Nie masz czasu na zapoznanie się z całością artykułu?
Wystarczy, że klikniesz ikonę „oznacz artykuł do przeczytania później”. Wszystkie zapisane publikacje znajdziesz w profilu czytelnika

Coraz mniej uśmiechnięty islam

Rozpoczęty pod koniec maja kryzys w południowofilipińskim mieście Marawi ma dużo większe znaczenie, niż może się wydawać. Jest największym wyzwaniem, przed jakim do tej pory stanął prezydent Rodrigo Duterte i dotyczy tak naprawdę niemal całej Azji Południowo-Wschodniej

Rozpoczęty pod koniec maja kryzys w południowofilipińskim mieście Marawi ma dużo większe znaczenie, niż może się wydawać. Jest największym wyzwaniem, przed jakim do tej pory stanął prezydent Rodrigo Duterte i dotyczy tak naprawdę niemal całej Azji Południowo-Wschodniej

Walki

Walki rozpoczęły się 23 maja, gdy do Marawi wtargnęła grupa około 400 islamistów. Atak był dokładnie zaplanowany i sprawnie przeprowadzony. Napastnicy zaatakowali komendę policji oraz więzienie, w obu miejscach przejęli arsenały. Następnie obsadzili kluczowe punkty miasta i przystąpili do rozprawy z innowiercami. Z katolickiej katedry uprowadzili księdza oraz kilkunastu wiernych, których następnie zabili. W tym samym czasie islamscy radykałowie zniszczyli szyicki meczet oraz protestancką uczelnię Dansalan College.

Filipińskie siły bezpieczeństwa spodziewały się, że do czegoś dojdzie. Już od pewnego czasu pojawiały się doniesienia o koncentracji dżihadystów, jednak cel ataku okazał się kompletnym zaskoczeniem. Do tej pory wszelkiej maści separatyści i radykałowie trzymali się z dala od obszarów zurbanizowanych, preferując góry i lasy wyspy Mindanao. Z tego też powodu filipińska armia okazała się zupełnie nieprzygotowana do bitwy o Marawi. Wojsko posiadające olbrzymie doświadczenie w zwalczaniu partyzantów kryjących się w dżungli zostało zmuszone do prowadzenia działań w zupełnie obcym dla siebie środowisku.

Walki w Marawi bardzo szybko zaczęły przypominać te toczone w Aleppo i Mosulu. Siły rządowe od razu wprowadziły do akcji lotnictwo, artylerię i pojazdy opancerzone

Walki bardzo szybko zaczęły przypominać te toczone w Aleppo i Mosulu. Siły rządowe od razu wprowadziły do akcji lotnictwo, artylerię i pojazdy opancerzone. Największe zagrożenie dla nacierających oddziałów stwarzali dobrze rozlokowani snajperzy oraz miny-pułapki. Wojsko musiało oczyszczać dom po domu. Według zapewnień armii udawało się odbić średnio około 100 budynków dziennie, jednak niekiedy tempo to spadało nawet o połowę. Do początku lipca poległo co najmniej 70 żołnierzy i 290 bojowników, straty wśród ludności są trudne do oszacowania, islamiści jak wszędzie używali cywilów w roli żywych tarcz i dokonywali brutalnych egzekucji. Niemal 400 tysięcy osób zdecydowało się uciec z regionu walk.

Islamiści, separatyści, ISIS

Filipiny to jedyny obok Timoru Wschodniego katolicki kraj Azji. Jednak około 20 proc. ludności stanowią muzułmanie, zamieszkali głównie na wyspie Mindanao i niekoniecznie godzący się na rządy katolickiej większości. Pod koniec lat 60. powstał Muzułmański Ruch Niepodległości, walczący o niezależność południowej części archipelagu. Organizacja szybko rozpadła się na tle różnic ideologicznych. Już w 1972 r. wyłonił się Narodowy Front Wyzwolenia Moro (MNLF), który przez następne niemal ćwierć wieku był głównym oponentem rządu centralnego. Dopiero w 1996 r. dzięki mediacji Indonezji i Libii podpisano porozumienie pokojowe, które wprowadziło MNLF do głównego nurtu politycznego życia kraju.

