Nie masz czasu na zapoznanie się z całością artykułu?
Wystarczy, że klikniesz ikonę „oznacz artykuł do przeczytania później”. Wszystkie zapisane publikacje znajdziesz w profilu czytelnika

USA na drodze do porażki w rywalizacji z Chinami

Odwrotnie niż zakładają polskie elity, scenariuszem bazowym jest amerykańska przegrana, nie amerykańskie zwycięstwo, które nie jest niemożliwe, ale bardzo mało prawdopodobne. To zaś dla Rzeczypospolitej zmienia bardzo wiele
Wesprzyj NK

Polskie elity polityczne i – może nawet bardziej – ich intelektualne zaplecze opierają się na założeniu długotrwałości prymatu Stanów Zjednoczonych i ich przewagi w rywalizacji z Chinami. Można często usłyszeć, że amerykańskie zwycięstwo jest kwestią czasu. Scenariusz odwrotny – porażka USA – jeśli w ogóle dopuszczany jest do wyobraźni, to jako marginalny. Na tym założeniu budowane jest polskie bezpieczeństwo i cała polityka zagraniczna. Pod nie ułożona jest wręcz cała polityka polska, jeszcze w przededniu obecnej pandemii radośnie skupiona na „wzroście i rozwoju” oraz podziale ich owoców, jak gdyby wciąż trwało pierwsze dwudziestolecie transformacji, z jego wiarą w „koniec historii” i „wieczny pokój”. W związku z tym, nieuchronnie, kwestie bezpieczeństwa, przetrwania narodu i państwa oraz ich miejsca w międzynarodowej rywalizacji – znajdują się na marginesie uwagi.

To fundamentalny błąd. Scenariuszem bazowym jest amerykańska porażka, nie amerykańskie zwycięstwo, które nie jest niemożliwe, ale bardzo mało prawdopodobne. To zaś dla Polski, która odzyskała niepodległość w ramach przejścia do świata jednobiegunowego z USA na czele, i po 30 latach pozostaje elementarnie zależna w sferze bezpieczeństwa od Ameryki, zmienia bardzo wiele.

Współczesna Kartagina, którą są Stany Zjednoczone, coraz wyraźniej staje przed podobną logiką sytuacji: poza wojną totalną i uderzeniem w samo serce przeciwnika nie widać jasnego sposobu na powstrzymanie wzrostu jego potęgi

Jak Kartagina z Rzymem

Rywalizacja amerykańsko-chińska przypomina pod pewnymi ważnymi względami rywalizację Kartaginy z Rzymem w dobie wojen punickich w III i II wieku przed Chrystusem. Po pierwsze, jest zderzeniem dominującego mocarstwa mającego charakter morski z rosnącym w siłę mocarstwem o charakterze najpierw lądowym, potem zaś hybrydowym (lądowo-morskim). Tym, czym była w III w. przed Chrystusem Kartagina dla zachodniej części basenu Morza Śródziemnego, tym Stany Zjednoczone są dla Zachodniego Pacyfiku – i świata – dziś. Naprzeciw mają Chiny, mocarstwo tradycyjnie lądowe, które, tak jak Rzym podczas wojen punickich, intensywnie rozbudowuje potencjał morski, przekształcając się w potęgę hybrydową.

Po drugie, zbliżony poziom potęgi rywali w połączeniu z dużymi różnicami w jej poszczególnych aspektach sprawia, że tak jak wtedy, tak i dziś, trudno rozstrzygnąć tę rywalizację w jednym lub kilku starciach. Rywalizacja hegemoniczna Rzymu z Kartaginą trwała co najmniej 118 lat, oznaczała trzy wojny i zmagania na wielu różnych polach, obejmujących nie tylko kwestie wojskowe, ale też handel, technologię, zabiegi o względy sojuszników. Odmienności sytuacji dzisiejszej są oczywiście ogromne, ale, tak jak wtedy, należy się spodziewać dłuższej rywalizacji i wielu konfliktów na różnych polach, mogących przygasać i wracać, ulegać zamrożeniu w jednych aspektach, trwając w innych. Mieliśmy już zresztą okazję to obserwować.

