Wpisz kwotę, którą chesz przekazać na rzecz NK
W poniedziałek, trzeciego czerwca, rano, śpieszyłem się na nagranie programu i szukałem jakiegoś cytatu – pewnie niezręcznie zahaczyłem o coś, bo z wyższej półki regału nagle spadła na mnie zapomniana książka, właściwie broszurka Macieja Parowskiego o historiach alternatywnych, wydana kiedyś przez Narodowe Centrum Kultury. Odłożyłem ją na miejsce, westchnąwszy w duchu, bo ostatnie, niedawne wiadomości o Maćku były takie, że lekarze dają mu jeszcze najwyżej kilka miesięcy życia.
Kiedy po nagraniu włączyłem ponownie telefon, dowiedziałem się, że odszedł tego ranka.
Przypadek? Z całą pewnością.
W dziale polskim „Fantastyki” i „Nowej Fantastyki” wydrukował za swych rządów, jak kiedyś policzyliśmy, około 300 debiutantów
Chociaż Maciek – w gronie przyjaciół „Maciejkas”, albo, od nazwiska, „Parówkarz”, ale tę pierwszą ksywkę lubiłem jakoś bardziej – gdyby można było jeszcze o tym z Nim porozmawiać, może nie byłby tego taki pewien jak ja. Nie był zakutym racjonalistą, w typie Lema, którego skądinąd bardzo podziwiał. Jego wielką pasją były na przykład wyszydzane przez mistrza gatunku horoskopy, każdego nowo poznanego pytał o datę i godzinę urodzenia, a potem informował ze znawstwem, jakie wiążą się z tym aspekty w zodiaku europejskim, a jakie w chińskim. Furorę zrobiła w fandomie anegdota o tym, jak na jednym z konwentów, wyciągnąwszy te personalia od pewnej pani krytyk, wypalił radośnie: „a, to pani jest świnia i baran!”. Po czym, w nagle zapadłej wkoło ciszy, próbował wybrnąć z nieporozumienia, dodając: „doskonałe połączenie!”.
Wykorzystał zresztą tę swoją horoskopową szajbę w scenariuszu do jednego z odcinków komiksu o Funkym Kovalu, który robili dla „Fantastyki” (wtedy jeszcze nie „Nowej”) z Bogusławem Polchem i Jackiem Rodkiem – a potem osnuł luźno wokół pomysłu tego odcinka opowiadanko „Ostatnia przygoda Funky’ego Kovala”. Była to bodaj czy nie jedna z ostatnich na wiele, wiele lat fabuł, jaką napisał. Gdzieś tak w połowie lat osiemdziesiątych niepostrzeżenie złamał pióro. Po debiutanckiej powieści „Twarzą ku Ziemi” i przygarści opowiadań, przeważnie żartobliwych (choć było też wśród nich przejmujące antyaborcyjne „Podzwonne dla noweli grozy”) powrócił jako pisarz dopiero na emeryturze, gdy zakończył pracę w redakcji. Myślę o powieści „Burza”, gęstej erudycyjnie i pełnej kulturowych znaków alternatywnej (istniejącej tylko w umyśle jasnowidza Ossowieckiego?) historii Września 1939. Z tym pomysłem nosił się ze dwie dekady, opowiadał swą przyszłą powieść, stale ewoluującą, na różnych towarzyskich spotkaniach, ale – ciekawa rzecz – jako autor sam z kolei potrzebował redaktorskiej inspiracji, pewnie w końcu nie przelałby noszonej w sobie historii na papier, gdyby nie powstanie serii „Zwrotnice dziejów” wspomnianego już NCK. Wiele byśmy wtedy stracili.
Mówiłem – wtedy złośliwie, przyznaję – że przestał pisać własną prozę, bo zaczął pisać cudzą, robiąc tym aluzję do jego daleko idących adjustacji, za które jedni byli mu głęboko wdzięczni, a inni, bardziej pewni siebie (a może po prostu: bezczelni), brali je za kamień obrazy. Dopiero po jakimś czasie, z nie pamiętam jakich już racji zawodowych, musiałem wniknąć w historię Aleksandra Wata, który gdy został redaktorem u Gebethnera i Wolffa praktycznie zarzucił własne pisanie, za to kilku debiutantom podrasował teksty tak, że na zawsze zostały w literaturze – przypisywano mu na przykład co najmniej połowę sukcesu powieści zapomnianego potem Jalu Kurka „Grypa szaleje w Naprawie”.
