Wpisz kwotę, którą chesz przekazać na rzecz NK
KUP POWIEŚĆ W WYDAWNICTWIE NOWEJ KONFEDERACJI
Myślałem w euforii.
Zawsze odczuwam euforię, gdy z hukiem opuszczam kolejną robotę. Pewnie taki mam organizm: wydzielają się te endorfiny czy co tam i za każdym razem jestem jak w uniesieniu, pewny swej moralnej słuszności i szlachetności, tylko biedna Agnieszka nie po raz pierwszy przekonuje się, że żyje z furiatem, idiotą, obrażalskim nadwrażliwcem.
Myślałem: siądę i napiszę powieść. Tak, znana śpiewka, banalne marzenie: wygarnę wszystko, powiem, co mnie uwiera, określę się na nowo, osadzę w rzeczywistości
Który to już raz wracam do domu i mówię: mam dość, rzuciłem tę robotę, a ona zadaje pytanie, którego powinienem się spodziewać: to z czego będziemy żyć? Przecież ci młodzi zwyczajnie cię olewają.
– Agusiąt, proszę cię: co oni mieliby zrobić, po co ja im, oni się po prostu wstydzą. Jarali się moimi szlachetnymi tekstami, a teraz, gdy upadają tak jak ci z moich książek, to trochę im głupio, więc na pewno takiego chodzącego wyrzuta sumienia nie będą brać sobie na pokład. Żebym co? Wodził za nimi smutnym oskarżycielskim spojrzeniem pod tytułem: co zrobiłeś fiucie ze swoim życiem. To palanty i żmijki.
– Ale pisali do ciebie przecież liściki, że mają cię za mistrza „i to się nie zmieni niezależnie od okoliczności”…
– Agnieszka, błagam. Basta. Każdy się przymila, a potem się spasie i patron mu już niepotrzebny.
Wiem, że młodzi nie, nie pomogą, nie ma co na nich liczyć, ale tym razem jednak miałem odpowiedź: pójdę do ministerstwa, do Poli, naszej ukochanej smoleńskiej wdowy, i ona już na pewno coś wymyśli.
Nie, Agusiu, nie będziesz już musiała leżeć krzyżem po różnych kaplicach, możesz odpuścić sobie codzienny Różaniec, przynajmniej w tej intencji, naprawdę, pójdę do Poli i wezmę coś mało angażującego. Że trochę szkoda posady zastępcy naczelnego? Trudno. Honor to honor. Tak, tak: Bóg, Honor, Ojczyzna!
Dobra, rzucam wreszcie tę robotę, wezmę jakąś ministerialną fuchę, siądę i napiszę wreszcie tę powieść.
Myślałem: siądę i napiszę powieść.
Tak, znana śpiewka, banalne marzenie: wygarnę wszystko, powiem, co mnie uwiera, określę się na nowo, osadzę w rzeczywistości.
Siądę i napiszę.
Co z tego, że poprzednie moje rzeczy przepadły na literackiej giełdzie. Można je sobie kupić za złotówkę na allegro.
Teraz będzie inaczej, teraz się uda.
Wezmę laptopa, siądę i napiszę tę powieść.
Sklecę z tych skrawków, podszlifuję i będę miał.
Pakuję się szybko, by nie natknąć się na żadnego z szefów, którzy pokazali, że w dupie mają moje ultimatum i że jak mi się nie podobają antysemickie teksty naszej gwiazdy, naszego komentatora numer jeden, autora „bezcennego komentarza”, „zabójczej puenty”, „w punkt”, „ostrej reakcji”, to mam się wynosić
Napiszę.
A oni przeczytają.
No tak, nakręcałem się, buzowałem, tylko pojawił się mały problem: ktoś zajumał mi laptopa! Serio. Zasunęli mi laptopa.
Co z tego, że służbowy, ale przecież – mój!
Myślałem, że po pięciu latach pracy w redakcji wykupię go sobie za jakieś grosze i wszystko będę miał na jednym twardym dysku, zresztą przyzwyczaiłem się już do tej klawiatury i ekranu.
