Konkluzje
Dzisiejsza Europa, rozumiana tutaj przede wszystkim jako UE, jest podzielona. Natomiast podział to nic innego, jak osłabienie, niedowład czy stan gorączki. Przejawów tych podziałów dostrzegamy wiele, a wyjście z nich może okazać się niełatwe. Jeden czynnik zdaje się jednak w tej skomplikowanej rzeczywistości pozostawać poza dyskusją: klucze w kwestii przyszłości UE są bardziej w rękach dominujących (wg niektórych – hegemonicznych) Niemiec i stolic państw członkowskich, aniżeli unijnych instytucji.
Podstawowy problem polega na tym, że prezydent E. Macron i instytucje unijne postrzegają przyszłość w kategoriach ponadnarodowych, podczas gdy dane dowodzą odmiennych nastrojów publicznych, coraz bardziej eurosceptycznych i narodowych
UE w minionych latach otrzymała kilka ciosów, takich jak kryzys globalizacji (tj. dominacji rynków), gospodarczy, a potem bezpieczeństwa czy migracyjny, a każdy z nich chcąc nie chcąc wzmacniał nurty narodowe kosztem sił opowiadających się za rozwiązaniami ponadnarodowymi. Doprowadziły one do kilku nowych podziałów w UE. Pierwszy, na osi Północ-Południe, ma charakter gospodarczy i socjalny, dzieli państwa członkowskie na wygranych (tu głównie Niemcy) oraz przegranych dotychczasowej integracji, a na czele tych przegranych, położonych głównie w basenie Morza Śródziemnego, stanęła Francja. Podstawowy problem, czy nawet paradoks polega na tym, że kreślący śmiałe wizje naprawy złego obecnie stanu UE prezydent E. Macron, podobnie jak instytucje unijne w Brukseli, postrzegają przyszłość w kategoriach ponadnarodowych, czyli zgodnie z dotychczasowym głównym nurtem myślenia o integracji, podczas gdy wszystkie dostępne dane – we Francji i w całej UE – mówią i dowodzą dokładnie odmiennych nastrojów publicznych, coraz bardziej eurosceptycznych i narodowych w duchu.
Warto dodać, że E. Macron gra o niezwykle wysoką stawkę, bo jeśli wygra, to doprowadzi do utworzenia Unii pewnie mniejszej, ale za to bardziej zwartej i skoordynowanej, ale jeśli przegra – to zwycięzcami mogą okazać się Marine Le Pen z prawej lub Jean-Luc Mélenchon z lewej strony politycznej palety, a więc mogą to być politycy lub siły procesy integracyjne z różnych pozycji podważający.
Należy podejrzewać, że skomplikowana sytuacja w Niemczech będzie je popychała w kierunku poszukiwania rozwiązań hybrydowych, w tym ustępstw na rzecz ugrupowań narodowych, ale nie pełnego i bezwarunkowego poparcia dla rozwiązań ponadnarodowych.
Mimo przeprowadzonych w 2017 r. wyborów w kilku kluczowych państwach, w tym we Francji i w Niemczech, szczególnie po wyjściu z rozmów koalicyjnych liberałów z FDP, w chwili pisania tego tekstu nie jest jasne stanowisko kluczowego rozgrywającego, czyli Niemiec. Należy jednak podejrzewać, że skomplikowana sytuacja na tamtejszej scenie wewnętrznej będzie je raczej popychała w kierunku poszukiwania rozwiązań hybrydowych, w tym pewnych ustępstw na rzecz ugrupowań narodowych, ale nie pełnego i bezwarunkowego poparcia dla rozwiązań ponadnarodowych, jakiego spodziewa się E. Macron. Dobrego klimatu dla federacji w dzisiejszej UE zdecydowanie nie ma, natomiast konfederacja, przez wielu wyczekiwana, nie jest jednak rozwiązaniem trwałym i często też – jak dowodzi historia – zamienia się w ugrupowanie podporządkowane organizmom w niej najsilniejszym.
