go potraktować jeszcze szerzej – jako centralny punkt polskiego losu w perspektywie długiego trwania, zakładającej rozpatrywanie zasadniczych procesów przez pryzmat co najmniej 200 (a częściej 300-500) lat. Nie mam przy tym ambicji pisać tu syntezy historii Polski, a tylko – i aż – zmierzyć się z problemem owego defektu narodowej wyobraźni, który tak tragicznie nas ograniczał i nadal ogranicza.
Główny ideolog nowoczesnej polskości, Roman Dmowski, był antybrytyjski i antyniemiecki – a zarazem chciał Polaków możliwie najbardziej do tych właśnie narodów upodobnić
Czynnikiem, który w zasadniczy sposób określał realność II Rzeczypospolitej (i w inny sposób określa także realność Trzeciej), a którego na gruncie ówczesnej wiedzy nie dało się w pełni rozpoznać, był jej postkolonialny charakter. Jeśli oczyścimy pojęcie „kolonizacji” z naleciałości specyficznych dla procesów podboju krajów Ameryk, Azji i Afryki przez mocarstwa zachodnioeuropejskie, oznacza ona „zniewolenie terytorium i ludności, której świadomość narodowa jest już rozwinięta lub rozwija się w okresie zniewolenia kolonialnego, eksploatację polityczną i ekonomiczną danego terytorium, oraz spowolnienie lub uniemożliwienie rozwoju” (prof. Ewa Thompson). W tym sensie Rosja carów była typową potęgą kolonialną, a pojęcie „zaborów” jest zaciemniającym istotę rzeczy eufemizmem. W istocie Rzeczpospolita doświadczyła ze swoimi narodami w latach 1795-1918 procesu trójkolonizacji; i nie ma znaczenia że był on prowadzony przez „białych przeciwko białym” i nie wiązał się z przepłynięciem jakiegoś akwenu.
Powstała w drugiej połowie XX w. teoria postkolonialna opisuje proces deformacji tożsamości, jakiego doświadczają narody podlegające kolonizacji. Wspomniana Thompson proponuje rozpatrywać je przez pryzmat czterech cech głównych. Pierwszą jest ubóstwo. Krajom postkolonialnym brakuje kapitału, zwłaszcza rodzimego, co w wielowymiarowy sposób ogranicza ich możliwości rozwojowe. Po drugie, pesymizm – przejawiający się w poczuciu bezsilności i czarnowidztwie. Po trzecie, „konieczne wymysły” na temat własnej przeszłości. Trauma kolonializmu i słabość po odzyskaniu niepodległości prowadzi do mitologizacji wielu wydarzeń historycznych jako chwalebnych, w połączeniu z przekonaniem, że do „złotego wieku” nie ma powrotu. Po czwarte, kulturalizm – czyli bezrefleksyjne kopiowanie wzorów zewnętrznych w przeświadczeniu, że nie jesteśmy w stanie wymyślić własnych.
Do tego należałoby dodać spostrzeżenia innych badaczy postkolonializmu o zasadniczym wpływie kolonizacji na kształtowanie się narodowej tożsamości. W wielu krajach, zwłaszcza afrykańskich, w ogóle powstawała ona w sprzeciwie wobec „zaboru”. W Polsce istniała wcześniej, ale kolonizacja była zasadniczym obiektem, do którego się (negatywnie) odnosiła, wchodząc na nowoczesną ścieżkę rozwoju. I szósta cecha, już ode mnie: słabość elit. Elity narodu skolonizowanego tracą lub po prostu nie mają możliwości podejmowania decyzji politycznych, nie wykształcają więc kodów kulturowych, instytucji i relacji, które służą rządzeniu państwem. Wykształcają inne, gdy za najważniejsze sprawy odpowiadają kolonizatorzy.
Pięć z sześciu powyższych cech postkolonializmu dobrze opisuje naturę przedwojennej Polski. Ubóstwo było jej znakiem oczywistym, sprawiającym, że elity i instytucje na podobieństwo państw zachodnich nie mogły zostać w krótkim czasie efektywnie zbudowane, generalnie spowalniającym modernizację. „Konieczne wymysły” przybierały postać idealizacji i mitologizacji przedrozbiorowej Rzeczypospolitej, a także kultu powstań XIX w., ze szczególnym naciskiem na styczniowe, w podziwie dla którego wychowywano kolejne roczniki obywateli II RP. Kulturalizm objawiał się w fascynacji zachodnimi państwami narodowymi (zwłaszcza Francją, Wielką Brytanią i Niemcami) i naśladownictwie względem nich; główny ideolog nowoczesnej polskości, Roman Dmowski, był antybrytyjski i antyniemiecki – a zarazem chciał Polaków możliwie najbardziej do tych właśnie narodów upodobnić.
Wiek XIX był czasem najintensywniejszego wykuwania teorii i praktyki rządzenia nowoczesnymi organizacjami politycznymi. Tak więc elity II RP nie miały fundamentalnego doświadczenia praktykowania i teoretyzowania na temat państwa oraz związanych z nim sieci relacji, instytucji, praktyk
Nowoczesna polska tożsamość odziedziczona przez II RP kształtowała się głównie podczas trójkolonizacji, przede wszystkim w opozycji do Rosji i Prus/Niemiec. Inaczej niż na Zachodzie, niewielką rolę w tym procesie odgrywał klasowy konflikt między burżuazją a arystokracją i robotnikami a posiadaczami, zasadniczą – szlachecko-inteligenckie aspiracje warstw niższych i ich stopniowe unaradawianie według tego wzoru.
Postszlacheckie elity, które tym procesem kierowały, były strukturalnie słabsze nie tylko od elit zachodnich, ale też od rosyjskich czy tureckich. W odróżnieniu od pierwszych nie miały dodatkowego „zasilania”, jakie dawał rozwinięty kapitalizm. Przede wszystkim jednak, i to różniło je również od elit szeregu krajów wschodnich, nie miały przez ponad 100 lat (a raczej ponad 200, jeśli wziąć pod uwagę, że właściwie już od 1709 r. I Rzeczpospolita de facto nie była suwerenna) możliwości rządzenia państwem. Nadmieńmy, że właśnie wiek XIX był czasem najintensywniejszego wykuwania teorii i praktyki rządzenia nowoczesnymi organizacjami politycznymi. Tak więc elity II RP nie miały fundamentalnego doświadczenia praktykowania i teoretyzowania na temat państwa oraz związanych z nim sieci relacji, instytucji, praktyk.
Te postkolonialne słabości do pewnego stopnia wyjaśniają serię katastrofalnych i uporczywie powtarzanych błędów, o których mówiliśmy wcześniej. Ale tylko do pewnego stopnia. Mimo podobnych doświadczeń, żaden inny kraj Europy Środkowo-Wschodniej nie popełnił podczas II wojny tak tragicznych pomyłek, by ograniczyć się do aktorów najbliższych nam kulturowo i geograficznie. Każdy przetrwał też te lata w lepszym stanie niż Polska.
Uważni czytelnicy zauważyli już może, której z sześciu wspomnianych cech krajów postkolonialnych brakuje. Zastanówmy się nad nią, bo być może jest tropem, który doprowadzi nas do rozwiązania zagadki owego tragicznego braku wyobraźni, który tak wiele nas kosztował.
Ta cecha to pesymizm. II RP nie miała w sobie nic lub prawie nic z tak charakterystycznego dla innych krajów postkolonialnych poczucia beznadziei i bezsilności. Przeciwnie: była krajem optymizmu. Optymizmu, który pomagał pokonywać niezliczone trudności życia codziennego, w tym politycznego, z czasem jednak przybrał formy groteskowe i upiorne. Znów centralnym punktem jest tu Wrzesień. Do przedednia wojny ta unikatowa pogoda ducha Polsce pomaga, wzmacnia ją. Optymizm Rydza i Becka w konfrontacji z Hitlerem (i zapomnianym Stalinem) jest już tragiczny, tak samo jak późniejszy, gwałcący wszelkie zasady nowoczesnej polityki i strategii optymizm Sikorskiego. Apogeum horroru jest straszliwa zbrodnia decyzji o wywołaniu powstania warszawskiego, z hiperoptymistyczną wiarą we wstrząśnięcie sumieniem świata za pomocą apokaliptycznej ofiary z ludności i samego miasta.
II RP nie miała w sobie nic lub prawie nic z tak charakterystycznego dla innych krajów postkolonialnych poczucia beznadziei i bezsilności. Przeciwnie: była krajem optymizmu, który z czasem jednak przybrał formy groteskowe i upiorne
Nawet jeśli prawdziwa jest hipoteza, że jeden z przywódców Powstania, ostatni Komendant Główny AK Leopold Okulicki był agentem sowieckim, jego argumentację na rzecz tej bitwy dzieliło wielu ludzi, a jego perswazja przekonała wystarczającą liczbę decydentów. Ten sposób myślenia nie wziął się z niczego.
