Nie masz czasu na zapoznanie się z całością artykułu?
Wystarczy, że klikniesz ikonę „oznacz artykuł do przeczytania później”. Wszystkie zapisane publikacje znajdziesz w profilu czytelnika

Ryzykowna gra pani May

W przedterminowych wyborach do Izby Gmin Theresa May chce uzyskać bezpieczną większość, która pozwoli jej spokojnie prowadzić negocjacje ws. Brexitu. Czyha na nią jednak kilka pułapek.

W przedterminowych wyborach do Izby Gmin Theresa May chce uzyskać bezpieczną większość, która pozwoli jej spokojnie prowadzić negocjacje ws. Brexitu. Czyha na nią jednak kilka pułapek.

Premier Wielkiej Brytanii Theresa May zaskoczyła wszystkich, gdy ogłosiła w miniony wtorek, że zamierza na 8 czerwca rozpisać wybory powszechne. Brytyjczycy mają pójść do urn zaledwie rok po referendum ws. Brexitu. May, która w lipcu ub.r  przejęła stery rządu po dymisji Davida Camerona, chce wzmocnić swoją pozycję i zwiększyć dominację Partii Konserwatywnej w parlamencie, zanim negocjacje ws. wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej wejdą w decydującą fazę. Ale to nie wszystko. Posłowie Torysów, którzy są zagorzałymi zwolennikami „Remain” podobnie jak Lordowie mają zostać w ten sposób zmuszeni do poparcia oficjalnej linii rządu ws. Brexitu. W tym celu May zamierza zawrzeć priorytety negocjacyjne Londynu z Brukselą w manifeście wyborczym swojej partii. Zgodnie z konwencją z Salisbury Lordom nie wolno blokować legislacji rządowej, jeśli była ona zapowiedziana w manifeście wyborczym partii rządzącej. W manifeście ma się znaleźć m.in. obietnica likwidacji wolnego przepływu osób oraz koniec jurysdykcji Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. „Remainers” jak dotąd twierdzili, że May nie popiera połowa kraju, tylko połowa tych, którzy głosowali w referendum. Jeżeli teraz May osiągnie rozsądne zwycięstwo, słusznie będzie mogła powiedzieć, że rzeczywiście mówi za cały kraj.

By rozpisać przedterminowe wybory May potrzebowała poparcia 2/3 posłów, które uzyskała 19 kwietnia. Wniosek poparły także opozycyjna Partia Pracy i Liberalni Demokraci, za co spotkała ich ostra krytyka, także z własnych szeregów. W sondażach bowiem Konserwatyści mają przewagę aż 24 punktów procentowych nad Partią Pracy, której lider Jeremy Corbyn ostro lobbował za pozostaniem kraju w Unii.  Laburzyści od dawna nie byli tak słabi jak teraz. Oznacza to, że Torysi mogą zwiększyć swoją przewagę nad nimi nawet o 200 mandatów, co zdaniem publicysty „Financial Times” Janana Ganesha może uczynić z May „najpotężniejszego brytyjskiego premiera od czasów Churchilla”. Krytycy zresztą właśnie to jej zarzucają – że chodzi jej „tylko o przywództwo”, o własną partię, że chce stłumić jakąkolwiek debatę nad Brexitem, i traktuje „opozycję jak rekwizyt w swojej grze”.

Brytyjska premier zapewne ma świadomość ryzyka związanego z przyspieszonymi wyborami, że mogą zamienić się w kolejne referendum nad Brexitem, że rozjuszą Szkotów, i pogłębią chaos w Irlandii Północnej

W obecnym parlamencie – wyłonionym w wyborach w maju 2015 roku – konserwatyści mają 330 na 650 mandatów, czyli niewielką samodzielną większość. Przy rosnącym sprzeciwie wobec Brexitu w szeregach Torysów ta przewaga okazała się niewystarczająca by swobodnie przepychać legislację związaną z Brexitem przez parlament. Partia Pracy ma 229 deputowanych, Szkocka Partia Narodowa – 56, a Liberalni Demokraci – zaledwie dziewięciu. Rozpisanie wyborów wydaje się więc krokiem strategicznie dobrze przemyślanym i logicznym. Nie chodzi tu przecież tylko o Brexit. May nie została w końcu wybrana, tylko wskoczyła w rolę Davida Camerona. Tyle, że gra, która rozpoczęła brytyjska premier zawiera także kilka poważnych pułapek, które czynią ją ryzykowną.