Przecież tam, na tym lekko chrzęszczącym już, zrytym HaPeku miałem komplecik: notatki czynione dzień po dniu, przerzucone jeszcze ze starych dyskietek dziwnych formatów, dwadzieścia lat życia, przymiarki do wielkiej panoramicznej powieści, zaczątki różnych fabułek. Tam znaczyłem nasze z Agnieszką ekscesy erotyczne, językiem czasem może dość topornym i mało poetyckim, no, ale chciałem za wszelką cenę przenieść w przyszłość całe to szczęście, by sobie na starość, polegując w fotelu, z nogami owiniętymi pledem, wspominać czasy świetności. Tam łkałem, czując niespełnienie, tam tryskałem żółcią, opisując najbliższych albo wznosiłem akty strzeliste ku Bogu. No dobra.
Tylko że – laptopa nie było.
Rano, w sobotę, by na nikogo się nie natknąć, przyjechałem do redakcji, jak trzeba – z kartonem. Rutyna: wyczyścić biurko, opróżnić szuflady, spakować się i wyjść po raz ostatni przez zamykane na magnetyczną kartę szklane drzwi z logo naszego tygodnika.
Maszerowałem openspejsem, obejmując pusty karton obiema rękami, widziałem, jak moja sylwetka z wygoloną czachą odbija się w szybach, jak dzielnie kroczę na spotkanie niewiadomego, podejmuję kolejny challenge. Kamera oczywiście jechałaby na szynach, pokazując z zewnątrz, w płynnym ujęciu, moją sylwetkę, podczas gdy pionowe elementy okien rytmicznie odmierzałyby ruch. Jestem bohaterem. Bohaterem filmu. Przechodzimy na kamery przemysłowe, w czerni-bieli, śledzące mnie od góry: oto idę openspejsem… Ha!
Szedłem więc dziarsko, ale nagle rytmiczny podkład pod mój marsz rozjechał się, jakiś skrecz zazgrzytał w imaginowanej muzyczce i wszystko zwolniło, wyhamowało, jakby gramofon z winylem stracił prąd. I cisza.
Już koło biurek korektorek i grafików widziałem, że nie ma, nie ma laptopa. Powinien czekać na mnie na blacie, wpięty w port dający mu zasilanie i łączący z intranetem, a teraz po prostu znikł.
Miało być po amerykańsku, no prawie, w każdym razie z tym kartonem w rękach miałem dumny wychodzić na spotkanie nowego wyzwania, a zamiast Hameryki zrobiło się tak bardziej po rusku.
Kto go zajumał?
Siadam po raz ostatni w obrotowym fotelu, eleganckim, takim bardziej premium, w drobną czarną siateczkę, dzwonię do Ewy, kobiety od HR-u, mówię: Ewa, sorry, że w sobotę, ale – nie ma laptopa. Ona tym swoim zdartym od papierosów głosem: jak to nie ma? No nie ma. Jakaś kwadratowa gadka się robi, myślę, kurczę, jeszcze w kradzież chcą mnie wrobić?… Ale ona łagodzi, mówi, że i tak mogłem go od nich wykupić za symboliczną złotówkę, więc nie ma sprawy.
Jak nie ma sprawy?! No dla mnie jest sprawa. A teraz – nie ma, przepadło. To znaczy: gdzieś jest.
Ja mówię: no był i nie ma.
Ona, że oni nie brali.
Ja, że ja też nie. Więc kto.
Rozmawiam z nią, czuję, że nie za bardzo mi dowierza, ale przecież akurat ten cały konflikt w naszej redakcji to jej raczej wisi, no, chyba że sama ma jakieś żydowskie korzenie i czuje się nieswojo. Ale chyba nie. Jakoś technicznie podchodziła do mojego odejścia, przysłała szybko papiery do podpisania i w ogóle nie traktowała tego personalnie. Nothing personal.