„Wywołując powstanie spełniamy ten obowiązek w przekonaniu, że dla stłumienia naszego ruchu Rosja nie tylko kraj zniszczy, ale nawet będzie zmuszona wylać rzekę krwi polskiej; ta zaś rzeka stanie się na długie lata przeszkodą do wszelkiego kompromisu z najeźdźcami naszego kraju, nie przypuszczamy bowiem, aby nawet za pół wieku naród polski puścił tę krew w niepamięć” – pisał przywódca powstania styczniowego, Stefan Bobrowski. Oto w momencie historycznym, w którym skłonności do kompromisu z Polakami wśród elit rosyjskich są w apogeum, a polityka ugody z Moskwą przynosi bezprecedensowe sukcesy w rozbudowie autonomii i wzmacnianiu polskości, 23-letni „czerwony” wraz z kompanami wywołuje skazane na klęskę i fatalne w skutkach powstanie. Dobrze wie, że walka nie ma szans, dobrze wie, że straty i represje będą straszliwe, ale robi to – w imię kalkulacji wykopania między Polakami a Rosjanami przepaści nie do przebycia. Na gruncie swojej koncepcji odnosi sukces: powstanie rzeczywiście upada, rzeka krwi płynie, represje są okrutne, a w Rosji zwycięża koncepcja twardego kursu wobec Polski, z likwidacją autonomii i wynarodowieniem, odwzajemniana większą niż kiedykolwiek nienawiścią wobec Moskali.
Po klęsce 1863 roku ta spektakularnie wyrażona przez Bobrowskiego mistyka krwi przygasa, polscy patrioci pogrążają się z jednej strony w poczuciu beznadziei, z drugiej – stawiają na pracę u podstaw, pracę organiczną. Mistyka krwi odżywa jednak z nową siłą po odzyskaniu niepodległości, bezsprzecznie związanej z ofiarą krwi, tak samo jak zwycięska wojna z bolszewikami. Elity II RP wychowują naród w kulcie powstania styczniowego, znacznie silniejszym niż dzisiejszy kult powstania warszawskiego i powstań w ogóle. We Wrześniu i po Wrześniu mistyka krwi dochodzi do apogeum.
Jest nim idea – oraz ufundowana na niej polityka – „kapitału krwi” gen. Sikorskiego. Oznacza ona, że każda kropla krwi przelanej na licznych frontach II wojny światowej odkłada się, jak w banku, na rzecz przyszłej konwersji tego „bogactwa” w kapitał polityczny, z którego zbudowana będzie odrodzona Polska. Pogromcy Hitlera nie zapomną nam przecież naszej ofiary. Idźcie więc i gińcie za nich, waleczni Polacy, krwi nie szczędźcie! We Francji, w Anglii, w Afryce, choćby i eskortując alianckie naboje dla Stalina. Krwawcie i gińcie ochoczo, a odbudujecie wolną Polskę, która wam tego nie zapomni.
Apogeum horroru jest straszliwa zbrodnia decyzji o wywołaniu powstania warszawskiego, z hiperoptymistyczną wiarą we wstrząśnięcie sumieniem świata za pomocą apokaliptycznej ofiary z ludności i samego miasta
Nie! Ani przelana krew ani wdzięczność – nie są walutami w stosunkach międzynarodowych. Gdy trzyma się w swoich rękach los wojny, jak Stalin w latach 1941-45, i kontroluje ziemie z ich wszelkimi bogactwami za pomocą wojska, administracji i wszystkiego co się składa w danym momencie na władzę, wtedy owszem, można z powodzeniem użyć argumentu wdzięczności i przelanej krwi, choć i tak głównie w charakterze propagandowego wzmocnienia. Gdy się nie ma żadnej władzy politycznej, krew i wdzięczność prędzej zakwaszą relacje z dłużnikami, niż tym relacjom pomogą. Tak też było w przypadku Polski podczas II wojny i wcześniej. Rywalizacja międzynarodowa jest przede wszystkim walką o zasoby i o to, kto zrobi z nich lepszy użytek. To sprawy banalne, o których w państwach po rewolucji nowoczesnego politykowania, jako o zbyt oczywistych, nawet się nie mówi. Trzeba jednak o nich mówić do znudzenia w kraju, którego urzędujący prezydent, nieświadomy widocznie brutalnych lekcji politycznej dojrzałości własnego narodu, był w stanie publicznie się żalić na brak wdzięczności sojusznika za wsparcie jego wojny w Iraku polskim wojskiem. Trzeba mówić w kraju, którego urzędujący premier jest w stanie w 80. rocznicę II wojny pisać w zagranicznej prasie, że „Polska historia XX wieku to historia zwycięstwa polskiego umiłowania wolności i demokracji nad zaborczymi imperiami oraz dwoma zbrodniczymi totalitaryzmami”, co jako żywo przypomina wiarę w „kapitał krwi” à la Sikorski.
Wróćmy do tej ostatniej idei – twórczego rozwinięcia „rzeki krwi” Bobrowskiego. Tak oto wykształciła się w Polsce nieformalna instytucja, którą proponuję nazwać biopolityczną dyktaturą krwi. Za Giorgio Agambenem, biopolityka oznacza władzę nad nagim, zwierzęcym życiem ludzi. Nie taką, jaką sprawuje demokracja liberalna czy choćby feudalna monarchia. Taką, jaką rzymski pan miał nad galijskim niewolnikiem, osiemnastowieczny Sarmata nad ruskim chłopem, czy Józef Stalin nad poddanymi, których używał w „wojnie ojczyźnianej” jako żywych tarcz przeciw Hitlerowi.
W ramach biopolitycznej dyktatury krwi co jakiś czas pojawia się w Polsce człowiek lub grupa ludzi, która przyznaje sobie prawo nie tylko do toczenia wojny lub robienia powstania – to w polityce w dłuższym okresie rzecz nienadzwyczajna – ale też do posyłania tysięcy i milionów rodaków na rzeź w imię romantycznych celów politycznych. A w następnych pokoleniach zawsze znajdują wpływowych obrońców i kontynuatorów, bagatelizujących straty i wychwalających rzekome korzyści, jakie ich działalność przyniosła polskiemu duchowi.
Ostatnią – jak dotąd – biopolityczną dyktaturę krwi sprawowało czteroosobowe dowództwo powstania warszawskiego. Najbardziej „czerwony” w tym gronie Okulicki głosił idee będące kwintesencją samobójczej antypolityki romantycznej, wprost odwołując się do konwertowalnej jakoby w kapitał polityczny masowej ofiary z krwi, podszywając to silną wiarą w decydującą moc sumienia w stosunkach międzynarodowych. Jan Matłachowski przypisuje mu takie słowa. „Alianci zachodni zdradzili Polskę. Przywódcy Zachodu okazali się małodusznymi. Musimy zdobyć się na wielki zbrojny czyn. Podejmiemy w sercu Polski walkę z taką mocą, by wstrząsnęła opinią świata. Krew będzie się lała potokami, a mury będą się walić w gruzy. I taka walka sprawi, że opinia świata wymusi na rządach przekreślenie decyzji teherańskiej, a Rzeczpospolita ocaleje”.
Elity II RP wychowują naród w kulcie powstania styczniowego, znacznie silniejszym niż dzisiejszy kult powstania warszawskiego i powstań w ogóle. We Wrześniu i po Wrześniu mistyka krwi dochodzi do apogeum
Po zagładzie Warszawy Okulicki oceniał zadanie jako dobrze wykonane. W liście do prezydenta Raczkiewicza pisał: „Potrzebny był czyn, który by wstrząsnął sumieniem świata, zaprzeczył sam przez się fałszywym oskarżeniom – czyn, który w stosunku do Rosji byłby aktem najdalej posuniętej dobrej woli – tym silniej uwypuklając jej postępowanie w stosunku do nas jako oczywiste bezprawie. Zadania tego nie mogły spełnić walki toczone przez nasze oddziały na tyłach cofających wojsk niemieckich na Wołyniu, na Wileńszczyźnie, we Lwowie – gdyż pomimo wielkich ofiar z naszej strony, były to tylko walki o charakterze lokalnym, nie mogły zatem wywołać w świecie nawet takiego echa, jakie odpowiadało ich znaczeniu wojskowemu. Zadanie to spełniła dopiero bitwa warszawska. Jestem głęboko przekonany, że Warszawa spełniła je dobrze. Jeżeli nie wszystkie jej skutki mogły wystąpić już dzisiaj – wystąpią one z całą pewnością w przyszłości i opłacą poniesiene ofiary”.