Po trzecie, można zobaczyć podobieństwo na poziomie logiki rozstrzygania konfliktu. Carthago delenda est, Kartagina musi zostać zniszczona – powtarzał Katon Starszy, uważając, że dopóki się to nie stanie, afrykańskie miasto będzie zawsze zagrożeniem dla Rzymu. Można w to wątpić (tak jak wówczas Publiusz Korneliusz Scypion), studiując wielkie osłabienie Kartaginy po II wojnie punickiej, o III nie wspominając. Z pewnością  bliższe prawdy byłoby odwrotne powiedzenie: to Rzym musiał zostać podbity lub zniszczony, aby Kartagina mogła utrzymać mocarstwowy status. Wyzwalając ogromny potencjał zjednoczonego pod swoim panowaniem Półwyspu Apenińskiego, Republika stała się niezwykle witalnym i ekspansywnym mocarstwem, którego nie mogły zatrzymać pojedyncze porażki, i które miało wielką zdolność szybkiej regeneracji po stratach. Pokazała to m.in. I wojna punicka. Rozumiał to, jak się zdaje, Hannibal, zbierając wielką armię lądową i próbując ataku na stolicę przeciwnika. Jak wiemy, nie powiodło mu się, w efekcie czego przegrał i II wojnę punicką, i przyszłość Kartaginy. W III wojnie gra toczyła się już tylko o to, czy miasto zachowa autonomię jako rzymski klient, czy też zostanie jej pozbawione lub zniszczone.

Pod rządami Donalda Trumpa Stany Zjednoczone zaczęły kwestionować reguły międzynarodowe, które same ustanowiły. Prowadzą wojny handlowe, osłabiają instytucje międzynarodowe, działają na rzecz wzrostu ceł, protekcjonizmu i nacjonalizmu. Osłabiają globalizację, którą w dotychczasowej formie same ustanowiły

Współczesna Kartagina, którą są Stany Zjednoczone, coraz wyraźniej staje przed podobną logiką sytuacji: poza wojną totalną i uderzeniem w samo serce przeciwnika nie widać jasnego sposobu na powstrzymanie wzrostu jego potęgi. Brak tego powstrzymania będzie oznaczać trwałą utratę statusu mocarstwa nr 1 na świecie, ustanawiającego międzynarodowe reguły i będące ich głównym beneficjentem. Tak jak Kartagina chciała ustanawiać terms of trade w zachodniej części basenu Morza Śródziemnego. To nie tylko prognoza, ale i opis: ten proces już trwa.

Smok na światowych salonach

Jego najbardziej spektakularnym i paradoksalnym przejawem jest fakt, że pod rządami Donalda Trumpa Stany Zjednoczone zaczęły kwestionować reguły międzynarodowe, które same ustanowiły. Prowadzą wojny handlowe, osłabiają instytucje międzynarodowe, działają na rzecz wzrostu ceł, protekcjonizmu i nacjonalizmu. Osłabiają globalizację, którą w dotychczasowej formie same ustanowiły, i której były liderem, napotykając na ironiczne kontry despotycznych Chin, występujących teraz publicznie – jak Xi Jinping na forum w Davos w 2017 r. – w obronie wolnej wymiany i dotychczasowego porządku.

To efekt zlekceważenia przestrogi Napoleona, który przenikliwie mówił: „zostawcie Chiny, niech śpią, bo kiedy się przebudzą, cały świat zadrży”. USA obudziły Smoka w latach 70., włączając go do zglobalizowanej gospodarki, w sposób pozwalający mu zachować kontrolę nad zasobami o strategicznym znaczeniu (inaczej niż podczas późniejszej transformacji Europy Środkowej). To umożliwiło Chinom bezprecedensowy w historii gospodarczej świata skok rozwojowy, którego miarą jest zasypanie ponaddziesięciokrotnej dysproporcji udziału w światowej produkcji między tymi mocarstwami w ciągu zaledwie 34 lat. W 1980 było to, w kategoriach parytetu siły nabywczej (PPP), 2,2 proc. (Chiny) do 25 proc. (USA). W 2014 r. Chiny prześcignęły Stany pod tym względem. Dziś są już o 1/3 większe w kategoriach PPP, a według nominalnego PKB, ich gospodarka stanowi 67 proc. amerykańskiej i szybko skraca dystans. W szczytowych momentach potęgi poprzednich rywali strategicznych USA ten stosunek przyjął wartość 40 proc. dla Związku Sowieckiego i 26 proc. dla III Rzeszy.

Wpuszczenie Chin do zglobalizowanego świata miało głęboki sens w czasie pierwszej zimnej wojny, gdyż rozbiło blok komunistyczny i zaprzęgło Smoka do pracy przeciwko Moskwie. Niezatrzymana w porę integracja Pekinu z systemem-światem doprowadziła do sytuacji, w której wyrósł on na porównywalne do USA mocarstwo, będące największym beneficjentem globalizacji i jednocześnie największym rewizjonistą systemu międzynarodowego. To mocarstwo wlało się jak woda w szczeliny systemu, obracając z czasem jego logikę na swoją korzyść. Ponieważ jednak ich rewizjonizm ma naturę ewolucyjną – polega na wchodzeniu w kolejne punkty systemu i zwiększania wpływu na niego poprzez wielką liczbę stosunkowo małych ruchów, albo w ogóle poza percepcją strategiczną rywali, albo na zasadzie plasterków salami, zbyt małych aby ryzykować większą konfrontację o nie – prowadzi do największego paradoksu naszych czasów. Polega on na tym, że Stany Zjednoczone muszą kwestionować reguły, które same ustanowiły, aby odwrócić niekorzystne dla siebie tendencje. To oczywiście budzi konsternację i niezadowolenie wśród wielu ich sojuszników, zwłaszcza w Europie. A więc otwiera kolejne szczeliny, w które może się wlewać – i wlewa  się Pekin.

