Wpisz kwotę, którą chesz przekazać na rzecz NK
Po Trójkowej historii z utworem „Twój ból jest większy niż mój” Kultu, Kazik Staszewski błyskawicznie awansował na kolejnego antypisowskiego barda. I to wielkiego formatu. Jednym od klaskania obrzękły prawice, innym spuchły uszy – na sam dźwięk skierowanej przeciw Jarosławowi Kaczyńskiemu piosenki. Tu i ówdzie zapadła pełna konsternacji cisza – wśród wciąż popierających rządzącą formację inteligentów niemało jest takich, którzy albo się na Kulcie i całej masie kazikowych projektów muzyczno-publicystycznych wychowali, albo żywią do nich niemały sentyment. Bądź co bądź latami nucili, że „Łysy jedzie do Moskwy”, że „moja ulica murem podzielona”, że „wszyscy artyści to prostytutki” i wraz z Kultem przekonywali pana Waldka: „pan się nie boi”. W niejednym domu na półce, z której zniknęło już Pismo Święte po dziadkach i rżnięty kryształ po rodzicach, stoi „Kult. Biała księga” Wiesława Weissa (sześćset stron, twarda oprawa, dobry papier, kolorowe zdjęcie, format A4) z oficjalną egzegezą kultowych piosenek.
Jest tylko grajkiem, nie papieżem. Kto widział „Kult. Film”, czyli dokument poświęcony zespołowi i jego liderowi, ten o tym dobrze wie
Błędem byłoby jednak przesadne podkreślanie (post)inteligenckiego sznytu Kazikowej publiki. Bo choć Kult kilka dekad temu stał się nieodłącznym elementem juwenaliów, po części ratując honor imprez studenckich, to przecież fenomenalnie przyjęty koncert zespołu na Pol’and’Rock w 2019 roku w Kostrzynie nad Odrą uświadamia znacznie szersze zasięgi. Festiwal do niedawna znany jako Przystanek Woodstock, organizowany przez demiurga polskiego show biznesu Jurka Owsiaka, jest od zawsze przede wszystkim imprezą małych i średnich miast. Świętem Polski B, którą Owsiak mniej lub bardziej umiejętnie potrafi przekonać do autorytetów III RP. Dobrze to widać po napisach na biało-czerwonych flagach łopoczących wśród widowni i po tablicach z nazwami miejscowości umieszczonych przy scenie: Grudziądz, Płoty, Gołdap, Złotów, Kolno.
Koncert Kultu na Pol’and’Rock z zeszłego roku ukazał się niedawno na CD i DVD. Im dłużej go oglądam, tym większą mam pewność, że nikt przytomny w mediach z Kazikiem zadzierać nie powinien. To się nie może udać i nie może dobrze skończyć. Bo choć Kazik dawno temu śpiewał o sobie: „jestem tylko grajkiem, a nie papieżem”, to przecież z dekady na dekadę najjaśniejszej i dysfunkcyjnej III RP stał się liderem i autorytetem na polskiej scenie muzycznej. Człowiekiem, z którego zdaniem liczy się i dziewczyna bez zęba na przedzie, i koledzy, którzy wciąż mają metody. I liczone w setki tysięcy tłumy, i miliony ludzi w Polsce i na emigracji, którzy słuchają go na żywo, słuchają w studio, słuchają za pośrednictwem mediów tradycyjnych, społecznościowych i przeróżnych spotifajów. Są wśród nich tacy, którzy kurwowali nad taśmą z „Piosenką młodych wioślarzy”, wciągniętą przez krótkogrającego dwukasetowego jamnika made in Taiwan, są i tacy, dla których odtwarzacz mp3 to wspomnienie z wczesnego dzieciństwa. Oni wszyscy dobrze wiedzą, przed kim biegnie baranek i nad kim lata motylek. Zaiste, rację ma poeta: „A najdłużej zawsze jest tu ten, kto ma z tyłu sceny tlen”.
„Kult. Pol’and’Rock” pewnie będzie gorzką pigułką dla tych, którzy wolą pamiętać Kazika jako bezlitosnego krytyka komuny, postkomuny i człowieka, który jasno mówił o swoim rozczarowaniu Platformą Obywatelską. Przypomnijmy choćby wywiad, który zrobił z muzykiem Robert Mazurek dla tygodnika „Sieci” (wówczas „W Sieci”) w czerwcu 2013 roku: „Rządy Tuska i Platformy szybko mnie rozczarowały i później już nie głosowałem, nie popierałem ich. Wyleczyli mnie ze złudzeń. A teraz nie chcę się zapisać do żadnego obozu, PiS również”. Nikt nie może być jednak zdziwiony. Na tym świecie pewna jest tylko śmierć i to, że Kazik nie lubi podatków. I to właśnie ewidentny antyetatyzm, nieledwie anarchokapitalizm, stanowi charakterystyczny rys, czy wręcz stałą Kazikowych przekonań. Plus ewidentna niechęć do imperialistycznych ciągot Rosji, zarówno jeśli mowa o geopolityce, jak i energetyce. W tych sprawach lider Kult rzeczywiście od zawsze idzie prosto. I nie dziwi, że na Pol’and’Rock, gdy Kazik śpiewał: „Ręce do góry, daj całe złoto, które wieziesz ze sobą / Ręce do góry, bez siły lub przemocą” na telebimach za nim wyświetlała się tablica Urzędu Skarbowego.