W efekcie powstania styczniowego śmierć, ruinę, zsyłkę na Sybir lub wcielenie do carskiego wojska poniosło 250 tys. ludzi – ok. 5 proc. ówczesnej populacji Polski. To tak jakby dziś dotknęło to wszystkich mieszkańców Warszawy. Wskutek II wojny zginęło już ponad 5,5 mln., czyli 16 proc. obywateli II RP. Żaden z tych procesów nie wzmocnił jednak polskiego ducha w sensie, o jaki chodziło romantycznym biopolitykom. Przeciwnie: po 1863 r. patrioci wpadli w najgłębszą i najtrwalszą niechęć do walki zbrojnej w historii trójkolonizacji, nie bijąc się przez ponad 50 lat. Po powstaniu warszawskim Polacy stali się wybitnie pacyfistyczni, a znaczna część z nich wręcz znikczemniała.
Warto przypominać powyższe fakty, idee i cytaty, abyśmy wiedzieli, o czym dokładnie mówimy, spierając się o przeszłość (czyli zarazem o przyszłość), czy tylko słuchając polityków powtarzających frazesy o naszych rzekomych zwycięstwach nad totalitaryzmami. Albo o rozżaleniu brakiem sojuszniczej wdzięczności.
Gdy się nie ma żadnej władzy politycznej, krew i wdzięczność prędzej zakwaszą relacje z dłużnikami, niż tym relacjom pomogą
Skąd się wzięła cała ta mistyka krwi? Trudno znaleźć podobny nurt w jakimkolwiek kraju europejskim. W każdym nowoczesnym politycznie państwie zostałaby ona uznana za oznakę niebezpiecznego dla interesu publicznego obłędu, w Polsce – wciąż nie doczekała się silnego odporu. Przeciwnie: jej obrońcy i kontynuatorzy dominują w debacie, histerycznie reagując na jakąkolwiek krytykę, nader często obrażając polemistów, odmawiając im patriotyzmu, posądzając o działalność na zlecenie obcych państw. Jest to więc zjawisko i problem na wskroś współczesne, a nie tylko historyczne.
Mistyka krwi tkwi korzeniami głęboko w polskim romantyzmie politycznym. Ten zaś przechował, zakonserwował i przetransformował elementy późnego sarmatyzmu politycznego.
Oddajmy głos Największemu Wieszczowi Polskiemu. W klasycznych „Księgach narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego” najjaśniej sformułował on swoją filozofię polityczną, która wielokrotnie triumfowała w Polsce i pozostaje bardzo wpływowa (nawet jeśli w sposób nieświadomy) do dziś.
„Niektórzy z Was rozprawiają o arystokracji i demokracji i o innych rzeczach starego zakonu; ci bracia Wasi mylą się, jako pierwsi Chrześcijanie, którzy rozprawiali o obrzezaniu i umywaniu rąk.
Ale Narody zbawione będą nie przez stary zakon, ale przez zasługi Narodu umęczonego, i ochrzczone będą w imię Boga i Wolności. A kto tak ochrzczony, bratem Waszym jest.
Nie gadajcie wiele o prawach. Prawa są jako obligi, a rządy jak dłużnicy, a Ojczyzna jak dobro. Im podlejszy i chytrzejszy jest dłużnik, tém mocniéj go opisują, a Ojcu i bratu wierzy się bez obligu.
Przetoż bądźcie doskonałymi jak Apostołowie, a zawierzą Wam Narody, i co postanowicie prawem będzie, nie tylko dla Was, ale dla wszystkich Wolnych Ludów.
Nie rozprawiajcie wiele o formie przyszłego rządu w Polsce. Nie ci najlepiéj urządzą, którzy rozprawiają, ale ci którzy najmocniéj czują, i najpełniejsi są poświęcenia się”.
I dalej:
„Podobna jest Rzeczpospolita, którą założyć macie do lasu, który sieje gospodarz.
Jeśli gospodarz zasieje nasienie dobre, na ziemi dobréj, może być pewny, iż się drzewa urodzą; i nié ma potrzeby myśléć o formie drzew, i lękać się, aby się dęby nie urodziły z kolcami, a jodły z liściami.
Zasiéwajcie więc miłość Ojczyzny i duch poświęcenia się, a bądźcie pewni, iż wyrośnie Rzeczpospolita wielka i piękna”.
I jeszcze:
„Zaprawdę powiadam Wam: nie badajcie jaki będzie rząd w Polsce, dosyć Wam wiedziéć, iż będzie lepszy, niż wszystkie o których wiécie, ani pytajcie o jéj granicach, bo większe będą niż były kiedykolwiek.
A każdy z Was w duszy swéj ma ziarno przyszłych praw i miarę przyszłych granic.
O ile polepszycie i powiększycie duszę Waszą, o tyle polepszycie prawa Wasze i powiększycie granice Wasze”.
Analiza tych krótkich fragmentów z Adama Mickiewicza – literacko, jak zwykle u niego, wspaniałych – warta jest osobnego tekstu. Ten rozrósł się już i tak ponad miarę, ale spróbujmy potraktować rzecz syntetycznie. Mówi nam Wieszcz: furda prawa, furda ustrój, furda kalkulacje. Furda granice nawet! Liczą się: czucie i ofiara. Nie potęga materialna, nie polityczna mądrość i kalkulacja, ale siła duchowa i moralna zadecyduje o przyszłości narodu i odrodzeniu państwa. Tako rzecze Mickiewicz, w innych miejscach dodając, że koniunkturą międzynarodową przy wzniecaniu powstań też w żadnym razie nie należy się kierować.
Jest to spektakularny – i zdumiewająco aktualny, patrząc na współczesną politykę polską – manifest politycznej antynowoczesności w nowoczesności. Od XVIII w. naród polski stopniowo się unowocześniał, w czym spektakularnymi momentami była Konstytucja 3 maja i insurekcja kościuszkowska, kończące z klasowo-stanowym narodem szlacheckim. Wielką rolę na tej drodze odegrał romantyzm, z jego jednoczesnym naciskiem na upolitycznienie ludu oraz podbudowaniem idei narodu emocjami i estetyką. W Polsce ów nurt oddziałał chyba silniej niż gdziekolwiek na świecie, a na pewno nieporównywalnie mocniej niż w jakimkolwiek kraju zachodnim. Wszystko w warunkach braku państwa, akurat w epoce wykuwania i gruntowania nowoczesnych form politycznych. I oto w tym kontekście, jak i w kontekście debaty na temat przyczyn upadku Rzeczypospolitej i dróg odrodzenia polscy romantycy dają odpowiedź: nie zacofanie i słabość, nie głupota przywódców – a spisek sił zła zniszczył nasze państwo. Było ono, w przeciwieństwie do zaborców, duchowo wielkie, choć obciążone egoizmem stanowym szlachty.
Mówi nam Wieszcz: furda prawa, furda ustrój, furda kalkulacje. Furda granice nawet! Liczą się: czucie i ofiara
W cytowanych wyżej „Księgach…” Mickiewicz neguje główne cechy nowoczesnej polityki, dokładnie tak jak to robili osiemnastowieczni Sarmaci. Tak jak oni wychwala wyższość przedrozbiorowej Rzeczypospolitej nad zaborcami. Uzupełniona o rewolucyjny program społeczny i nacisk na przeciwstawianą materialnej potęgę duchową, ideologia romantyczna odgrywa, jak wiemy, zasadniczą rolę w kształtowaniu nowoczesnej polskości.
Oto centralny paradoks naszej nowoczesnej tożsamości: z jednej strony romantyzm cofa myślenie do czasu sprzed sporu rodzimego oświecenia z późnym sarmatyzmem, mitologizując XVIII wiek i dając nowe życie politycznej szlachetczyźnie. Z drugiej: staje się dominującą siłą w lokalnej odnodze wielkiego, sekularnego trendu kształtowania się nowoczesnych narodów. Romantyzm wprowadza polską tożsamość w nowoczesność w sposób politycznie antynowoczesny.
Wszystko w kontekście kolonialnym, sprzyjającym, jak mówiliśmy, kształtowaniu narodowej tożsamości w opozycji wobec kolonizatorów. Z traumą zniewolenia i eksploatacji, która potrzebuje racjonalizacji, znajdując ją w romantycznych ideach uszlachetniającego (i uszlachcającego!) cierpienia i „koniecznym wymysłem” stłamszonej przez zaborców wielkości duchowej Polski. Z pozbawionymi znaczenia politycznego elitami, teraz wyżywającymi się w wielkich ideach i poematach, ze szczególną rolą zupełnie oderwanej od krajowych realiów Wielkiej Emigracji, bez której trudno sobie wyobrazić polski romantyzm.