Nieskuteczna ofensywa Waszyngtonu

Ameryka podjęła jak dotąd dwie próby powstrzymania tego procesu. Obie nieudane. Pierwszą był „zwrot ku Azji” (pivot to Asia) prezydenta Baracka Obamy z lat 2011-14. Przybrał postać głównie retoryczną, sprowadzającą się do gromkich przemówień i symbolicznej sygnalizacji strategicznej, mających dać do zrozumienia, że USA nie pozwolą się zepchnąć z piedestału ani w Azji, ani w pozostałej części świata. Zakończył się spektakularną porażką: przyjęciem przez Chiny otwarcie wielkomocarstwowej retoryki, ich wysunięciem się na pierwsze miejsce pod względem PKB wg PPP,  zasianiem jeszcze większego zwątpienia wśród amerykańskich sojuszników (takich jak Filipiny czy Korea Południowa). Last but not least: konkretnymi przesunięciami wpływów na kluczowym Morzu Południowochińskim, z budową chińskich sztucznych wysp i ich wygraną w sporze o Scarborough Shoal.

Podstawowym wyzwaniem jest dla USA powstrzymywanie Chin w Azji i na Indo-Pacyfiku. Europa – w tym nasz region – jest dla nich drugo- lub trzeciorzędnym teatrem strategicznym (rzecz dyskusyjna: po, czy przed Zatoką Perską)

Po kilku latach dogłębnego namysłu strategicznego (podczas których układ sił dalej znacznie się pogorszył) USA przystąpiły do drugiej fazy. Już pod rządami Donalda Trumpa, zapowiadającego „uczynienie Ameryki ponownie wielką”, rozpoczęły w roku 2018 de facto nową zimną wojnę. Ma ona trzy główne wymiary – strategiczny, technologiczny i handlowy – i, w przeciwieństwie do pivotu Obamy, przekłada się na wiele konkretnych działań. Nie miejsce je tu szczegółowo opisywać (odsyłam do starszych publikacji „Nowej Konfederacji” na ten temat). Istota rzeczy jest jednak prosta: zadając wreszcie Chinom bolesne ciosy (częściowo uderzające w nie same), USA wciąż nie zdołały odwrócić fatalnego trendu, w ramach którego rywal rozwija się ponad dwa razy szybciej. Dalej pogarszając układ sił na niekorzyść Ameryki.

Bieżące relacje mogą nie zdawać sprawy z istoty rzeczy. USA są w ofensywie: zadają ciosy, przesuwają siły, wzbudzają medialne zainteresowanie. Udało im się osłabić chińskie giganty technologiczne z ZTE i Huawei na czele, zmniejszyć deficyt handlowy, zahamować ekspansję Państwa Środka na Morzu Południowochińskim, zaburzyć chińskie łańcuchy produkcji poprzez ograniczenie dostępu do półprzewodników. Ale nie udało im się powstrzymać chińskiej ekspansji kapitałowej i politycznej ani w Azji, ani w Europie, ani w Ameryce Łacińskiej, o Afryce nie wspominając. Będący jednym z głównych celów ataku Huawei rozwija działalność w tak ważnych krajach sojuszniczych jak Wielka Brytania i Polska. Izrael, mimo ostrej krytyki Waszyngtonu, nie wycofał się z oddania Chińczykom w zarządzanie strategicznego portu w Hajfie. Korea Południowa, kluczowy sojusznik na Zachodnim Pacyfiku, oddaliła się od USA w sferze bezpieczeństwa. Na amerykańskie sankcje handlowe Chińczycy reagują ze spokojem, bądź wprowadzając symetryczne restrykcje, bądź odwlekając i akceptując. Na technologiczne: wykluczeniami na własnym rynku i rozwojem popytu wewnętrznego. W zeszłym roku dysproporcja wzrostu bogactwa Chin i Ameryki była jeszcze większa niż rok wcześniej (6,1 vs. 2,3 proc. wzrostu PKB, wobec 6,6 vs. 2,9).