Dziennikarz muzyczny Jarek Szubrycht twierdzi wręcz, że dopiero rządy PiS przywracają muzycznej popkulturze w Polsce polityczną świadomość
Kłopot w tym, że to, co w początkach lat 90. XX wieku mogło się wydawać próbą wolnościowego odreagowania kilku dekad tragikomicznych absurdów centralnego planowania czasów PRL, dziś aż nadto trąci ultraliberalną demagogią. A w polskim życiu publicznym najprawdopodobniej jest świadomie cyniczną strategią, która pozwoliła zbudować nad Wisłą degresywny system podatkowy. System podatkowo-składkowy, w którym najwięcej zarabiający płacą najmniej, system, który bardziej obciąża najbiedniejszych niż najbogatszych. I jeśli mam o coś do Kazika pretensje, to właśnie o ten banał, który sprzedaje ze sceny właśnie ludziom z małych i jeszcze mniejszych miejscowości i społeczności. Bo choć z pozoru antypodatkowy przekaz brzmi jak dobra nowina dla maluczkich, w gruncie rzeczy służy jedynie znacznie majętniejszym od nich.
W podobnej sprawie Kazik Staszewski doczekał się zresztą mocniejszej polemiki ze strony kolegów i współpracowników z branży muzycznej. Poszło o środki z Funduszu Wsparcia Kultury. Niemała część ludzi z branży koncertowo-muzycznej, którzy w czasie pandemii mieli skorzystać ze środków FWK, bardzo źle przyjęła wypowiedź o „ukradzionych pieniądzach” (w domyśle: ukradzionych obywatelom przez państwo w formie różnych danin publicznych) zamieszczoną na fanpejdżu Kultu. Muzycy, technicy, niektórzy dziennikarze mniej lub bardziej delikatnie próbowali wyjaśniać Kazikowi, że podatki to nie złodziejstwo, a fundusz to nie zorganizowana redystrybucja „ukradzionych pieniędzy”. To temat na osobny artykuł: komu, kiedy i jak opłaca się myśleć o tych sprawach.
Jest tylko grajkiem, nie papieżem. Kto widział „Kult. Film”, czyli dokument poświęcony zespołowi i jego liderowi, ten o tym dobrze wie. Stworzony przez Olgę Bieniek i Leszka Gnoińskiego film pokazuje ludzi w wiecznej drodze, ludzi za sceną, z życiem rodzinnym i intymnością emocji złapaną w kamery gdzieś dalej od zachwyconych tłumów. Ludzi, którzy żyją przez znaczną część roku w trasie, w busach przeglądają codzienne gazety (łącznie z „Gazetą Polską Codziennie”), na backstage patrzą na swoje dzieci i wnuki, rozmawiają z żonami i dziewczynami. To są ludzie, którzy mają lepsze i gorsze dni, swoje małostki i śmiesznostki, zalety i przywary, a czasem pewnie też nałogi. Nie są też już najmłodsi, choć Rolling Stonesów pewnie nie dogonią i nie przegonią. A Kazik trzyma ich jako zespół w ryzach – choć też już się nam solidnie pomarszczył na twarzy, jak każdy narodowy wieszcz, któremu zdarzyło się postarzeć.
I ten Kazik też jest ważny – nie metapolityczny publicysta, nie człowiek z mocno inteligenckimi korzeniami, który nie musiał skończyć socjologii, by stworzyć nieledwie własną szkołę opisu polskiej rzeczywistości przed i po transformacji ustrojowej. Ważny jest jako artysta, który stworzył nie tylko miłosno-egzystencjalne „Do Ani” czy „Lewe lewe loff loff”, ale też „Jeźdźców” czy „Krew Boga”. Czyli utwory o wierze, nadziei i miłości. „Jeźdźcy” są jednym z najambitniejszych w polskiej popkulturze przetworzeń archetypicznego obrazu z Apokalipsy. Jego niezwykłość mniej jest może uderzająca niż kilkadziesiąt już lat temu (bo rozpowszechnienie religijnego analfabetyzmu odebrało czytelność niuansom), ale wciąż mocno przemawia do wyobraźni. Niezwykła transgresja: to, co miało rodzić rozpacz i co jest strach przed katastrofą, przynosi szansę: „Lecz nie trać nadziei / Nadziei nie trać / Nadziei nie trać / Tracić nie wolno / Czwarty jedzie z nimi / On potężniejszy jest od tamtych trzech / On niesie ci miłość i wiarę / I miłość, i wiarę, nadzieję dla ciebie ma / Niesie ci słońce i gwiazdy / On potężniejszy jest od tamtych trzech”.