To myślenie stoi za powstaniami XIX w., a wczesnoromantyczna idea irracjonalnego (to jest: wolnego od racjonalnych kalkulacji strategicznych) poświęcenia za ojczyznę z czasem przekształca się we wcześniej omawianą mistykę krwi. Ta z kolei, jak widzieliśmy, przenika do II Rzeczypospolitej wraz z romantyzmem Legionów i kultem powstania styczniowego, synchronizując się z syndromem postkolonialnym. Odzyskanie niepodległości nie byłoby możliwe, gdyby nie wsparcie bojowego ducha i wysiłku zbrojnego przez olbrzymią pracę organiczną, dzięki której żołnierze mieli co jeść i czym strzelać, dzięki stłumieniu antynowoczesnych elementów polskiego rozumu politycznego, pozwalającym na prowadzenie zorkiestrowanej dyplomacji i racjonalne dowodzenie na frontach. Dobrym przykładem jest sam Piłsudski, w tym okresie życia mogący uchodzić za romantyka, a przecież już dowodzący z chłodem wytrawnego stratega; niewahający się wypowiedzieć posłuszeństwa Austro-Węgrom (jedyny chyba przykład zdrady sojusznika przez Polskę, samą regularnie zdradzaną, w jej nowoczesnej historii), gdy tego wymagał interes kraju.
Wraz z hegemonią sanacji następuje ponowne odchylenie wahadła w stronę politycznego romantyzmu. Tożsamość tego obozu jest żołnierska i legionowa, a także postszlachecka, powstańcza i romantyczna. Akcentuje bojowego ducha, który, gdy silny, może łamać przewagę materii. Po zamachu majowym sanacja wplata te idee znacznie silniej niż dotąd w ideologię państwową. I wysuwa na pierwszy plan własne – a więc te bardziej romantyczne – zasługi dla odzyskania niepodległości. Wychowuje naród w ich kulcie, i w kulcie powstania styczniowego, które materii nie pokonało, ale tylko chwilowo, wzmocniło bowiem jakoby polskiego ducha, który wreszcie po latach wspaniale zatriumfował. Początkowo trzymał wszystko w ryzach wielki autorytet i zimny, strategicznie myślący umysł Piłsudskiego. Po jego śmierci cztery lata przed wojną najważniejszy hamulec puścił.
Widzimy tu więc rozciągający się na przestrzeni kilkuset lat (co najmniej od XVII w.) – a więc silnie utrwalony – splot idei i praktyk, doświadczeń i pragnień, na którym wyrasta owa mistyka krwi, znajdująca apogeum w samobójczej polityce „kapitału krwi” i świadomym wystawieniu Warszawy na zniszczenie. Nazwijmy ten syndrom mentalny kompleksem sarmacko-romantyczno-sanacyjnym (w skrócie: SRS). Odegrał on wielką rolę w historii Polski i nadal ma niebagatelne znaczenie, które ostatnio znów rośnie.
Jak można było nie przyjmować do wiadomości, że Rzeczpospolita XVIII w. chyli się ku upadkowi i potrzebne są radykalne zmiany? Jak można było w XIX w. nie odrobić tej lekcji i budować tożsamość na kulcie poprzedniego stulecia i programie irracjonalnego poświęcenia? Jak można było zapomnieć o źródłach sukcesu 1918 r. i wychowywać naród na kulcie klęski styczniowej? Jak tak wielu wybitnych Polaków mogło oddać swój naród we władanie samobójczej mistyki krwi? Jak można dziś, po tych wszystkich masakrach, odtwarzać te zgubne wzorce w niezmienionym, nieprzepracowanym kształcie? Czym żywi się kompleks SRS, skoro tak długo trwa?
Narzuca się myśl, że oprócz polskiej świadomości narodowej istnieje również obszar narodowej nieświadomości, do której spychana jest ważna część wiedzy o doświadczeniach przeszłości oraz bieżących wydarzeniach, i która w jakiś sposób oddziałuje na nasze zachowania.
Francuski psychoanalityk Jacques Lacan przekonuje, że w pewnych warunkach i pod pewnymi względami nie tylko jednostki, ale i zbiorowości poddają się psychoanalizie. Mam wielkie zastrzeżenia do stojącej za tą ostatnią filozofii, którą co do czytania przez nią natury człowieka uważam za głęboko błędną i pod pewnymi względami niebezpieczną. Jednocześnie część ustaleń psychoanalizy wydaje mi się nie tylko niezwykle trafna, ale unikatowo trafna. Szczególnie dotyczy to podkreślania znaczenia i badania nieświadomości.
Głębokie pęknięcie polskiej świadomości narodowej sięga co najmniej XVII w. Wtedy to sposoby organizacji społecznej stosowane przez rządzącą szlachtę, które jeszcze niedawno przynosiły Polsce i Rzeczypospolitej wielką potęgę i bogactwo – przestają działać i szybko zmieniają się w słabości. Eksport zboża staje się z czasem wielokrotnie mniej dochodowy, a jednoczesny brak warunków do rozwoju kapitalizmu czyni Rzeczpospolitą wraz z resztą regionu biedniejącą peryferią błyskawicznie rosnącego świata kapitalistycznego. Co gorsza, I RP nie potrafi przejść nawet takiej, ograniczonej modernizacji, na jaką zdobywają bardziej zacofana i rolnicza Rosja, niewiele mniej – Austria, oraz również nienależące do pionierów kapitalizmu Prusy. Tam powstaje silna władza centralna, sprawna administracja, rosną wpływy podatkowe i armie – u nas szlachta celebruje „złotą wolność”, rzeczywisty i pod wieloma względami wspaniały fenomen w Europie, ale mający ciemne strony. Wraz z szybko postępującą w XVII w. oligarchizacją coraz bardziej zresztą iluzoryczny, maskujący realny klientelizm republikańską retoryką. Nawet bez katastrofalnych skutków siedemnastowiecznych wojen pozycja Rzeczypospolitej obniżyłaby się bardzo poważnie, wraz z nimi – spada drastycznie. W 1610 r. jesteśmy na Kremlu, w 1709 r. – przestajemy być podmiotowym aktorem międzynarodowej gry.
Owo pęknięcie świadomości polega na tym, że im bardziej Rzeczpospolita słabnie, tym bardziej szlachta, zamykając oczy na rzeczywistość, wychwala status quo jako najdoskonalsze na świecie. Nie tylko broniąc go przed jakimkolwiek krokiem w stronę modernizacji, ale jeszcze bardziej marginalizując miasta i eksploatując chłopów. Po prostu nie jest w stanie wznieść się ponad swój interes grupowo-klasowy w imię interesu publicznego. Szczytowym momentem jest tu Targowica.
Ma tu miejsce początek dwóch kluczowych dla nowożytnej polskiej tożsamości fenomenów: powstania ogromnego obszaru zbiorowej nieświadomości, do którego spychane są kolejne warstwy faktów niezgodne z wyobrażeniami o sobie samych, oraz swoistego przymusu powtarzania. Ten ostatni identyfikują psychoanalitycy jako reakcję na niemożność przypomnienia sobie traumatycznego doświadczenia; Freud analizował przypadek ojca śniącego straszny sen o płonącym dziecku, aby odsunąć chwilę zderzenia z faktem, że dziecko w rzeczywistości już nie żyje.
Wykształciła się w Polsce nieformalna instytucja, którą proponuję nazwać biopolityczną dyktaturą krwi
Szlachta zapadła w XVII w. w zbiorowy sen, w którym Rzeczpospolita nadal była czołową europejską potęgą, a nie parakolonialnym kolosem na glinianych nogach; w którym jej instytucje były najlepsze na świecie, a nie dramatycznie słabsze od bezpośrednich konkurentów geopolitycznych; w którym ona sama była przodownikiem postępu, a nie symbolem zacofania, obiektem zazdrości, a nie drwin. Sarmatyzm jest najoryginalniejszym owocem polskiej kultury, wychodzącym z przekonania o potrzebie szukania własnej drogi i pielęgnacji swojskości. Niestety, ta słuszna motywacja zawiodła go na historyczne manowce, gdy zamiast połączyć swojskość z wszechogarniającą potęgą nowoczesności, odrzucił autorefleksję i podążył drogą swojskiego skansensu.
Rozbiory i zapoczątkowana przez nie trójkolonizacja były przebudzeniem ze snu o wielkości. Pomogły też docenić wreszcie tych, którzy – jak Modrzewski, Skarga czy Staszic – ostrzegali zawczasu. Było jednak za późno. Co więcej, eskapistyczny ratunek przed narodową klęską, jak określił polski romantyzm Stanisław Brzozowski, oznaczał powrót do śnienia, o czym już mówiliśmy. W narodzie niegdyś mocarstwowym, potem coraz bardziej peryferyjnym, a w końcu podbitym i skolonizowanym wspomnienie dawnej wielkości i poczucie powołania do niej najwyraźniej znajduje się w zbyt silnym napięciu z trudną rzeczywistością. Prawda o zawinionym bynajmniej nie tylko przez okoliczności zewnętrzne upadku, prawda o słabości – okazuje się zbyt straszna. Zostaje więc wyparta na rzecz mistyfikacji, w której wielkość trwa, a za zło odpowiadają tylko siły zza miedzy.