Ścisła integracja Państwa Środka ze światową – zwłaszcza amerykańską – gospodarką powoduje, że każdy cios ekonomiczny wymierzony w Pekin uderza rykoszetem w USA i w innych. Z tego powodu Stany Zjednoczone nie mogą sobie pozwolić na pełnowymiarową wojnę gospodarczą z głównym przeciwnikiem bez pociągania na dno samych siebie i reszty świata. Podjęte przez USA wysiłki na rzecz gospodarczego rozdzielenia (decoupling) są teoretycznym rozwiązaniem tego problemu, rozwiązującym Waszyngtonowi ręce. Teoretycznym, bo nie da się szybko odwrócić strukturalnych zmian w międzynarodowej gospodarce, które zaszły przez ostatnie czterdzieści lat, bez zrujnowania samej Ameryki i jej sojuszników. Dlatego też dotychczasowe postępy szumnego rozdzielania są znikome i napotykają ogromny opór.

Podobnie ma się rzecz na polu wojskowo-strategicznym. Kolejne manifestacje amerykańskiej siły na Indo-Pacyfiku, dalsza fortyfikacja Tajwanu, ożywienie współpracy z Filipinami, Japonią i Indiami – wyhamowały chińską ekspansję w regionie. Ale tylko tyle. Chiny kontynuują intensywne zbrojenia, w tym rozbudowę floty, zmniejszając z roku na rok dysproporcję potęg militarnych. Wydają na wojsko o ponad 1/3 mniej w stosunku do PKB niż USA, mają więc większe rezerwy wzrostu. Dysponują już większą liczbą okrętów niż Ameryka (oraz największymi na świecie flotami rybacką i handlową, które w razie potrzeby mogą zostać częściowo zmilitaryzowane) i dysproporcja ta rośnie. Mają przy tym komfort głębi strategicznej, bliskości teatru potencjalnej wojny, dla USA dalekiego i kosztownego. Mają też luksus koncentracji zasobów wojskowych w jednym regionie, gdy amerykańskie są rozproszone po całym świecie. Jednocześnie wysiłki USA na rzecz wzmocnienia poważnie zaniedbanej floty napotykają na duże trudności wewnętrzne i są w samych Stanach oceniane jako dalece niewystarczające. Nie widać też nawet zapowiedzi przełomu w dziedzinie zdolności do przełamywania chińskiego systemu antydostępowego (A2AD), czyniącego znaczną część amerykańskiego potencjału ofensywnego w tym regionie – z lotniskowcami na czele – bezużyteczną. Wyścig zbrojeń z Chinami na Indo-Pacyfiku wygląda z punktu widzenia USA coraz bardziej na pułapkę podobną do tej, jaką zastawił Reagan na Sowiety.

Krótko mówiąc, summa summarum polityka powstrzymywania Chin prowadzona przez Trumpa jest porażką. Mniejszą niż pivot Obamy, ale wciąż porażką.  Chiny wydają się już zbyt potężne, aby ulec tego rodzaju presji, jakiej je USA ostatnio poddają. Działania Ameryki jawią się jako znacznie spóźnione. Trzy daty wydają się tu kluczowe: 1991, 2001, 2011.

Jedno z przesunięć relatywnej potęgi w wyniku pandemii może pójść właśnie w stronę niechińskiej Azji Wschodniej, co dałoby Ameryce nieco większe możliwości równoważenia rosnących wpływów Pekinu

Po rozpadzie ZSRS w roku 1991 manewr Nixona z odwróceniem Chin stracił geostrategiczną aktualność. Stany dysponowały wówczas wszelkimi narzędziami, by powstrzymać lub przynajmniej spowolnić tuczenie przyszłego rywala. Popadły jednak w zbyt wielką pychę (związaną z ogromną przewagą nad każdym potencjalnym konkurentem podczas „jednobiegunowej chwili”) i chciwość (wynikającą z atrakcyjności inwestycyjnej Chin). W roku 2001 z tych samych powodów dopuściły Państwo Środka do Światowej Organizacji Handlu, otwierając przed nim szeroko drzwi do światowej ekspansji i przymykając oko na jego protekcjonistyczne praktyki, naruszające reguły tej organizacji. Jednocześnie same Stany Zjednoczone zaangażowały się, po zamachach z 11 września, w przewlekłe wojny w świecie muzułmańskim. Wreszcie w roku 2011, gdy Chiny były już poważnym rywalem, można było lepiej rozeznać sytuację i podjąć prawdziwe, a nie pozorowane powstrzymywanie. Wielu amerykańskich analityków postulowało to od lat. Gdyby wówczas poddano Chiny takiej presji jak teraz lub silniejszej, wynik byłby z pewnością dla USA korzystniejszy, ponieważ taki był też stosunek sił. Teraz zaś, jak mówił mi niedawno tytan realizmu politycznego i znany orędownik powstrzymywania Pekinu, prof. John Mearsheimer, jest już za późno.

Czy nie przesadza? Być może. Nie sposób precyzyjnie przewidzieć przyszłości, w tym dokładnego wpływu na tę rywalizację nieznanych dziś innowacji technologicznych, zmian klimatycznych czy kaskadowych skutków epidemii. W każdym razie ja nie potrafię tego zrobić. Znaczna część rzeczywistości społecznej jest też z natury nieprzewidywalna, jest domeną „czarnych łabędzi” i nieprzejrzystej złożoności.