No dobra, zbieram te nadesłane z wydawnictw książki, których już nie zrecenzuję, garść ohydnych długopisów, coraz brzydsze je robią, moje niepotrzebne już wizytówki zastępcy redaktora naczelnego ogólnopolskiego konserwatywnego tygodnika opinii. Oczywiście, że czuję się dziwnie. Nie dość, że sytuacja niekomfortowa: pakuję się szybko, by nie natknąć się na żadnego z szefów, którzy pokazali, że w dupie mają moje ultimatum i że jak mi się nie podobają antysemickie teksty naszej gwiazdy, naszego komentatora numer jeden, autora „bezcennego komentarza”, „zabójczej puenty”, „w punkt”, „ostrej reakcji”, to mam się wynosić, a tu jeszcze ten laptop.
Możesz odpuścić sobie codzienny Różaniec, przynajmniej w tej intencji, naprawdę, pójdę do Poli i wezmę coś mało angażującego. Że trochę szkoda posady zastępcy naczelnego? Trudno. Honor to honor. Tak, tak: Bóg, Honor, Ojczyzna!
Jedna sprawa, że go wcięło, drugie pytanie: kto go sobie wziął?
Niezabezpieczone teksty, przecież nie bawiłem się w żadne hasła, żadne myki, no, całe moje życie za jednym kliknięciem. Niezłą bekę mogą ze mnie mieć.
Tylko kto?
Czuję dreszczyk niepewności, ale jakoś jeszcze nie widzę tego całkiem serio. Może te endorfiny łagodzą stres, kto wie.
Jak to na wojnie: człowiek trafiony, ale adrenalina działa, więc jeszcze biegnie, szturmuje okopy wroga, strzela.
E tam, odpalam samochód, mojego forda galaxy ze wzmocnionym silnikiem, bo zawsze muszę mieć wzmocnione silniki, żeby sobie podbić ego, i myślę: a kogo by tam obchodził taki żuczek jak ja? Nie ma co sobie schlebiać, nikogo mój żywot tak bardzo nie rusza, a już pomysł, by to upubliczniać, by gdzieś wieszać w internecie? Bez przesady, w czasach instagrama i fejsa takich prywatnych wynurzeń jest w sieci na pęczki, więc ten mój towar mało konkurencyjny. Zresztą, nieoszlifowany, nieprzycięty dla potrzeb mediów, przegadany, nikogo nie zainteresuje.
Fiu fiu – mówię sobie w myśli, lekki obciach, ale trzeba liczyć na to, że to jakaś zwykła złośliwość, ot, odegranie się za wszystko, w końcu bywałem niemiły… kolo jakiś po prostu to gdzieś wyrzuci, zgruzuje i do tego ograniczy swoją zemstę na renegacie, co to się zbuntował przeciw użyciu słowa „parchy” wobec Żydów.
Bosz, co za grafomania!
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Dziś część starych tekstów „Frondy” źle się zestarzała. Jednak szkoda, że żyjemy w czasach, w których takie świeże, intelektualnie prowokujące pismo zdaje się nie do pomyślenia
Horubała dokonuje polskiego rachunku sumienia. Wypada on fatalnie. Elity po transformacji ustrojowej nie umiały stworzyć dobrze działającego państwa, ale też upadały przez przyziemne słabości: chciwość, pijaństwo, pożądanie
Kiedy wielkie instytucje rywalizują z małymi organizacjami o ograniczone fundusze, pytanie brzmi: czy polski model finansowania publicznych działań nie jest na granicy absurdu?
Polski dorobek medalowy wynika z ponadprzeciętnego wysiłku jednostek, a nie z systemowych działań i ogólnej koncepcji rozwoju sportu – bo jej nie ma. Olimpiada w Polsce nie musi być złym pomysłem, pod warunkiem, że stworzymy taką koncepcję
Prezes Mikosz nie życzy sobie, by znaczki Poczty Polskiej projektowały jakieś korkucie. I nie zawaha się w tym celu sięgnąć po flipnięte w lustrze grafiki stockowe
Laureat literackiego Nobla stara się odmalować poruszającą do głębi wizję. Udaje mu się to, mimo że używa kolorów uważanych dziś za niemodne lub wręcz zapomnianych. I ani myśli flirtować z ideologiami.
Zapisz się na listę mailingową i wybierz, na jaki temat chcesz otrzymywać alerty:
Login lub e-mail
Hasło
Zapamiętaj mnie