Sarmatom ta mentalna dyspozycja do mistyfikacji rzeczywistości uniemożliwiła dostrzeżenie nadchodzącego finis Poloniae i zapobieżenie mu. Romantykom podyktowała zafałszowanie przednowoczesnej przeszłości i antynowoczesną deformację nowoczesnej polskości. I znów ten przymus powtarzania: jak wielka duchowo była Rzeczpospolita, jak podstępnie została zdradzona, jak to czuciem, siłą ducha i krwią przelaną się odrodzi. Masakra powstania styczniowego była kolejnym przebudzeniem, ale znów tylko czasowym: po 1918 r., z eskalacjami po 1926 i 1935 trend senny ponownie zwycięża, zbierając epicko krwawe żniwo podczas II wojny.
Szeroko rozumiany Wrzesień to największa katastrofa w najnowszej historii Polski. Katastrofa państwa, tragedia narodu, ale też – last but not least – katastrofa wyobraźni. W podwójnym sensie. Po pierwsze, w oparciu o powyższe wywody można by łatwo przeprowadzić kolejny, pokazujący, że gdyby nie omawiana deformacja narodowej wyobraźni politycznej, los Polski byłby zupełnie inny, bez porównania lepszy. Po drugie, Wrzesień pogłębił owo spaczenie mentalne, niszcząc materialne i duchowe zasoby, w oparciu o które można by je leczyć. Bogactwo, zalążki klasy średniej, instytucje niezależnego państwa i społeczeństwa obywatelskiego, wolna debata, energia nieprzebranej rzeczy wspaniałych ludzi, którzy zginęli – tego wszystkiego Polska została przez II wojnę pozbawiona. W efekcie kolejne przebudzenie ze snu, kolejne osłabienie syndromu SRS pod wpływem ozdrowieńczego szoku – wsiąkło jak krew w piach w wielowymiarową nędzę PRL-u i mizerię pierwszych lat III RP.
Zapętlenie polskiej wyobraźni politycznej w syndromie SRS ma źródła co najmniej w wieku XVII, z trwaniem i skutkami również w XXI stuleciu. Mistyka krwi, samobójcza antypolityka romantyczna, antynowoczesność w nowoczesności, myślenie w kategoriach spisku sił zła przeciw Polsce, narodowa nieświadomość, przymus powtarzania – są tego kompleksu kluczowymi elementami. Syndrom SRS ogranicza nas, utrudniając lub uniemożliwiając odgrywanie w historii należnej nam roli.
A dziś? Poważna odpowiedź wymagałaby osobnego, długiego wywodu. Ograniczmy się więc tu do dwóch spostrzeżeń generalnych. Po pierwsze, jak starałem się pokazać, idea straceńczego patriotyzmu jest w polskiej tożsamości bardzo głęboko zakorzeniona i powraca co jakiś czas na zasadzie sinusoidy. Po drugie, obserwujemy w ostatnich latach ponowny wzrost jej znaczenia. Tak jak II RP uczyniła obiekt kultu z powstania styczniowego, tak III RP – z polskiego wkładu w II wojnę, w tym z powstania warszawskiego. Odpowiada za to prawica kulturowa, postrzegająca to jako antidotum na nihilizm, kosmopolityzm, „pedagogikę wstydu”. Jest to kolejne potwierdzenie tezy o ciągłym powrocie erupcji romantyzmu politycznego w Polsce. Dziś to zjawisko nie ma jeszcze niepokojących rozmiarów, ale co będzie jutro? Każda kolejna Rzeczpospolita powstawała jako terytorialnie mniejsza i politycznie słabsza. Żyjemy w coraz bardziej niespokojnych czasach, być może znów czekają nas konflikty zbrojne. W dobie broni masowego rażenia renesans mistyki krwi może być jeszcze większym zagrożeniem, niż był nim w dwóch poprzednich stuleciach.
Prawda o zawinionym bynajmniej nie tylko przez okoliczności zewnętrzne upadku, prawda o słabości – okazuje się zbyt straszna. Zostaje więc wyparta na rzecz mistyfikacji, w której wielkość trwa, a za zło odpowiadają tylko siły zza miedzy
Kosmopolityzm i nihilizm są dużymi problemami naszego czasu. Należy dawać im odpór. Ale nie ma żadnej konieczności w tym, że alternatywą musi być straceńczy romantyzm polityczny.
Racjonalni polscy patrioci powinni się zmobilizować, żeby dać odpór obu tym nurtom, na różne sposoby zmierzającym do osłabienia Polski. Po pierwsze, poprzez obnażanie szkodliwości tych nurtów, po drugie – poprzez pokazanie alternatywy. Ta ostatnia wymaga odnowienia tradycji rozumnego, odpowiedzialnego, krytycznego patriotyzmu. Myślenia o Polsce opartego nie na Mickiewiczu, Dembołęckim i Orzechowskim, ale na Gombrowiczu, Brzozowskim, Skardze, Modrzewskim.
Zróbmy to, jeśli Długi Wrzesień nie ma być Wiecznym Wrześniem.
Bardzo dobry i odważny tekst Panie Bartłomieju! Tylko kto otwarcie przyzna, że Polska to kraj peryferyjny który jeśli ma ambicję wyjść z tej peryferyjności musi zdobyć się na wysiłek zarówno w warstwie materialnej (infrastruktura. akumulacja kapitału, gospodarowanie przestrzenią) jak i intelektualny (zdefiniowanie polskiej racji stanu – od 2004 roku nikt tego nie zrobił, myślenie strategiczne, myślenie kategoriami państwa). Bez poprawy w zakresie tego drugiego ciężko o ten pierwszy. Dla mnie znakiem tej „mierności” w ocenie i analizie otaczającego nas świata jest brak chociażby polskiego tłumaczenia „The Modern World System” I. Wallersteina, który moim zdaniem bardzo dobrze zdiagnozował współczesny system światowy. Bez zmiany myślenia, nie zmienimy rzeczywistości.
Bardzo odważne i racjonalne tezy. Bardzo też niepopularne bo wymagające Myślenia przez duże „M” oraz czytania nie tylko taboidów. A najważniejsze, wymagające wyzbycia się pychy wśród elit, jak wspomina Autor. A swoją drogą, czy u Autora nie budzi się sprzeciw wobec określenia „obchody rocznicy wybuchu II WŚ” ? Może powinniśmy czcić raczej ofiary i bohaterów II WŚ a nie rocznicę jej wybuchu ???!!! I przecież to nie my „wybuchnęliśmy” tę wojnę … chociaż niedługo być może i o tym nasi dwaj wielcy sąsiedzi przekonają świat…. Gratuluję publikacji, uważam, że to lektura obowiązkowa każdego patrioty w tych dniach. Ciekawa jestem jak Autor odnosi się do idei „pracy organicznej, u podstaw” nie tylko w okresie trójkolonializmu ale głównie w czasach obecnych.
Tekst ważny i niezwykle trafny. Wymaga sporej erudycji aby go „przetrawić” i do tego sążnisty. Jednak ..cóż.. Polityka to czyn, to działanie i liczne środowiska, czy po prostu myślący racjonalnie patrioci nie mają swojej silnej reprezentacji politycznej na scenie. Ferment intelektualny to jedno,a forma polityczna , która jest niezbędna to drugie. Ergo – ruch polityczny trzeba wygenerować redaktorze inaczej g…z tego wołania na pustkowiu wyniknie.
Ładnie napisane ,ale kto to przezczyta???
Może drobna sprawa, ale nie umniejszając polskim pilotom i ich osiągnięciom, ich brak nie zmieniłby wyniku bitwy o Anglię
Analityczne, chłodne spojrzenie na sprawę ówczesnej sytuacji geopolitycznej. Niestety, ale smutnym faktem jest to, że wystawiliśmy się i ponieśliśmy porażkę w zasadzie na całej linii. Czy potrafimy wyciągnąć wnioski? Raczej nie potrafimy niż potrafimy. Przyczyna? To brak elit. Elit, które straciliśmy w tamtym czasie. Bo tak się zastanawiam, kto jest dla mnie aktualnie autorytetem? Bo na pewno nie są to ludzie, którzy są lub byli u władzy przez ostatnich 30 lat. No umówmy się, jest ich niewielu. A nawet jeżeli jacyś są, to nie mają przebicia do mainstreamu. Tekst bardzo ciekawy – moim zdaniem, nadający się do podręczników historii. Bo okazuje się, że to co uczą nas w szkole, to może nie kłamstwo, ale duże skróty myślowe i cała seria niedomówień i niedopowiedzeń.