Wiem, że nie usłyszę już jego charakterystycznego „pochwalony” (zawsze witał się w ten sposób, nawet, a może właśnie zwłaszcza w gremiach, które okazywanie pobożności uważały za obciach) i szybkich, wypowiadanych z fatalną dykcją i nieodmienną pasją monologów
Jako redaktor Maciek był podobnym przypadkiem. Większość życia strawił na przekopywaniu nadsyłanych maszynopisów, wynajdywaniu w nich obiecujących fragmentów, pomysłów czy fraz i zachęcaniu autorów, a czasem mniej lub bardziej wyraźnym ich naprowadzaniu na właściwą, zdaniem redaktora, ścieżkę. W dziale polskim „Fantastyki” i „Nowej Fantastyki” wydrukował za swych rządów, jak kiedyś policzyliśmy, około 300 debiutantów. Większość z nich wyczerpała swe możliwości tym jednym tekstem, wielu, jak Dukaj, Sapkowski czy Huberath, pewnie dobiłoby się druku i znaczenia tak czy owak. Ale wszyscy, mniej lub bardziej, coś mu zawdzięczali, i na wszystkich odcisnął jakieś piętno. Nawet na tych, którzy nie zgadzali się z jego widzeniem literatury, czy przynajmniej nie chcieli przyznać, gdzie się z nim zgadzają – bo jego ciągła obecność, nieustanna gotowość do dyskusji i perswazji zmuszała do szukania kontrargumentów i nieustannej pracy nad pisarską samoświadomością.
Niewielu można spotkać ludzi, którzy podchodziliby do czegokolwiek z taką pasją, z jaką Maciejkas podchodził do literatury. Do świata kultury, w ogóle. Ja poznałem go dopiero jako człowieka, który zachłysnął się już był fantastyką – ale zanim jeszcze ją odkrył, zdążył już napisać przecież cały tom esejów („Bez dubbingu”) o kulturze popularnej. Kody kulturowe, znaczenia, przygody chłonnego i ciekawego nowości umysłu – to było jego życie. Szczególnie ciągnęło go w regiony przez oficjalnych kapłanów literackiego kultu lekceważone, pogardzane. Film, komiks, potem gry komputerowe… No i przede wszystkim fantastyka, do której trafił przez przypadek, po stanie wojennym, rozbiciu tygodnika „Politechnik”, gdzie był krótko „odwilżowym”, wybranym przez zespół redaktorem naczelnym, i odmownym załatwieniu przez, jak to się wtedy nazywało, „komisję weryfikacyjną”. To, co pewnie w pierwszej chwili wydawało się życiową katastrofą, pozwoliło mu znaleźć skarb, który cieszył go i fascynował do ostatnich dni życia.
a którzy tylko osierocą
wyziębły pokój parę książek
pusty kałamarz białą kartę
zaprawdę nie umarli cali
szept ich przez chaszcze idzie tapet
w suficie płaska głowa mieszka
Nie jestem poetą, więc muszę pożyczać słowa od Herberta. Wiem, że nie usłyszę już jego charakterystycznego „pochwalony” (zawsze witał się w ten sposób, nawet, a może właśnie zwłaszcza w gremiach, które okazywanie pobożności uważały za obciach) i szybkich, wypowiadanych z fatalną dykcją i nieodmienną pasją monologów. Ale książki, które pozostały, antologie, tomy szkiców i esejów, zbiory wywiadów, zapisów redakcyjnych dyskusji, ilustrowane zdjęciami, na których z właściwą sobie pasją uwieczniał znajomych i przyjaciół z kręgu fantastyki… I to, co pozostało w pośmiertnych papierach i, mam nadzieję, zostanie uporządkowane i opublikowane przez przyjaciół, których prosił o tę ostatnią przysługę – w tej postaci pozostaje z nami.
Dziękuję Panu za to wspomnienie Macieja Parowskiego.
Ciekawe. Był po prostu urodzonym dydaktykiem.
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Dziś część starych tekstów „Frondy” źle się zestarzała. Jednak szkoda, że żyjemy w czasach, w których takie świeże, intelektualnie prowokujące pismo zdaje się nie do pomyślenia
Horubała dokonuje polskiego rachunku sumienia. Wypada on fatalnie. Elity po transformacji ustrojowej nie umiały stworzyć dobrze działającego państwa, ale też upadały przez przyziemne słabości: chciwość, pijaństwo, pożądanie
Kiedy wielkie instytucje rywalizują z małymi organizacjami o ograniczone fundusze, pytanie brzmi: czy polski model finansowania publicznych działań nie jest na granicy absurdu?
Polski dorobek medalowy wynika z ponadprzeciętnego wysiłku jednostek, a nie z systemowych działań i ogólnej koncepcji rozwoju sportu – bo jej nie ma. Olimpiada w Polsce nie musi być złym pomysłem, pod warunkiem, że stworzymy taką koncepcję
Prezes Mikosz nie życzy sobie, by znaczki Poczty Polskiej projektowały jakieś korkucie. I nie zawaha się w tym celu sięgnąć po flipnięte w lustrze grafiki stockowe
Laureat literackiego Nobla stara się odmalować poruszającą do głębi wizję. Udaje mu się to, mimo że używa kolorów uważanych dziś za niemodne lub wręcz zapomnianych. I ani myśli flirtować z ideologiami.
Zapisz się na listę mailingową i wybierz, na jaki temat chcesz otrzymywać alerty:
Login lub e-mail
Hasło
Zapamiętaj mnie