Nie oznaczało to jednak powrotu pokoju. Front jest organizacją lewicową, walczącą o świeckie państwo, co nie wszystkim się podobało. W 1978 r. z grupy wyłamali się zwolennicy demokracji islamskiej, tworząc Islamski Front Wyzwolenia Moro (MILF). Również z tą organizacją udało się dojść do porozumienia. Zawarte w 2014 r. w Kuala Lumpur porozumienie zakładało, że organizacja złoży broń w zamian za co Manila utworzy autonomiczny region Bangasamoro z własnym służbami porządkowymi, zredukuje obecność wojska na południu kraju oraz pomoże rozwiązać różnorodne formacje paramilitarne funkcjonujące w regionie. Wdrożenie warunków porozumienia było jednym z ważniejszych punktów prezydenckiej kampanii Rodrigo Duterte, który sam wywodzi się z Mindanao.

Nie były to jedyne grupy, z jakimi musiały zmagać się władze centralne. Oprócz zwolenników niepodległości bardzo aktywni zawsze byli komuniści. Skrajnie lewicowe partyzantki walczą ze wszystkimi, a ich aktywność po wyborze Duterte tylko wzrosła. Jeszcze ciekawsze są grupy dążące do odbudowy sułtanatu Sulu, obejmującego Archipelag Sulu, Palawan, Sabah na północy Borneo oraz zachodnie Mindanao. Jedna z frakcji rozpoczęła na początku lutego 2013 r. inwazją na należący do Malezji Sabah. Malezyjskie siły bezpieczeństwa potrzebowały dwóch miesięcy, aby poradzić sobie z kilkuset bojownikami. Trzeba przy tym zaznaczyć, że z powodu niemal ciągłych walk na Borneo uciekło już ponad 800 tysięcy filipińskich muzułmanów.

Wraz z kolejnymi porażkami ISIS na Bliskim Wschodzie zaczęły rosnąć obawy przed przeniesieniem głównego pola walki z radykalnym islamem do Azji Południowo-Wschodniej

Prawdziwe problemy zaczęły się jednak dopiero w ostatnim ćwierćwieczu wraz z rozwojem Al-Kaidy oraz Państwa Islamskiego. Pierwszą z tych nowych grup, działających pod szyldem islamskiego fundamentalizmu i dżihadu, jest Abu Sajjafa, która na przełomie l roku 1989 i 1990 wyłamała się z MILF. Jej obszar działania nie ogranicza się jedynie do Filipin, ale obejmuje także Malezję. Najbardziej charakterystyczną cechą Grupy Abu Sajjafa jest specyficzny model zdobywania funduszy: organizacja wyspecjalizowała się w porwaniach dla okupu oraz piractwie. Dodatkowe finansowanie zapewnia podobno współpraca z triadami. W ciągu ostatniego roku aktywność morska terrorystów została mocno ograniczona wskutek wspólnych akcji marynarek wojennych Filipin, Indonezji i Malezji wspieranych przez US Navy. Również na lądzie grupa poniosła ciężkie straty w walkach z filipińskimi jednostkami specjalnymi, komandosom udało się zlikwidować większość kierownictwa organizacji. Ostatniemu z dowódców grupy oraz emirowi Filipin z ramienia ISIS Isnilonowi Hapilonowi udało się dotrzeć do Marawi już po rozpoczęciu walk. Według filipińskich źródeł wojskowych był on ciężko ranny.

Nieco później działalność rozpoczęła Dżama’a Islamijja, która swoim zasięgiem obejmuje na dobrą sprawę całą Azję Południowo-Wschodnią. Grupa zasłynęła zamachami terrorystycznymi na Bali w 2002 r.. Dżama’a Islamijja zaprzysięgła lojalność Państwu Islamskiemu, jednak pozostaje w konflikcie z innymi filipińskimi ugrupowaniami islamistycznymi. W 2015 r. jeden z jej przywódców został zabity przez Islamski Front Wyzwolenia Moro.