Jak pokonać Chiny?

Widzę trzy drogi do odwrócenia przez Amerykę niekorzystnego dla niej trendu. Wszystkie dość teoretyczne. Pierwsza to ścieżka punicka, a więc uderzenie w serce przeciwnika i wojna totalna. Największa efektywna przewaga, jaką USA mają nad Chinami, to arsenał nuklearny. Ponad dwudziestokrotna przewaga w liczbie głowic oznacza, że Ameryka może przeciwnika „obrócić w dymiące zgliszcza”, podczas gdy Pekin może „tylko” zniszczyć centra kilku-kilkunastu miast rywala, zabijając około milion ludzi, jak szacuje prof. Hugh White. „Tylko” robi tu jednak wielką różnicę. Czy Ameryka byłaby skłonna ponieść taką ofiarę dla ocalenia swojego globalnego prymatu? Cóż, nie. Zainteresowanych szczegółami odsyłam do znakomitego eseju wspomnianego White’a pod wymownym tytułem „Bez Ameryki” („Without America”).

Druga droga, mniej akademicka, to taka przebudowa ładu międzynarodowego – na zasadzie „zmienić wszystko, aby nie zmienić nic” – aby zaczął on ponownie pracować na rzecz Ameryki bardziej niż na rzecz Chin. Taką próbę podjął Obama, inicjując transpacyficzną i transatlantycką strefę wolnego handlu (TPP, TTIP), mające na nowo ustanowić USA jako centrum kapitalistycznego świata, z pominięciem Chin. Wątpliwe, czy to by wystarczyło, było jednak niewątpliwie krokiem we właściwą z punktu widzenia Ameryki stronę. Oba przedsięwzięcia upadły z inicjatywy Trumpa. Alternatyw nie widać nawet w zapowiedziach.

Należy się więc spodziewać powrotu dążeń do resetu z Rosją w Ameryce. Czy się on powiedzie, to pytanie otwarte, ale jest to kolejny argument za liczeniem się z wycofaniem USA z Europy lub ograniczeniem obecności w niej

Trzecia droga, najmniej, choć wciąż wysoce nieprawdopodobna, to przekształcenie tej rywalizacji w grę o sumie ujemnej bez eskalacji w nuklearny armagedon. Jeśli amerykańskie elity i opinia publiczna byłyby w stanie zaakceptować bezmiar strat gospodarczych i ludzkich w imię większego osłabienia Chin, aby doprowadzić do poprawy rachunku względnej potęgi i zablokować marsz Państwa Środka ku globalnemu prymatowi, mogłyby uruchomić wielkie przewagi, które wciąż mają. Przede wszystkim w wojskach konwencjonalnych, a także przewagę walutową i technologiczną. Zwycięska wojna powietrzno-morska na Indo-Pacyfiku raczej nie złamałaby, ale mogła poważnie osłabić Chiny, podobnie jak wyniszczająca ich gospodarkę wojna walutowa, bazująca na ogromnej przewadze „Króla Dolara” jako głównej waluty rezerwowej świata.

Problem w tym, że każde takie wydarzenie spowodowałoby olbrzymie straty także po stronie USA. Czy Amerykanie są gotowi je zaakceptować? Jak dotąd nic na to nie wskazuje. To, co jest jednym z największych atutów Stanów Zjednoczonych – ich fantastyczne położenie geopolityczne – jest też ważną słabością w rywalizacji z Chinami. Podstawowa stawka sporu, dominacja Państwa Środka w Azji Wschodniej i na Zachodnim Pacyfiku, dotyczy fundamentalnych interesów Ameryki. Ale jednocześnie nawet jeśli to się Pekinowi uda, będzie wciąż daleki od stworzenia egzystencjalnego zagrożenia dla USA na Zachodniej Półkuli. To radykalnie obniża motywację do toczenia boju na śmierć i życie. Zwłaszcza że może on zawsze w niekontrolowany sposób wyeskalować w wojnę nuklearną.

Biorąc więc pod uwagę dostępną wiedzę i podlegające sensownemu prognozowaniu aspekty rzeczywistości, Ameryka jest na drodze do porażki, Chiny – na drodze do stania się mocarstwem numer jeden. To bazowy scenariusz. Niekonieczny, ale wysoce prawdopodobny.