Druga podstawowa linia podziału, jaka się wyłoniła, dotyczy podejścia do migrantów i często z nimi wiązanych (mniejsza o ścisłość) ataków terrorystycznych, przeciwko czemu konsekwentnie wypowiadają się państwa Grupy Wyszehradzkiej, a w ostatnich wyborach także Austria. Ten "czynnik austriacki" nieco komplikuje obraz, ale i tak grozi nam odtworzenie, tak niedobrze wspominanego, podziału na Wschód i Zachód kontynentu. I kto wie, czy przynajmniej części z państw położonych na Wschodzie, przede wszystkim Węgrom i Polsce, otwarcie kontestującym dotychczasowa politykę, nie przyjdzie szukać swej przyszłości w rozwiązaniach postulowanych jako scenariusze dla Wielkiej Brytanii po Brexit, a więc poza "twardym jądrem" Unii, a nie wewnątrz niej. Wygląda na to, że nie wahałby się przed takimi rozwiązaniami E. Macron, natomiast decydujący głos w tej sprawie też zapewne będzie należał do kanclerz A. Merkel, która, mając na uwadze interesy Niemiec, będzie raczej takie zapędy temperowała, chociaż nie wiadomo, w jakim stopniu. Wniosek stąd taki, że Budapeszt czy Warszawa, podobnie jak to już uczyniła Bratysława i Praga, powinny raczej kierować się na współpracę z Berlinem, a nie konflikt czy zatarg z nim. Tym bardziej, że i w kluczowych instytucjach niemieckich (Urząd Kanclerski, MSW), jak i – zapewne pod dyskretnym wpływem zmiany narracji niemieckiej – również wspólnotowych (Frontex), daje się już zauważyć pewien krytycyzm względem dotychczasowej polityki migracyjnej. W ślad za nim idzie refleksja i gotowość do korekty tej polityki w kierunku, który dla państw wyszehradzkich może być łatwiejszy do zaakceptowania (większy nacisk na rozwiązywanie problemów “out of area”, w tym pomoc rozwojowa i stabilizacyjna dla newralgicznych państw Bliskiego Wschodu i Afryki, dokładniejsza selekcja na uchodźców i migrantów ekonomicznych już w obozach poza terytorium UE, ograniczenie możliwości wjazdu tych drugich i stworzenie do tego odpowiednich narzędzi).
Budapeszt czy Warszawa, podobnie jak to już uczyniła Bratysława i Praga, powinny raczej kierować się na współpracę z Berlinem, a nie konflikt czy zatarg z nim.
Na to wszystko natomiast nakłada się jeszcze podział trzeci i najgłębszy, odczuwalny – choć w różnym stopniu – na terenie wszystkich państw członkowskich: na euroentuzjastów i eurosceptyków. Niebezpiecznie ociera się on o inne istotne podziały, wywodzące się z odmiennych systemów wartości – na społeczeństwo zamknięte i otwarte, liberalne i narodowe, zwolenników federacji oraz rozwiązań międzyrządowych. Na tę chwilę społeczne nastroje są po stronie tych ostatnich, wzmacnianych jeszcze dodatkowo "fenomenem Trumpa", dowodzącym, że notowany w UE bunt przeciwko globalizacji ma zdecydowanie szerszy i głębszy wymiar. Podstawowe niebezpieczeństwo, jakie się za tym wszystkim kryje – i o czym należy mówić teraz otwarcie – jest jednak takie: czy ten wyraźny przechył na rzecz sił narodowych nie pójdzie przypadkiem za daleko, nie doprowadzi do rozsadzenia dotychczasowej konstrukcji przez siły odśrodkowe (przykłady: Katalonia, Szkocja, a nawet Belgia czy północ Włoch) lub mocno narodowe, widoczne na każdej scenie politycznej państw członkowskich. Albowiem triumf tych sił (ich rosnąca rola to drugi, obok decydującej roli Niemiec, pewnik w ocenie obecnej trudnej sytuacji UE) prowadziłby do rozsadzenia projektu integracyjnego przez nacjonalizmy i tym samym dalszego, już tak mocno odczuwalnego, osłabienia UE na scenie globalnej.
Elity w Brukseli oraz w stolicach państw członkowskich UE wreszcie, zdecydowanie za późno, zrozumiały, że projekt integracyjny trzeba pchnąć do przodu, bo trwanie w dotychczasowym marazmie to nic innego, jak gotowy scenariusz na kryzys najgorszy – egzystencjalny. Niestety, problem polega na tym, że jednej uzgodnionej kuracji na dotychczasowe przejawy gorączki i choroby nie ma. Dlatego przyszłość projektu europejskiego jest teraz tak ciekawa, ale zarazem – niestety – niepewna.
Następny rozdział O Autorze