Nie masz czasu na zapoznanie się z całością artykułu?
Wystarczy, że klikniesz ikonę „oznacz artykuł do przeczytania później”. Wszystkie zapisane publikacje znajdziesz w profilu czytelnika

„Repolonizacja”, czyli polityka haseł

Ideę „repolonizacji” charakteryzuje przewaga ideologii nad konkretami, nieprzemyślenie konsekwencji oraz uzasadnione podejrzenie, że prawdziwą motywacją zmian jest interes ugrupowania rządzącego.

Ideę „repolonizacji” charakteryzuje przewaga ideologii nad konkretami, nieprzemyślenie konsekwencji oraz uzasadnione podejrzenie, że prawdziwą motywacją zmian jest interes ugrupowania rządzącego.

Idea „repolonizacji” mediów – ostatnio chętniej nazywanej przez członków obozu władzy „dekoncentracją” – obarczona jest tymi samym wadami, które obarczają wiele innych przedsięwzięć PiS. Punktem wyjścia do bardzo poważnych, daleko idących i potencjalnie konfliktogennych, także w skali międzynarodowej, działań nie jest spokojna, rzetelna, pogłębiona analiza problemu, a za nią rzetelny projekt rozsądnych rozwiązań oraz ocena ich skutków; punktem wyjścia jest efektowne i budzące entuzjazm części elektoratu hasło. To do hasła dostosowuje się wszystko inne, oraz, jeśli trzeba, nagina argumentację i dane.

W tym wypadku jest to właśnie hasło repolonizacji, której cały program zawiera się w paru prostych zdaniach, traktowanych jak dogmaty, których prawdziwości dowodzić nie trzeba.

Po pierwsze – polskie media, będące własnością zagranicznych koncernów, w szczególności niemieckich, są „złe” i nie sprzyjają polskiemu interesowi.

Po drugie – pracujący w nich dziennikarze są sterowani i realizują zlecenia właścicieli.

Po trzecie – media, których właściciele mają siedziby w Polsce, są lepsze.

Po czwarte – wynika z tego, że media trzeba zagranicznym właścicielom „odebrać”.

Rząd dotąd nie wyjaśnił, co miałoby się stać z mediami, które zagraniczne koncerny byłyby zmuszone sprzedać za sprawą nowych przepisów.

Z wypowiedzi ministra Glińskiego podczas niedawnego posiedzenia sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu można wywnioskować, że poza zmianami przepisów dekoncentracyjnych partia rządząca chciałaby także zmian w prawie prasowym. Niestety nie chodzi o zmianę całej skrajnie anachronicznej ustawy z 1984 r. (w której wciąż występuje nazwa „Polska Rzeczpospolita Ludowa”), na którą to konieczność od dawna wskazują środowiska dziennikarskie, ale o zmianę przepisów mówiących o realizacji przez dziennikarza linii redakcji.

Wszystkie przytoczone wyżej tezy, a także kwestia zmian w prawie prasowym nie wytrzymują niestety nawet pobieżnej krytyki, rozbijając się o brak definicji i konkretów.

Kwestia pierwsza i trzecia: jeżeli jakiś stan rzeczy zostaje uznany za szkodliwy, a władza planuje jego zmianę, to zmiana ta powinna zostać poprzedzona badaniami, analizami lub prezentacją dowodów na szkodliwość obecnej sytuacji. Nic takiego nie nastąpiło – co oczywiście nie znaczy, że takich dowodów nie można by znaleźć, ale rodzi podejrzenia, że prawdziwe motywacje są czysto koniunkturalne.

Owszem, można by uznać, że media, będące w zagranicznych rękach nie sprzyjają rządowi PiS. Czy jednak niesprzyjanie rządowi PiS jest równoznaczne z kwestionowaniem polskiego interesu? Takie utożsamienie wydaje się niezwykle niebezpieczne, bo od niego już tylko krok do stwierdzenia, że niepopieranie partii rządzącej to postawa niepatriotyczna czy wręcz antypaństwowa.

Poza tym – czy nie mamy przykładów mediów pozostających w polskich rękach, które z obecną władzą obchodzą się równie ostro albo ostrzej? Czy w takim razie istnieje jakakolwiek zależność pomiędzy własnością mediów a ich stosunkiem do obecnej władzy (lub do państwa polskiego)?

Nawet niektórzy zwolennicy planów „repolonizacji” przyznają, że media będące w obcych rękach pełniły w przeszłości rolę pozytywną, wzmacniając pluralizm w sytuacji, gdy te polskie bębniły w jeden taraban. Popularny stał się ostatnio fragment tekstu z 2007 r. z „Dziennika”, autorstwa Michała Karnowskiego, wówczas zastępcy redaktora naczelnego tej gazety – dziś gorącego orędownika „repolonizacji” – który dowodził, że choć wydawca  jest niemiecki, to dziennikarze pozostają całkowicie niezależni, a imputowanie im (wówczas przez „Gazetę Wyborczą”, żeby było śmieszniej), iż chodzą na niemieckim pasku, jest niegodne. Nawet jeśli uznać, że od tego czasu sytuacja się zmieniła, a rola niemieckich koncernów medialnych jest dziś inna, to trzeba przyznać, że nie ma tu uniwersalnej reguły. Warto też pamiętać, że „Rzeczpospolita” była solidnym konserwatywnym dziennikiem, będąc w posiadaniu brytyjskiego Mecomu, a jej stopniowa degradacja zaczęła się od momentu, gdy całość udziałów kupił polski właściciel.