Najmłodsza, za to działająca z największym rozmachem, jest Grupa Maute założona w 2013 r. przez braci Abdullaha i Omara Maute. Podobnie jak Grupa Abu Sajjafa jest to nie tylko organizacja terrorystyczna, ale także przestępcza. Głównym źródłem jej finansowania są haracze. O braciach Maute zrobiło się głośno w ubiegłym roku. Grupa przeprowadziła najpierw we wrześniu zamach bombowy w Davao, którego burmistrzem był Rodrigo Duterte. Następny był atak na miasto Butig położone na zachodzie Mindanao, przeprowadzony w listopadzie. Napastników udało się odeprzeć po czterech dniach walk. Zastanawiające jest, czy bitwa o Butig nie była „wprawką” przed atakiem na Marawi.

Sytuacja na linii prezydent – siły zbrojne jest na tyle napięta, że co jakiś czas mówi się o ryzyku wojskowego puczu

Wraz z kolejnymi porażkami ISIS na Bliskim Wschodzie zaczęły rosnąć obawy przed przeniesieniem głównego pola walki z radykalnym islamem do Azji Południowo-Wschodniej. Już w ubiegłym roku Państwo Islamskie zaczęło nawoływać chętnych do dżihadu, aby udawali się w tamten region. Na ewakuację w tym kierunku zdecydowała się także spora liczba aktywnych bojowników. Efekty przybycia być może nawet kilku tysięcy zaprawionych w bojach islamistów wyraźnie widać było w Marawi. Dotychczasowy styl walki filipińskich radykałów uległ daleko idącym zmiano. O części z nich, jak chociażby przeniesieniu walk z dżungli do miasta wspomniano już wyżej. Całość akcji zorganizowanej i koordynowanej przez Grupę Maute została zaplanowana z rozmachem i przeprowadzona z wykorzystaniem metod sprawdzonych w Iraku i Syrii.

Z biegiem czasu do miasta zaczęły przedzierać się kolejne grupy, jak ta z Isnilonem Hapilonem. Posiłki przybywały nie tylko z Filipin. Chętnych, aby dołączyć do dżihadu, zatrzymywały także służby bezpieczeństwa Indonezji i Malezji. Wszystkie trzy państwa rozpoczęły wspólne patrole na łączących je wodach, w celu przechwycenia posiłków i dostaw dla radykałów. Wyraźnie objawia się tutaj niepokojący trend, jakim jest rosnąca popularność fundamentalizmu islamskiego w Azji Południowo-Wschodniej. Do tej pory w regionie dominował tzw. „uśmiechnięty islam”, stosunkowo liberalna religia, sprawnie funkcjonująca w ramach demokracji.

Duterte, Chiny i USA

Bitwa o Marawi to największy kryzys, przed jakim stanął do tej pory prezydent Duterte. Cała sprawa nie ogranicza się jedynie do sytuacji na południu Filipin czy zagrożenia stwarzanego przez Państwo Islamskie. Szerszy kontekst obejmuje filipińską politykę wewnętrzną, a także relacje Manili z Waszyngtonem i Pekinem.

Po pierwsze zorganizowany przez braci Maute atak jest dla prezydenta Filipin klęską wizerunkową. Walka z handlem narkotykami na tyle pochłonęła Rodriga Duterte, że obiecywane wprowadzenie w życie warunków porozumienia z Kuala Lumpur zeszło na dalszy plan. Daje to ważny argument do ręki wszystkich niezadowolonych z rządów Manili na południu kraju. Według nieoficjalnych doniesień Duterte próbował początkowo negocjować z islamistami, lecz później sam zerwał rozmowy. Równie frapujące jest milczenie prezydenta. Od chwili wprowadzenia na Mindanao stanu wojennego Duterte bardzo rzadko występował publicznie, co doprowadziło do licznych plotek i spekulacji na temat stanu jego zdrowia. Głowa państwa dopiero pod koniec czerwca zapowiedziała udanie się w ogarnięty kryzysem region i spotkania z żołnierzami.