Czy pandemia koronawirusa SARS-CoV-2 to zmienia? Jak wpływa na opisaną tu logikę? Za wcześnie jeszcze na całościowe oceny. Dotychczasowe dane, wskazujące na znacznie łagodniejszy przebieg pandemii w Azji Wschodniej niż na Zachodzie, sugerują swoistą powtórkę z roku 2008, kiedy to na kryzysie finansowym stracili wszyscy, ale USA i Europa znacznie więcej. To spowodowało poważne przesunięcie względnej potęgi na korzyść Azji, z Chinami na czele. Te ostatnie popełniły w początkowej fazie wielkie błędy, które spowodowały znacznie cięższy przebieg pandemii niż w niechińskiej Azji Wschodniej: w Japonii, Korei Południowej, na Tajwanie, w Singapurze. Z tych państw tylko pierwsze dysponuje potencjalnie mocarstwowym potencjałem, ale pozostałe mają też duże znaczenie strategiczne. Warto mieć więc z tyłu głowy hipotezę, że jedno z przesunięć relatywnej potęgi w wyniku pandemii może pójść właśnie w stronę niechińskiej Azji Wschodniej, co dałoby Ameryce nieco większe możliwości równoważenia rosnących wpływów Pekinu. Jednocześnie jednak łagodniejszy przebieg pandemii w Państwie Środka w porównaniu z głównymi krajami zachodnimi, na czele z USA, sugeruje kolejne zmiany układu sił na niekorzyść Stanów Zjednoczonych.

Bazowy scenariusz amerykańskiej porażki w rywalizacji z Chinami rozwidla się z kolei w dwa podstawowe scenariusze tak dla świata, jak i dla Polski. Co do pierwszego, kluczowe jest pytanie, jaki ład międzynarodowy wyłoni się z chaotycznych przekształceń, które obserwujemy. Może być on dwubiegunowy, jeśli USA i Chiny utrzymają lub powiększą przewagę względnej potęgi nad pozostałymi państwami. W tym wariancie słabnąca (relatywnie) Ameryka będzie próbować coraz to nowych sposobów na utrzymanie swojej pozycji, ale coraz bardziej ograniczone w stosunku do potrzeb możliwości będą ją zmuszać do wycofywania się z kolejnych teatrów strategicznych i pól rywalizacji. W część lub we wszystkie z nich będą wchodzić Chiny. Dziś nie mają one potencjału wystarczającego do zapewnienia Pax Sinica w miejsce Pax Americana, mogą go jednak uzyskać z czasem. Będzie to ład podlegający intensywnym zmianom, ale stosunkowo stabilny, tak jak stabilny był porządek zimnowojenny.

Może być to jednak także ład wielobiegunowy, jeśli duża gwałtowność zmian lub, przeciwnie, zakleszczenie Chin i USA w osłabiającej oba te państwa rywalizacji, wzmacniającej względnie innych graczy – pozwoli wyrosnąć tym ostatnim do rangi wielkich mocarstw. W kolejce czekają na pewno Japonia, Indie, Rosja, Niemcy, Indonezja, Brazylia. Taki ład będzie z natury rzeczy mniej stabilny i bardziej obfity w konflikty.

Polska potrzebuje strategicznej samodzielności

Z perspektywy Polski oznacza to jeden podstawowy wniosek: konieczność sięgnięcia po samodzielność strategiczną. Postępująca destabilizacja systemu oznacza możliwość tak dużych zagrożeń, jak i dużych szans. Bez zbudowania zdolności do uczestniczenia w nowej grze międzynarodowej jako samodzielny podmiot – będziemy przedmiotem. Klientem, mogącym tylko wybierać podczepianie się pod to lub inne mocarstwo.

Bazowość scenariusza porażki Stanów Zjednoczonych w rywalizacji z Chinami oznacza, że kontynuacja ich protekcji nad Polską jest zasadniczo zagrożona. USA doświadczają już bowiem i doświadczą w jeszcze większym stopniu bardzo silnej presji na rzecz konsolidacji rozproszonych zasobów na kierunkach priorytetowych. Podstawowym wyzwaniem jest dla nich powstrzymywanie Chin w Azji i na Indo-Pacyfiku. Europa – w tym nasz region – jest dla nich drugo- lub trzeciorzędnym teatrem strategicznym (rzecz dyskusyjna: po, czy przed Zatoką Perską). Utrzymanie amerykańskiej obecności tutaj zależy przede wszystkim od trzech czynników: tempa spadku ich względnej potęgi, użyteczności Europy w powstrzymywaniu Chin, relacji z Rosją.

Z perspektywy Polski oznacza to jeden podstawowy wniosek: konieczność sięgnięcia po samodzielność strategiczną

Tempo spadku względnej potęgi USA jest szybkie i nic nie wskazuje na zatrzymanie tego trendu. Użyteczność Europy w powstrzymywaniu Chin jest jak na razie nikła. Można jednak spodziewać się, że amerykańskie wycofanie ze Starego Kontynentu jeszcze by ją zmniejszyło. To oraz drugi czynnik, jakim jest presja amerykańskiego (i w mniejszym stopniu: transatlantyckiego) establishmentu na utrzymanie status quo, przemawia za pozostaniem Stanów w Europie. Również do czasu – czasu prawdopodobnej, ostatecznej porażki w rywalizacji z Chinami.