Należy zatem zadać pytanie: czy istnieje zasadnicza różnica pomiędzy nastawieniem i postępowaniem mediów będących polską własnością a będących własnością zagraniczną? I czy przypadkiem nie chodzi o to, że władzy – każdej władzy – łatwiej jest wywierać nacisk na polskiego niż na zagranicznego właściciela, który w najgorszym wypadku zwinie swój interes i wyniesie się z Polski?

Kwestia druga – sterowalność dziennikarzy. I tutaj przydałyby się konkretne przykłady. Trudno za taki uznać na przykład Tomasza Lisa i jego redakcję, ponieważ Lis utrzymuje obecny kurs od dawna i wątpliwe, żeby potrzebował do tego jakichś instrukcji. Jest też wiele przykładów dziennikarzy pracujących w mediach, będących zagraniczną własnością, którzy podają rzetelne informacje i rzetelnie je komentują. Mamy więc bardzo ogólną, atrakcyjnie brzmiącą tezę, która jednak rozmywa się całkowicie, gdy próbujemy zweryfikować detale.

Kwestia czwarta – rząd dotąd nie wyjaśnił, co miałoby się stać z mediami, które zagraniczne koncerny byłyby zmuszone sprzedać za sprawą nowych przepisów. Tymczasem jest to sprawa niezwykle istotna. Może najistotniejsza. Jeśliby bowiem miała się zrealizować koncepcja wykupienia tychże przez spółki skarbu państwa – które jako jedyne mają wystarczające środki – oznaczałoby to faktyczne upaństwowienie tych mediów. Trudno bowiem mieć wątpliwości, że nowi właściciele – firmy, których władze pochodzą przecież z politycznego nadania – nie staraliby się wpływać na ich linię. Nie tylko zresztą polityczną. Można sobie łatwo wyobrazić, że gazeta, będąca własnością wielkiego ubezpieczyciela będzie unikać kłopotliwych dla niego tematów, a portal należący do firmy energetycznej nie będzie pisał o korupcji w jej zarządzie. Owszem, takie sytuacje zdarzają się i dziś w związku z pieniędzmi reklamodawców, ale w opisywanym scenariuszu zależność bywałby trwalsza i znacznie bardziej bezpośrednia. Trzeba też pamiętać, że to, co dziś może być narzędziem PiS, po kolejnych wyborach może się stać narzędziem obecnej opozycji.

Dziennikarze, którzy nie godzą się z linią redakcji, po prostu z niej odchodzą – i to jest normalna kolej rzeczy.

Ale wątpliwości jest tu więcej. Papierowe gazety, zwłaszcza lokalne, radzą sobie bardzo słabo. W ramach dużych koncernów z własnymi drukarniami, z synergią pomiędzy redakcjami i portalami, mogą trwać. Ale operacja przejęcia może je zabić. Skutkiem „repolonizacji” może być zatem nie tyle przejęcie mediów, co raczej ich zamknięcie.

Z kolei państwowe spółki nie mają nieograniczonych zasobów finansowych, a ich trwonienie na utrzymanie faktycznie rządowych mediów może budzić poważne zastrzeżenia. Natomiast wśród polskich podmiotów gospodarczych innych niż spółki skarbu państwa brak takich, które byłyby zdolne do masowego przejęcia mediów, sprzedawanych przez zagranicznych właścicieli.

Jest wreszcie sprawa zmian w prawie prasowym. Niepoważnie wygląda już sam zamiar „poprawiania” jednego przepisu w sytuacji, gdy całość prawa prasowego nadaje się jedynie do wyrzucenia do kosza. Zwłaszcza że każdy, kto zna medialną rzeczywistość, wie doskonale, że w realnym życiu istnienie lub nieistnienie artykułu prawa prasowego, mówiącego o realizacji linii redakcji, nie ma żadnego znaczenia. To przepis w istocie martwy, bo w żadnej z redakcji nie ma potrzeby powoływania się na niego, aby pracownicy wykonywali polecenia. Gdyby zastąpiło go coś w rodzaju klauzuli sumienia, nie sposób sobie wyobrazić, że dziennikarz nie zgadzający się z linią redakcyjną – której istnienie jest przecież czymś naturalnym – złożyłby na swojego naczelnego doniesienie do prokuratury, tak aby móc tworzyć materiały z tą linią całkowicie sprzeczne. To scenariusz absurdalny. Ktoś taki nigdy nie znalazłby pracy w żadnym medium – i trudno byłoby mieć o to pretensję do pracodawców.

Dziennikarze, którzy nie godzą się z linią redakcji, po prostu z niej odchodzą – i to jest normalna kolej rzeczy. To z kolei napędza proces naturalnej kooptacji ludzi o podobnych poglądach, co sprawia, że mityczne instrukcje dla dziennikarzy nie są potrzebne. Linia redakcyjna jest w naturalny sposób przekazywana w dół w ramach zwyczajnych procedur kierowania redakcją, a dla pracujących w niej dziennikarzy jest czymś naturalnym.

Na szczegóły propozycji rządu musimy poczekać. Jednak na tym etapie trudno nie zauważyć, że mamy do czynienia z cechami, charakteryzującymi wiele przedsięwzięć, realizowanych przez PiS: przewagą ideologii nad konkretami, brakiem analiz, nieprzemyśleniem konsekwencji oraz uzasadnionym podejrzeniem, że prawdziwą motywacją zmian jest interes ugrupowania rządzącego.

Autor jest publicystą tygodnika „Do Rzeczy”

Nasi Patroni wsparli nas dotąd kwotą:
9 717 / 26 000 zł (cel miesięczny)

37.37 %
Wspieraj NK Dołącz

Komentarze

Dodaj komentarz

Zobacz

Zarejestruj się i zapisz się do newslettera, aby otrzymać wszystkie treści za darmo