Bardzo ciekawy tekst, ode mnie jeszcze dwa komentarze.
Rzuca się w oczy nieco za ostra krytyka polskiego nieprzygotowania do wojny. Na armię wydawano 1/3 PKB, a stan polskiej armii był raczej lepszy niż innych państw w Europie środkowej. Należy zwrócić uwagę, że polityka Niemiec do marca 1939 mogła być uważana za racjonalną, wszak mało które państwo może się na dłuższą metę pogodzić z narzuconą demilotaryzacją, a w Sudetach znakomitą większość mieli etniczni Niemcy. Dopiero marzec 1939 – zajęcie reszty Czech – wzbudza ostry sprzeciw, od tej pory Francja i Anglia ostrzegają Niemców, a Polska przestawia się na przygotowania do wojny. Trudno oczekiwać, by odrodzona Polska rezygnowała z rozwoju państwa i realizowała politykę armat zamiast masła wcześniej, szczególnie jeśli próbujemy na to patrzeć z perspektywy ówczesnych, którzy przyszłości znać nie mogli. Polityka inflacyjna mogła być dobrym rozwiązaniem, lecz należy pamiętać o pierwszych latach IIRP, i olbrzymich problemach z hiperinflacją. Eksport broni w latach przedwojennych nie był niczym dziwnym, nie był szczególnie bolesny dla wyposażenia wojska (eksportowano samoloty czy armaty przeciwlotnicze, nawet gdyby zostały w Polsce, to nie znaczy że dałoby się ich skutecznie użyć we wrześniu. Samo wyprodukowanie sprzętu to pierwszy krok, trzeba jeszcze zapewnić zapas amunicji wystawić oddział, któremu potrzebne są jeszcze środki transportu, zapewnić środki łączności, przeszkolenie, itp.itd. ) i był potrzebny z uwagi na brak dewiz, za które importowano zza granicy m.in. surowce niezbędne do prowadzenie wojny w czasie W.
Autor wspomniał C.K. monarchię jako jedynego zdradzonego przez Polaków sojusznika. Trochę razi zapomnienie o zdradzie ukraińskiego rządu Petlury po wojnie z bolszewikami.
Potrzeba wersji dla nastolatków. A tę oczywiście dziękuję.
Kolejny tekst mądrego po latach i znowu te bzdury o zdradzie sojuszników i niewyciąganiu wniosków.
1. Zdrada sojuszników. Polska związała się z IMPERIAMI na ówczesne czasy jak Wielka Brytania i Francja, do których należały również Australia, Kanada, Indie. Rozumiem, że mieliśmy się bać w 39′ roku armii, która się zbroiła od 4 lat?
Rozumiem, że np. Pan jako polityk rządzący Polską wysłałby swoje dzieci, by pomóc np. Turcji w wojnie z Iranem? A stawiając tezę, że nas zdradzono w 39′ należałoby taki wniosek wyciągnąć, bo przecież z Turcją obecnie mamy ”sojusz” w NATO. Wielka Brytania i Francja zachowały się racjonalnie ze swojej perspektywy, a Pan jako wielki racjonalista oczekuje, żeby te kraje wysłały swoich obywateli do pomocy w wojnie ludziom, którzy ich nie obchodzili? Nie znam szczegółów jak de facto Francja udzieliła Polsce gwarancji, ale prof. Gorski w rozmowie z Ziemkiewiczem mówił, że w tamtym czasie to Wielka Brytania udzieliła Polsce gwarancji w imieniu Francji, która o tym nic nie wiedziałą, i że udzieliła nam gwarancji to dowiedzieli się z BBC. A wniosek jaki z tego można wyciągnąć na przyszłość jest taki, że zawsze jak zechce nas zaatakować Rosja lub Niemcy prawie zawsze przegramy. Bo co uważa Pan, że np. USA nam pomoże? Oczywiście, że nie, bo nasz sojusz ma również za zadanie odstraszać, jak to miało miejsce w 39 i jest w pełni racjonalny. W jakichś z wywiadów mówił Pan, że powinniśmy stawiać głównie na swoje możliwości. To proszę powiedzieć ile powinniśmy wydać, żeby zrównoważyć ewentualny sojusz Rosji, Niemiec? Biliony dolarów na tysiące atomówek, myśliwców czołgów. A jeszcze jak za kilkadziesiąt lat zechcą się sprzymierzyć Niemcy, Rosja, Chiny i Indie, żeby nas zaatakować, to ile setek bilionów dolarów musielibyśmy wydać, żeby się uzbroić przeciwko nim? 2. Zdrada Jałtańska- Proszę o jeden racjonalny powód, dlaczego Stalin miałby się cofnąć i oddać terytoria, które zajął, w wyniku śmierci tysięcy żołnierzy radzieckich? Bo kochał Polskę i miał chcieć za to, żeby Polska i ”NRD” znalazły się w strefie wpływów Zachodu? Zajął terytorium i mu się geopolitycznie należało, Pan jako wielki racjonalista powinien to w pełni rozumieć. 3. Hitler może i był antysowiecki, ale to nie do sowietów miał pretensje terytorialne, a do Polski i jakakolwiek współpraca była wykluczona, zresztą polskie społeczeństwo nigdy by się nie zgodziło na jakiklowiek sojusz z Niemcami, bo to nie Francja czy Wielka Brytania nas przez setki lat najeżdżała, jeszcze żyli ludzie, którzy pamiętali ”niemieckie’ panowanie przed 1918. Przekładając Pana myślenie na współczesne realia bardziej racjonalny byłby obecnie sojusz z Rosją, niż z USA i skoro głosi Pan tezy, że powinniśmy się związać po wielu latach zaborów, mordowaniu, poniżaniu z Niemcami, to konsekwentnie proszę również głosić tezę, że obecnie powinniśmy się związać z Rosją, bo ona nam może zagrozić, więc warto się związać z nimi. 4. Niemcy najbardziej mordercza machina świata- Hehe no Pan racjonalista po latach. A jakież to okoliczności w 38′, 39′ uprawdopodobniały taką tezę? Produkcja broni na eksport. Po pierwsze co w tym złego? Po drugie dlatego eksportowany bo NIE BYŁO PIENIĘDZY. Czego Pan oczekuje, że po 15 czy 20 latach od odzyskania niepodległości Polska miała być ekonomiczną potęgą? Od upadki komuny mija 30 lat, a i tak niezbyt się zbliżyliśmy do poziomu współczesnych Niemiec. 5. Zlekceważenie Hitlera- Oczywisty argument, tylko proszę o wskazanie POWAŻNEGO polityka czy przywódcy ( a nie jakichś publicystów jak Studnicki czy Cat Mackiewicz), którzy nie zlekceważyli? Uważa Pan, że gdyby Francja wiedziała, że zostanie zajęta i wymordowano wielu jej obywateli, czy że gdyby Wielka Brytania wiedziała, że będzie bombardowana i zginą tysiące jej żołnierzy tak łatwo odpuszczałaby Hitlerowi w 6. Rozumiem, żę gdy Putin wystąpi o oddanie im Gdańska, Suwałk, Podlasia, Podkarpacia i Lubelszczyzny to powinniśmy ustąpić, bo wiadomo co będzie jak nie. Zostaniemy najechani i zginie tysiące ludzi- analogia do Pana tez, że należało ustąpić Hitlerowi. Również powinnśmy teraz konsultować naszą politykę zagraniczną i zgodzić się na eksterytorialną autostradę np. do Berlina? Proszę głosić teraz takie tezy, bo to konsekwencja tego, czego oczekuje Pan od przywódców w 39. Żadne kalkulacje na chłodno w 39′ nie pozwalały na zawarcie sojuszu z Hitlerem, jedynie teraz wymądrzanie się po latach, gdy wiadomo co się stało.
I jeszcze jedno, jak się ”bawimy” co by było gdyby… Polska i Niemcy pobijają Rosję, a następnie USA zrzuca atomówki na Warszawę, Kraków, Gdańsk, Berlin, Monachium i wojna przegrana. Takie samo teoretyzowanie i również takie same ma podstawy, jak Pana tezy co by było, gdyby…
Bardzo dziękuję i gratuluję za rozprawę.