Co do relacji z Rosją, to powszechnie znany jest fakt, że Trump chciał ich normalizacji, nowego resetu. Widział bowiem – z punktu widzenia amerykańskiego egoizmu narodowego słusznie – że konflikt z Moskwą niepotrzebnie rozprasza coraz bardziej ograniczone zasoby Waszyngtonu i oddala wariant wykorzystania rosyjskiego potencjału przeciwko Chinom lub przynajmniej jego neutralizacji w tych zmaganiach. Oskarżenia o współudział Kremla w wyborze Trumpa, sprzeciw dużej i wpływowej części amerykańskiego establishmentu strategicznego oraz wiara w możliwość jednoczesnego zwycięstwa na wszystkich frontach – zatrzymały ten trend. Wszystkie te czynniki słabną i raczej będą słabły dalej. Należy się więc spodziewać powrotu dążeń do resetu z Rosją w Ameryce. Czy się on powiedzie, to pytanie otwarte, ale jest to kolejny argument za liczeniem się z wycofaniem USA z Europy lub ograniczeniem obecności w niej.

Podsumowując: więcej czynników gra na rzecz redukcji amerykańskiego zaangażowania na Starym Kontynencie niż za jego utrzymaniem lub zwiększeniem. To zaś czyni jeszcze bardziej prawdopodobnym scenariusz, w którym Polska będzie musiała się obyć bez protekcji USA.

A więc ponownie: samodzielność strategiczna. Na wstępie wymagałoby to porzucenia dojutrkizmu i zadowolenia ze status quo w polityce wewnętrznej oraz jednowariantowego myślenia życzeniowego w polityce zewnętrznej. Bazowym scenariuszem nie jest już pewność, a niepewność. Również co do trwałości sytuacji, w której Stany Zjednoczone zapewniają Polsce bezpieczeństwo.

 

Wesprzyj NK
Bartłomiej Radziejewski – prezes i założyciel Nowej Konfederacji, ekspert ds. międzynarodowych zainteresowany w szczególności strukturą systemu międzynarodowego, rywalizacją mocarstw, sprawami europejskimi. Autor książki "Nowy porządek globalny", a także "Między wielkością a zanikiem", współautor "Wielkiej gry o Ukrainę", opublikował także setki artykułów, esejów i wywiadów. Pomysłodawca i współtwórca dwóch think tanków i dwóch redakcji, prowadził projekty eksperckie m.in. dla szeregu ministerstw, międzynarodowych korporacji, Komisji Europejskiej. Politolog zaangażowany, publicysta i eseista, organizator, dziennikarz. Absolwent UMCS i studiów doktoranckich na UKSW. Pierwsze doświadczenia zawodowe zdobywał w Polskim Radiu i, zwłaszcza, w "Rzeczpospolitej" Pawła Lisickiego, później był wicenaczelnym portalu Fronda.pl i redaktorem kwartalnika "Fronda". Następnie założył i w latach 2010–2013 kierował kwartalnikiem "Rzeczy Wspólne". W okresie 2015-17 współtwórca i szef think tanku Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego. W roku 2022 współtwórca i dyrektor programowy Krynica Forum. Publikował w wielu tytułach prasowych, od "Gazety Wyborczej" po "Gazetę Polską".

Nasi Patroni wsparli nas dotąd kwotą:
9 717 / 26 000 zł (cel miesięczny)

37.37 %
Wspieraj NK Dołącz

Komentarze

7 odpowiedzi na “USA na drodze do porażki w rywalizacji z Chinami”

  1. Nick pisze:

    Polacy w przypadku państw autorytarnych często przyjmują fatalistyczne podejście. Nic dziwnego – byliśmy zniewoleni przez Rosję przez dwa pokolenia, straciliśmy wiarę. Chiny nie są z wielu powodów żadnym zagrożeniem dla USA. Przede wszystkim do dzisiaj nie pokazały własnych produktów – tylko kopie tego co zostało wymyślone na Zachodzie. Kolejna sprawa to brak rzeczywistych sukcesów – czekamy cały czas na opanowanie przynajmniej akwenu Morza Chińskiego. Brak dobrze dowodzonej armii – to co jest teraz nadaje się najwyżej do tłumienia protestów, chociaż ostatnia rozróba w Hong Kongu pokazuje, że nawet do tego się może nie nadawać. Długo by tak jeszcze wymieniać …

  2. marek55 pisze:

    Na samodzielność strategiczną nas nie stać. Polska powinna już zacząć dyskretnie działać w kierunku zmiany protektora. Pekin nie jest zainteresowany zbyt silną zjednoczoną Europą ani silną Rosją. Istnienie samodzielnego państwa polskiego między Niemcami a Rosją jest w interesie Chin. Polska może być hubem jedwabnego szlaku i strażnikiem chińskich interesów w regionie. Jeżeli rozpad UE przyspieszy, Polska powinna dążyć do unii z Białorusią, pod protektoratem Pekinu. Widzę tu dużą zbieżność interesów.