Kazik podkreślał później, że utwór okazał się niezgodny z oficjalną linią Świadków Jehowy, których religijność była dla niego ważna przez długie lata. Nie byłoby zatem „Jeźdźców” gdyby nie to jedno: niemal nieustanne walki Kazika z aniołem („wolnych poznać po tym, że kulawi”), jego religijne rozterki, niepewności duszy, osobisto-instytucjonalne starcia z Kościołem katolickim (jak mówił w jednym z wywiadów, „Babilonem był dla mnie nie tylko system, ale i Kościół katolicki”). Jego poszukiwania, korekty religijnych poglądów, muzyczne glossy do wcześniejszych gloss stanowią niewątpliwy pożytek dla polskiego rocka. I gdy dziś ogląda się „Kler” Wojciecha Smarzowskiego z utworem „Maria ma syna” jako ścieżką muzyczną do sceny libacji na plebanii, to przecież – dziadersi to dobrze wiedzą – to nie jest tylko o Kościele i klerze w czasach Prawa i Sprawiedliwości, ta piosenka to część o wiele bardziej złożonego zjawiska, duchowego, egzystencjalnego, religijnego i społecznego, które niegdyś jednych prowadziło daleko od katolicyzmu, a drugich uczyniło głęboko wierzącymi katolikami. Kto nie pamięta, w czym rzecz, niech sięgnie po starą już książkę „Radykalni”, na kartach której z Tomaszem Budzyńskim, Grzegorzem Wacławem, pseudonim „Dziki” i nieżyjącym już Piotrem „Stopą” Żyżelewiczem rozmawiał Marcin Jakimowicz.
Gdy dziś pupilka „Gazety Wyborczej”, Marta Lempart, zwołuje 13 grudnia ludzi pod dom Jarosława Kaczyńskiego, to czy aby nie podważa dość popularnej od zawsze na Czerskiej narracji o Jaruzelskim jako mężu stanu i jego krwawych pomagierach w rodzaju Czesława Kiszczaka jako ludziach honoru?
Często Kazikowe teksty, a co za tym idzie – cała poetyka Kultu – opiera się na połączeniu tego, co głęboko osobiste, z tym co społeczne. To jest właśnie „Arahja” i to jest „Polska”. Nie idzie w nich tylko o to, co pisane dużym kwantyfikatorem. To, co było wokół podzielone; to, co było brudne wokół nas trzydzieści lat temu, rodziło wewnętrzny niepokój, gniewne pytania, kontrowersje. Nie ma dobrej odpowiedzi na pytanie, czy bardziej bolało podzielone ciało, czy podzielona ulica i dom. Gdy krzyczeliśmy, że mieszkamy w Polsce, tu, tu, tu, tu, to krzyczeliśmy całymi sobą – a każdy miał swój brzydki dworzec i swoje (nie)wesołe przygody na ulicach z zarzyganymi chodnikami.
Dla starszych roczników jest to jeszcze dość oczywiste, ale młodsi wychowani są na muzyce, która na ogół zrezygnowała z szerzej rozumianej polityczności i ideowego przekazu, stając się zapisem subiektywnych stanów skupionego na siebie ducha. Budulcem dla tych piosenek jest świat blisko-dalekich relacji i narcystycznych zapatrzeń w siebie. Dziennikarz muzyczny Jarek Szubrycht twierdzi wręcz, że dopiero rządy PiS przywracają muzycznej popkulturze w Polsce polityczną świadomość. I może tak rzeczywiście jest – choć ośmiu gwiazdkom Taco Hemingwaya daleko jeszcze do wyrazistości i opisowości Kazika. Pewnie też dlatego, że ten drugi zdążył wychować się w świecie bez grodzonych osiedli i bez tak mocno sformatowanych radiostacji, z w miarę jeszcze egalitarną przestrzenią społeczną – dosłownie i w przenośni. I zdążył odpowiednio wcześnie pochodzić nie po uładzonych, ujednoliconych, pozbawionych niemal jakichkolwiek zgrzytów i kontrastów galeriach handlowych, ale po polskich ulicach z wczesnych najntisów, pstrokatych, rozpolitykowanych, rozsadzanych sprzecznościami epoki, która odchodziła i czasów, które nadchodziły. I wiedział, o czym mówi, gdy rymował: „Popatrz dookoła, ile brudu na ulicy, jacy ludzie są zniszczeni, jacy oni umęczeni”.