Bardzo wartościowy tekst. Wart uważnej lektury i przemyślenia. Dziękuję autorowi. Niemniej nie mogę zgodzić się ze wszystkimi opiniami. 1. Seria klęsk w ostatnich 200 latach wzięła się z fatalnego położenia geopolitycznego naszej Ojczyzny. Inne państwa też popadały w słabość, też popełniały błędy, ale bez takich bolesnych skutków. 2. Parę rzeczy nam się fantastycznie udało. 1918 rok – warto pamiętać. Chwila dobrej koniunktury wykorzystana niemal perfekcyjnie. 3. Krytykuje Pan sanację za 1939 rok bo zna Pan przyszłość. I to jest podstawowa nieuczciwość Pana wywodów. Pan wie jak to się skończyło. Oni nie mogli wiedzieć. 4. Nie wiemy jak by się skończył nasz sojusz z Niemcami. Może zagładą atomową? Wojna potrwałaby 2-3 lata dłużej i USA zdążyłyby naprodukować tych bombek sporo. W-wa mogłaby ucierpieć jeszcze bardziej niż po powstaniu. A jakie mielibyśmy potem granice? Rzeczpospolita krakowska? I wtedy jakiś Radziejewski (sorry) napisałby tekst (może po rosyjsku bo polskich szkół mogłoby nie być), że jednak trzeba było iść na wojnę z Hitlerem i nawet przegrana w 1939 kampania nie zamknęłaby szans na odbudowę państwa. Nawet, gdybyśmy przejściowo wpadli pod sowiecką dominację. 5.Dzisiaj elit faktycznie nie mamy. To jest dramat. Obecna władza jest słaba, a opozycja po prostu beznadziejna. Ale przecież poza polityką z tymi elitami też słabiutko. Bardzo słabiutko. Tu trzeba pracować, budować świadomość, dbać o szkoły, uczelnie, żeby nie były tylko odbiciem obcych idei. To jest trudne, na tym się skupmy.
@ MESTWIN ad 1. Inne państwa popadały w słabość i popełniały błędy, tak. Jednakże pokonane przechodziły do ochrony tkanki narodowej, układając się, kolaborując, współpracując, nie prowokując terroru ludobójstwa na własnym narodzie. I dla tego właśnie nie były one dla nich tak bolesne. Co w porównaniu z nieprzejednanym oporem za wszelką cenę czyni je racjonalnymi.
ad 3. Krytyka Sanacji jest tutaj zasłużona. Tamci przywódcy grali wedle swego talentu i umiejętności, przegrali co przegrać się dało, dziś niech spoczywają. Tekst jest ku przestrodze żywym, i dziś już jednoznacznie możemy powiedzieć, że choć opierali się na dostępnej wiedzy to jednak działania ówczesnych przywódców jednak doprowadziły do klęski o straszliwych konsekwencjach po części prowokowanych przez nich samych. A dziś nam przychodzi mierzyć się z lekcją wynikającą z tamtych wydarzeń. Wnioski wyciągać a nie bezwiednie gloryfikować każdą decyzję, usprawiedliwiając faktem, że przecież mogli nie wiedzieć.
ad 5. Wyszczególnienie owych grzechów jest takim działaniem na rzecz świadomości. Nie można bezwiednie propagować idei, że w 1939 to zrobiliśmy wszystko idealnie a tylko przewaga wroga była niezwyciężona. Warto pochylać się nad poczynaniami które popełniano w trakcie kampanii jak i okupacji, a które okazały się być w efekcie straszliwymi błędami. Tak budować świadomość że można było lepiej, zamiast cementować w świadomości scenariusze prowadzące do zagłady.
Dziękuję. Otrzeźwiające.
Czyli Bòg-Pragmatyzm-Ojczyzna😉W jakim stopniu współczesna polityka polska powiela błędy, które Pan opisał? Czekam na artykuł😊
Niestety, ale jest to prezentyzm historyczny. Coś jak Bobkowski, który przedstawiał się w „Szkicach piórkiem” jako ten, który wszystko przewidział, a po prostu pisał post factum. Ale w jednej sprawie na pewno się Pan myli: gdyby nie nasza krwawa ofiara, tak ogromna, że sojusznicy (tak ich nazwijmy) nie mogli nas do końca wyrolować, to nie mielibyśmy 312 tys. km. kw., ale kilkanaście tysięcy, na wschód i zachód od Wisły. I jeszcze jedno: jaka byłaby nasza pozycja, gdybyśmy kolaborując (co uważa Pan za wskazane), NAPRAWDĘ uczestniczyli w mordowaniu Żydów? Obawiam się, ża nie mielibyśmy nawet Priwislanskiego Kraju.
@SZEWCI1939 ad 1. Nie jestem pewien do jakich konkretnie wydarzeń historycznych się odnosisz, bo w naszej historii ostatnich 200-300 lat można znaleźć przykłady na każdą tezę. Np. o ile decyzję o powstaniu styczniowym możnaa uznać za błędną i tragiczną w skutkach, to politykę Polaków po 1863 roku (pozytywizm, praca u podstaw itp itd) należy tylko chwalić. Polacy świetnie się odnaleźli w „ochronie substancji” i rozumnej kolaboracji (Piłsudski kolaborował z Austriakami, Dmowski z Rosjanami, Anders był przecież żołłnierzem armii carskiej itp itd). Z kolei w 1939 roku intelligenzaktion rozpoczęła się z chwilą wkroczenia armii niemieckiej i nie była niczym sprowokowana. Vichy w Polsce nie było bo nie chcieli tego ani Niemcy ani Sowieci. To jest w gruncie rzeczy nasz problem od czasów zaborów. Zabory były czymś wyjątkowym w Europie. Naszym wrogom nie wystarczało pokonanie państwa polskiego i uzyskanie jakichś koncesji, ale dążyli do unicestwienia, również narodu i kultury. Jeśli się nie ma argumentu siły w rękach to ciężko się jakkolwiek w takiej sytuacji odnaleźć. Każdy wybór jest zły.
ad.3. ad.5.Ok. Ale jakie konkretnie wnioski mamy wyciągnąć. Konkretnie, bo ogólniki to są .. ogólniki tylko. Krytykujac polskie elity mialem głównie na myśli deficyt suwerennego myślenia. Chodzą na smyczy importowanych idei i rozwiązań nie patrząc na korzyści jakie mogą z tego przyjść dla Kraju. Z kolei obecna władza stara się, ale jej nieporadność bywa irytująca. Tworzenie suwerennych i fachowych elit jest teraz najważniejsze. Jesteśmy narodem bez głowy.
Nawiązując do wątku powstania warszawskiego – czy gdyby nie wybuchło, to czy nie skończyłoby się to niemiecko-rosyjską jatką w stolicy? Przecież Niemcy wydali rozkaz budowania fortyfikacji, na który pod karą śmierci mieli zgłosić się mieszkańcy, czego nie zrobili…
„Antysowiecki do szpiku kości Hitler w mgnieniu oka zbliżył się do Stalina, gdy okazało się, że nie może liczyć na Polskę, aby w dwa lata później jak gdyby nigdy nic wrócić do antysowieckiej ideologii i toczyć ludobójczą wojnę na wschodzie” Panie autorze! Te słowa kompromitują pana jako osobę, która nie rozróżnia taktyki, jako różnych uśmiechów , kłamstewek, chwilowych, drobnych ustępstw i kompromisów , od konsekwentnego realizowania celów historycznych. Paryż wart jest mszy. Celem Hitlera był podbój świata i budowa Tysiącletniej Rzeszy i nigdy , nawet na krok, o tym celu nie zapominał. Jego sytuacja była o tyle lepsza od sytuacji reszty Europy, że nie rozumiała ona tego i błąkała się na manowcach realnej polityki , jak małe dziecko. Kolejne wydarzenia- Chiny, Abisynia, Hiszpania , Austria, a nawet Częchosłowacja i Kłajpeda nie otrzeźwiały naszych „mężów stanu”. Trzeba powiedzieć, że jedynymi realistami wówczas wśród polityków byli Churchil (wtedy w opozycji) i Stalin.