Deklaracja zbiegła się w czasie z dostawą chińskiej broni. Nastawiony antyamerykańsko Duterte od początku zapowiadał rozluźnienie więzów z Waszyngtonem. Aby lepiej dać temu wyraz, za cel pierwszej podróży zagranicznej obrał Pekin. Podpisano wówczas trzynaście porozumień obejmujących szerokie spektrum zagadnień od edukacji, przez turystykę, po zwalczanie handlu narkotykami; jednak aż osiem to niewiążące listy intencyjne. Również pomoc militarną związaną z walkami w Marawi trudno uznać za poważną – 3 tysiące chińskich klonów karabinków M16 i 90 karabinów wyborowych typu 85 (kopia rosyjskich SWD) nie jest tym, czego potrzebuje filipińska armia. Trudno jednak liczyć, że Chiny przekażą bardziej zaawansowany sprzęt swojemu głównemu przeciwnikowi na Morzu Południowochińskim.

Dużo poważniejsza, choć mniej widowiskowa, okazała się pomoc USA. Już w drugim tygodniu walk nad Marawi pojawiły się amerykańskie samoloty rozpoznawcze i drony, a wsparcie na lądzie zapewniają oddziały specjalne. Szybko przy tym okazało się, że Amerykanów ściągnęła filipińska armia, nie pytając nawet prezydenta o zdanie, o zgodzie już nie wspominając. Duterte zrobił dobrą minę do złej gry i wyraził wdzięczność za pomoc Stanów Zjednoczonych, jednak dodał, iż jego zdaniem Filipiny byłyby w stanie poradzić sobie samodzielnie.

Dużo poważniejsza od chińskiej okazała się pomoc USA. Już w drugim tygodniu walk nad Marawi pojawiły się amerykańskie samoloty rozpoznawcze i drony, a wsparcie na lądzie zapewniają oddziały specjalne

Nie jest tajemnicą niechętny stosunek generalicji do głowy państwa. Armia jest wyjątkowo proamerykańska i bardzo negatywnie ocenia prochiński kurs prezydenta. Walki w Marawi pokazały nie tylko nieprzygotowanie wojska do walk miejskich, ale także dały okazję do wyraźnej demonstracji jego stanowiska w sprawach związanych z polityką zagraniczną kraju. Sytuacja na linii prezydent – siły zbrojne jest na tyle napięta, że co jakiś czas mówi się o ryzyku wojskowego puczu.

To dopiero początek

Wiele wskazuje na to, że Marawi to dopiero początek destabilizacji całego regionu. Z pewnością spowoduje to większe zaangażowanie USA w Azji, ale także da okazję Chinom do podjęcia bardziej aktywnych działań. Pekin z dużym niepokojem obserwuje rozwój islamskiego terroryzmu w Azji Południowo-Wschodniej. Chodzi tutaj nie tylko o powiązania z chińskimi islamistami. Chiny zmagają się z podobnym problemem, co Filipiny, ujgurski ruch niepodległościowy przeszedł podobną ewolucję jak grupy walczące o niezależność Moro – lewicowe organizacje zostały zastąpione przez religijnych radykałów. Dodatkowo islamiści mogą stanowić zagrożenie dla inwestycji związanych z Nowym Jedwabnym Szlakiem. Pekin nie może spokojnie patrzeć na jakiekolwiek, nawet potencjalne, niebezpieczeństwo grożące jego kluczowemu projektowi i od lat stara się angażować w zwalczanie terroryzmu w swoim bezpośrednim sąsiedztwie. Brak jednak tutaj doświadczenia, jakie posiadają Amerykanie oraz solidnej sieci powiązań i wzajemnego zaufania. W wypadku Filipin jedno jest pewne: prezydent Duterte będzie musiał poważnie przemyśleć tak politykę zagraniczną, jak i wewnętrzną.

 

Artykuł powstał na początku lipca.

Stały współpracownik „Nowej Konfederacji”, doktorant na wydziale Nauk Politycznych Uniwersytetu Wiedeńskiego, publicysta, tłumacz, redaktor portalu Konflikty.pl. Związany z Instytutem Boyma, gdzie zajmuje się sprawami bezpieczeństwa, konfliktami oraz zbrojeniami.

Nasi Patroni wsparli nas dotąd kwotą:
14 099 / 26 000 zł (cel miesięczny)

54.23 %
Wspieraj NK Dołącz

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz

Zarejestruj się i zapisz się do newslettera, aby otrzymać wszystkie treści za darmo