Polska jest symbolem. Polacy myślą symbolami – prawicowa inteligencja bardzo chętnie to podkreślała przez dekady III RP. Paradoksem jest to, że niemała część narodowego imaginarium, symboliki dziedziczącej sporo jeszcze z czasów pierwszej „Solidarności” (która z kolei pełnymi garściami czerpała z romantyzmu i mesjanizmu czasów licznych insurekcji) dziś obraca się przeciw rządzącej prawicy. A przecież to prawica przez lata radziła sobie znacznie lepiej z tym dziedzictwem niż jej adwersarze. Świetnie pokazuje to właśnie koncert Kultu na Pol’and’Rock i jego wersja na DVD. Politycy PiS na telebimach, podobnie jak dziennikarze TVP w mundurach żołnierzy jak prezenterzy „Dziennika Telewizyjnego” w czasach stanu wojennego – to pewnie bolesny policzek dla ludzi, którzy na antykomunistycznej symbolice zbijali przez lata kapitał. I mieli niezłe powody sądzić, że będzie ona dalej dla nich pracować. Tymczasem wychowali pokolenie, które świetnie wychwytuje pejoratywność tych symboli – ale używa ich przeciw swoim wychowawcom.
Choć rzecz ma szerszy kontekst. Gdy dziś pupilka „Gazety Wyborczej”, Marta Lempart, zwołuje 13 grudnia ludzi pod dom Jarosława Kaczyńskiego, to czy aby nie podważa dość popularnej od zawsze na Czerskiej narracji o Jaruzelskim jako mężu stanu i jego krwawych pomagierach w rodzaju Czesława Kiszczaka jako ludziach honoru? Tą metodą przecież to już nie „prawicowe oszołomy”, ale liberalny i lewicowy elektorat nasiąka negatywnymi skojarzeniami z 13 grudnia, których „Wyborcza” próbowała mu raczej oszczędzić. Antykomunizm symboliczny, jak się wydaje, przechodzi na naszych oczach kolejne i kolejne semantyczne przepoczwarzenia. I z pewnością przeżyje nie tylko Adama Michnika i jego akolitów, nie tylko pokolenie prawicowych dziennikarzy, którzy zaczynali swoje kariery na początkach lat 90., ale i tych, którzy dziś jako piękni dwudziestoletni odrabiają z Kultem i Kazikiem swoje pierwsze lekcje wiedzy o społeczeństwie.
Być może Kult dziś komuś wydaje się mocno antypisowski, i w związku z tym ma go za cennego sojusznika lub za nieoczekiwanego wroga. Ale kto ma jeszcze w swojej kolekcji stare kasety Kultu czy Kazika na Żywo ten wie, że polityczne okoliczności pojawiają się i znikają, zmieniają się konteksty, a dobra muzyka i zwięzłe spraw podsumowania zostaną z nami na dłużej, w mowie potocznej, w popkulturowym skojarzeniu, w estetycznym nawyku, zasłuchaniu w trafiającą mocno do serca frazę. Zostanie także jako okazja do polemik, nawiązań i wciąż nowych pytań o to wszystko, co jest tu, tu, tu, tu.
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Artykuł z miesięcznika:
Dziś część starych tekstów „Frondy” źle się zestarzała. Jednak szkoda, że żyjemy w czasach, w których takie świeże, intelektualnie prowokujące pismo zdaje się nie do pomyślenia
Horubała dokonuje polskiego rachunku sumienia. Wypada on fatalnie. Elity po transformacji ustrojowej nie umiały stworzyć dobrze działającego państwa, ale też upadały przez przyziemne słabości: chciwość, pijaństwo, pożądanie
Kiedy wielkie instytucje rywalizują z małymi organizacjami o ograniczone fundusze, pytanie brzmi: czy polski model finansowania publicznych działań nie jest na granicy absurdu?
Polski dorobek medalowy wynika z ponadprzeciętnego wysiłku jednostek, a nie z systemowych działań i ogólnej koncepcji rozwoju sportu – bo jej nie ma. Olimpiada w Polsce nie musi być złym pomysłem, pod warunkiem, że stworzymy taką koncepcję
Prezes Mikosz nie życzy sobie, by znaczki Poczty Polskiej projektowały jakieś korkucie. I nie zawaha się w tym celu sięgnąć po flipnięte w lustrze grafiki stockowe
Laureat literackiego Nobla stara się odmalować poruszającą do głębi wizję. Udaje mu się to, mimo że używa kolorów uważanych dziś za niemodne lub wręcz zapomnianych. I ani myśli flirtować z ideologiami.
Zapisz się na listę mailingową i wybierz, na jaki temat chcesz otrzymywać alerty:
Login lub e-mail
Hasło
Zapamiętaj mnie