Panie Bartku Przeczytałem ten pański tasiemiec i jaki wniosek tak w dwóch zdaniach ? Nie walczyć, zawsze sie poddawać, być wasalem i merdać ogonem do wszystkich naokoło. To jest ta pańska Nowa Konfederacja ? 🙂
„Zabory były czymś wyjątkowym w Europie. Naszym wrogom nie wystarczało pokonanie państwa polskiego i uzyskanie jakichś koncesji, ale dążyli do unicestwienia, również narodu i kultury. Jeśli się nie ma argumentu siły w rękach to ciężko się jakkolwiek w takiej sytuacji odnaleźć. Każdy wybór jest zły. ”
Nie myślę, aby zabory były czymś wyjątkowym w Europie. Ten pogląd to wyraz narodowej egzaltacji, próba przekonania się (i innych) o jakiejś naszej wyjątkowości. . Wiele istniejących obecnie państw europejskich , nie istniały setki lat (Czechy, Węgry, Bałkany). Nie podzielam poglądu o jakichś złowieszczych (unicestwienie) zamiarach naszych zaborców. Państwo polskie (jego elity) samo prosiło się o los jaki nam zgotowano. Po rozbiorach nasze elity szybko rozbiegły się po stolicach państw zaborców – Wiedeń, Berlin i Petersburg. Zostali tam przyjęci dobrze, a taki np. Stasio Poniatowski przez Katarzynę II bardzo dobrze (wprawdzie jeszcze przed zaborami, ale i później nie był szykanowany, oczywiście z uwzględnieniem wagi politycznej jaką reprezentował ). Chętnie bywała tam i Telimena (jak wiemy – miała coś w biurku w Peterburku). Adam Czartoryski wiele lat był ministrem i przyjacielem Aleksandra I, a w Austrii , później wprawdzie , byli polscy ministrowie i premier/premierzy? , w Berlinie Polacy stanowili istotną siłę w Reichstagu (np. Korfanty). Teza o niszczeniu naszej kultury zadziwia, mając na względzie dzieła, jakie powstawały w okresie zaborów na terenach polskich (Romantyzm, Pozytywizm , Młoda Polska, malarze itd) . Do dnia dzisiejszego nie wymyślono nic lepszego i dla naszego narodu, ważniejszego!! „Argument siły” nie jest najważniejszy w losach narodu, najważniejsza jest mądrość polityczna całego narodu, ale przede wszystkim elit oraz duch narodowy.
„Interes Polski polegał na sprzyjaniu (aktywnemu lub biernemu) temu, aby Niemcy weszły w Sowiety jak najgłębiej i ugrzęzły tam jak najdłużej, aby dać aliantom czas na dojście do Berlina. Polski rząd emigracyjny prowadzi politykę odwrotną: sabotuje niemieckie zaplecze frontu na ziemiach polskich i na inne sposoby wspiera Moskwę w walce z III Rzesz”
Myslę, że dobrze by było , aby żaden Rosjanin , nie przeczytał tego fragmentu, jak i całego tekstu.
„Patrząc na chłodno i z pamięcią o kontekście epoki na powyższą ofertę Ribbentropa, nie można w niej zauważyć nic z późniejszej brutalności. ” Z dalszego tekstu wynika, ze można znaleźć w propozycjach Niemców elementy życzliwości dla Polaków. STOP!! Autor ani słowem nie wspomina o pomyśle „Tysiącletniej Rzeszy”, planie Ost . Tysiącletnia Rzesza to niemiecka Europa , a nawet znaczna część świata! W tejże Rzeszy nie ma miejsca dla Żydów (co prawie Niemcy zrealizowali), ale i dla wolności innych narodów. Słowianie , jako „rasa niższa” mieli być potraktowani odpowiednio – w zależności od okoliczności- dziesięć , pięćdziesiąt lat po (ewentualnym) wspólnym zwycięstwie Polski i Niemiec nad Rosją. O ile współcześni Beckowi (i on sam) mogli mieć jakieś pozytywne refleksje na słowa Ribbentropa, to przecież my , z naszą wiedzą, nie mamy prawa tak sadzić (chyba , że jesteśmy idiotami).
„Sojusz z III Rzeszą byłby niewątpliwie trudny. Niósłby szanse na zdobycze na wschodzie, ale też na głębszą z czasem wasalizację. Niósłby też ryzyko sowieckiego odwetu w wypadku przegranej wojny, a także ataku ZSRS jeszcze w 1939 roku lub później. Jednak lepiej mieć było w najagresywniejszym i najsilniejszym militarnie państwie świata najtrudniejszego sojusznika niż śmiertelnego wroga”
Czytam ja ten tekścik i coraz to znajduję nowe „kwiatki”! Niech autor zdecyduje się – rosnąca wasalizacja czy celowość posiadania „najtrudniejszego sojusznika” ? Warto zauważyć, że tytuł ” najagresywniejszego i najsilniejszego państwa świata” jest przechodni (że wymienię po krótkim namyśle – Rzym , Francja Napoleona i Niemcy Bismarka i Hitlera).
Kolejny „kwiatek”.
” Polskie „nie” dla niemieckich propozycji z tego czasu i polskie wejście do koalicji antyhitlerowskiej spowodowało, że Rzeczpospolita z potencjalnego sojusznika stała się pierwszym obiektem ataku”
To zdanie świadczy o niezrozumieniu przez autora sytuacji w ówczesnej Europie. Chodzi o to, że nie trzeba było coś „robić/nie robić” aby stać się ofiarą niemieckiej agresji, wystarczyło „być”! Czy Czechosłowacja wykazywała agresywne zamiary wobec III Rzeszy? Czy Litwini byli agresywni w stosunku do Niemiec, że ci musieli im podebrać Kłajpedę? Czy my wykazywaliśmy agresywne zamiary wobec Niemiec, a neutralna Holandia i pasywna Norwegia? Odpowiedź brzmi , oczywiście – nie. Po prostu, to były pierwsze przeszkody w dziele budowania tysiącletniej Rzeszy, które Hitler musiał pokonać.
Należałoby jeszcze dodać , że to nie Polska była pierwszym obiektem ataku Hitlera. Pierwszym był , ogólnie mówiąc, ład wersalski – wkroczenie Niemców do Nadrenii. Później była Austria , Sudety, cała Czechosłowacja, Kłajpeda i dopiero po nich – Polska. Gdyby nie było tych aktów agresji, poprzedzających atak na Polskę, nie wiem jak zachowalibyśmy się. Hitler szedł od sukcesu do sukcesu, zagarniał wszystko co się dało i na co mu pozwalano. Po zajęciu Pragi (19 marzec 1939?) Europa zachodnia wystraszyła się (ZSRR wystraszył się już dawno i dawał wielokrotnie temu wyraz) , że Hitler „zjadł” zbyt dużo i jest już nadmiernie silny. Stąd umizgi państw zachodnich do Polski (ale i ZSRR).
„Obawiam się, ża nie mielibyśmy nawet Priwislanskiego Kraju.”
Nie przesadzajmy – Priwislanski Kraj mielibysmy w najgorszej nawet sytuacji. Nie emocjonujmy się za bardzo!
Bardzo interesujący artykuł. Gratuluję przenikliwości i szerszego spojrzenia. W dobie Twittera, gdzie premiowane są skróty myślowe i teksty hasłowe pana artykuł przeczytałem z przyjemnością. GRATULUJĘ
Radziejewskiemu dobrze pisać tak teoretycznie;nie było innego wyjścia :pakt z Hitlerem skończył by się nasza klęską bo nawet nasza jemu pomoc nie wystarczyłaby do jego zwycięstwa ze Zwiazkiem Sowieckim,a wtedy nas by potraktowano jak chciał Churchile mimo naszej pomocy w wojnie przeciw Rzeszy-bez całego Ślaska ,bez Szczecina ,a może bez Prus Wschodnich i Białegostoku.A czasowe zwycięstwo Hitlera to przy jego zaborczości bylibyśmy słabym sojusznikiem,robiłby z nami coby chciał,naszych Żydów też byśmy nie obronili ,a ich likwidacja byłaby naszym obciążeniem ,tak by nas oceniono.
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Artykuł z miesięcznika:
Indie i Chiny od lat rywalizują o dominację w Azji. Ich zderzenie interesów, różnice ideologiczne i historyczne napięcia zdają się wskazywać, że konflikt, choć nie zawsze otwarty, jest nieunikniony. Oto kolejny fragment książki „Indie i geopolityka Azji. Historia i teraźniejszość”
Od szybkiego wzrostu gospodarek Azji Wschodniej po wyzwania niestabilności na Zachodzie – Indie balansują między dwoma odmiennymi światami. Oto kolejny fragment książki „Indie i geopolityka Azji. Historia i teraźniejszość”
Niech małe narody nie popadają w rozpacz, jakby nie było dla nich żadnej nadziei, lecz niech równocześnie z rozwagą zastanowią się, na czym opiera się ich bezpieczeństwo!
Jak wydarzenia współczesne i historyczne kształtują indyjską politykę zagraniczną? Autor książki analizuje jej ewolucję w dynamicznym kontekście geopolitycznym Azji i świata
Zielony Ład jest w obecnym kształcie nie do utrzymania i musi zostać głęboko zrewidowany
Czy zakończenie konfliktu między Izraelem a libańskim Hezbollahem faktycznie się dokonało? Jak Morze Bałtyckie zostanie zabezpieczone przed Rosją? Co sprawiło, że notowania dolara kanadyjskiego i meksykańskiego peso gwałtownie spadły?
Zapisz się na listę mailingową i wybierz, na jaki temat chcesz otrzymywać alerty:
Login lub e-mail
Hasło
Zapamiętaj mnie