  3. RPKL pisze:

    Samodzielność strategiczna byłaby oczywiście piękna i pożądana. Obawiam się, że niestety w aktualnych polskich realiach, to czyste SF. Nie potrafimy, nie chcemy, a wreszcie nie możemy prowadzić samodzielnej polityki, bo jesteśmy zbyt uwikłani w różne zależności. Nie wiem, czy nawet gdyby znalazł się ktoś, kto chciałby taką samodzielną politykę prowadzić, to czy by mu na to pozwolono. To, jaką politykę aktualnie Polska prowadzi, jest wypadkową tego, jaka opcja rządzi i który ośrodek międzynarodowy ją wspiera. Widać to jak na dłoni, zresztą nie tylko dziś, że w większości przypadków jest to bezkrytyczne wspieranie aktualnego sojusznika aktualnej władzy. Kompletnie nie potrafimy patrzeć na rzeczywistość racjonalnie, strategicznie, logicznie ani po prostu biznesowo. Zamiast tego opowiada się różne banialuki na poziomie styropianowo-marytrologiczno-bogoojczyźnianych haseł i toposów, wspierając to dodatkowo kultem różnego rodzaju porażek, jakkolwiek chwalebne by one nie były. Zawsze powtarzam, że osobiście wolę Kircholm, Grunwald czy drugi Chocim, a nie Wiznę, Racławice czy PW. Patrząc zatem na realia, w tym na utrzymującą się ww narrację, trudno o optymizm. Jak być optymistą, skoro nie potrafimy nawet kierować się własnymi interesami, balansując w polityce międzynarodowej i wybierając opcje, które mogą przynieść nam korzyści, np. ekonomiczne. Dlaczego nie próbujemy wejść w bliższe relacje z Białorusią? Może jednak warto się zbliżyć nieco bardziej na płaszczyźnie ekonomicznej z Chinami, np. w ramach Jedwabnego Szlaku? Zaraz ktoś powie, że uzależnimy się w ten sposób od Chin. Może i tak, ale czy teraz jesteśmy niezależni? A może zmieniając partnera albo chociaż dywersyfikując kooperantów, stworzymy grunt pod jakąś niezależność na przyszłość. Na ten moment nie mamy szans na pełną podmiotowość i niezależność na arenie międzynarodowej, bo nie jesteśmy wystarczająco silnym graczem, jeżeli w ogóle jesteśmy jakimś graczem. Ale czy musimy z tego powodu postępować tak głupio i nieperspektywicznie?

  4. kmaksymi pisze:

    Widzę tutaj pewną lukę w rozumowaniu. Jeśli już Stany zorientują się, że przegrywają walkę o Pacyfik/Azję to czemu miałyby wycofywać się dodatkowo z innych stref wpływów walkowerem? Skupią swoją energię na przegranej sprawie a odpuszczą inne fronty?

  5. Warszawiak pisze:

    Felieton interesujący a nawet bardzo interesujący, jednak jeden z wielu z punktu widzenia zachodniego, amerykańskiego, dlatego jeszcze bardziej interesujący moim zdaniem byłby felieton zatytułowany:

     Chiny na drodze do zwycięstwa w rywalizacji z USA

    oraz

    Układ geopolityczny po ewentualnym poszerzenie UE o Rosję i Ukrainę.

    Serdecznie pozdrawiam, Warszawiak.

  6. Michal pisze:

    Przecież to jest kosmos jak się prześledzi działania PiS. Najpierw sojusz w UE z GB, która zaraz potem z UE wyszła. Zakochanie się w Orbanie, który nam tylko cynicznie słodzi. No i postawienie na USA bo myszka mini, Regan i Hollywood.

    Boże. Miej nas w swojej opiece…bo jak świat się rozpędzi to będziemy mieć powtórkę z guzika od munduru.

  7. Przemob52 pisze:

    Artykuł osadzony w geopolitycznej poetyce pomija jedną ważną kwestię. Otóż obywatele Chin są w swojej masie szczęśliwi i dumni ze swojego państwa, podczas gdy Amerykanie szukają nowej drogi i póki co kontestują wewnętrze status quo. Poza tym, nie ignorowałbym strategicznej roli Europy, zwłaszcza w polskim kontekście.

Dodaj komentarz

Zobacz

Zarejestruj się i zapisz się do newslettera, aby otrzymać wszystkie treści za darmo