Do urn masowo mogą pójść ci, którzy byli przeciwni Brexitowi oraz ci, którzy od chwili referendum zmienili zdanie. Na prounijne. Ponieważ Brytyjczycy tradycyjnie nie lubią przyśpieszonych wyborów frekwencja może być niska, a do urn pójdzie głownie wysoko zmotywowana frakcja „Remainers”. Jak wskazują sondaże mogą na tym skorzystać Liberalni Demokraci, najbardziej zagorzali zwolennicy pozostania Wielkiej Brytanii w UE. Jeśli zwiększą znacznie liczbę swoich mandatów May będzie musiała wziąć ich stanowisko pod uwagę podczas negocjacji ws. Brexitu. Powróci także problem Szkocji. May jak dotąd mówiła Szkotom, że drugie referendum nad niepodległością nie wchodzi w rachubę, bo „Brexit ma pierwszeństwo”. Teraz okazało się, że to nieprawda, że to jednak wybory mają pierwszeństwo. Szefowa Szkockiej Partii Narodowej (SNP) Nicola Strurgeon już dała do zrozumienia, że nie odpuści i rozkręci kampanię na rzecz referendum w samym środku negocjacji ws. Brexitu. Wybory jej to zapewnię ułatwią, bowiem sondaże wskazują, że SNP zgarnie niemal wszystkie mandaty w lokalnym parlamencie. Wybory mogą, poza tym pogłębić trwający już od jakiegoś czasu polityczny kryzys w Irlandii Północnej. Region od pięciu miesięcy de facto nie posiada rządu, po tym jak Sinn Feinn wycofało się z koalicji z Demokratyczną Partią Unionistyczną, ustanowioną w ramach „podziału władzy” (power sharing) w skutek procesu pokojowego. Wybory (w przypadku Irlandii Północnej już czwarte w przeciągu roku) nie pozwolą raczej partiom wrócić do stołu negocjacyjnego i osiągnąć kompromis, bowiem logika kampanii wymusi na nich przyjęcie twardego stanowiska. Rozmowy mogą się załamać, wtedy Londyn będzie zmuszony nałożyć na Irlandię Północną tzw. bezpośrednie rządy (direct rule), co tylko pogłębi kryzys.

Brytyjska premier zapewne ma świadomość ryzyka związanego z przyspieszonymi wyborami, że mogą zamienić się w kolejne referendum nad Brexitem, że rozjuszą Szkotów, i pogłębią chaos w Irlandii Północnej. Tyle, że o wiele gorsza była perspektywa negocjacji ws. Brexitu z wąską większością 12 mandatów w parlamencie oraz opuszczenie UE w 2019 r. z perspektywą przeprowadzenia wyborów zaledwie kilka miesięcy później. Tak May ma szansę wejść w negocjacje z Unią ze wsparciem silnej większości, bez konieczności zmierzenia się z wyborcami – aż do 2022 roku. Jest to ryzyko warte podjęcia. 

 

publicystka wPolityce.pl, członek zarządu Fundacji Macieja Rybińskiego. Urodzona w epoce późnego Gierka, zmuszona do emigracji za Jaruzelskiego, dorastała za Kohla w Niemczech i Thatcher w Wielkiej Brytanii. Zanim los zaprowadził ją nad Sekwanę, za pierwszej kadencji Chiraca. Wróciła nad Wisłę za rządów Jarosława Kaczyńskiego. Ukończyła studia magisterskie z zakresu polityki unijnej i prawa unijnego na Narodowym Instytucie Nauk Politycznych w Paryżu (Sciences-Po). Pracowała m.in. w niemieckim „Welt am Sonntag”, „Der Tagesspiegel”, a także w „Rzeczpospolitej” i „Uważam Rze”. Interesuje się wszystkim, co polityczne, w Polsce i za jej granicami. Oraz ekonomią, kulturą i historią. Wciąż czeka na drugą Irlandię i rozpad strefy euro. W międzyczasie żyje sobie spokojnie i biega z psem po lesie.

Nasi Patroni wsparli nas dotąd kwotą:
9 717 / 26 000 zł (cel miesięczny)

37.37 %
Wspieraj NK Dołącz

Komentarze

Dodaj komentarz

Zobacz

Zarejestruj się i zapisz się do newslettera, aby otrzymać wszystkie treści za darmo