Nie masz czasu na zapoznanie się z całością artykułu?
Wystarczy, że klikniesz ikonę „oznacz artykuł do przeczytania później”. Wszystkie zapisane publikacje znajdziesz w profilu czytelnika

Śmierć czytelnika

Czytamy i coraz mniej, i coraz gorzej. Studia i szkoła nie wyrabiają w Polakach nawyku sięgania po książkę. Doraźne działania rządu zwiększają zaś tylko nadprodukcję literackiego chłamu
Wesprzyj NK

Czytamy i coraz mniej, i coraz gorzej. Studia i szkoła nie wyrabiają w Polakach nawyku sięgania po książkę. Doraźne działania rządu zwiększają zaś tylko nadprodukcję literackiego chłamu.

Jeśli mowa o stanie polskiego czytelnictwa, to wszyscy zgodnie lamentują. Wydawcy, urzędnicy rzuceni „na front kultury”, wreszcie pisarze, którzy z właściwą sobie wirtuozerią słowa potrafią – by opisać swoją sytuację – publicznie używać zwrotów jeszcze niedawno powszechnie uważanych za wulgarne. Na rynku książki ma dziać się źle, a nawet jeszcze gorzej. Kto jest winien, tego do końca nie wiadomo. Czasami tylko wskazuje się na dosyć anonimowego „czytelnika”.

Wiadomo natomiast, kto ma problem rozwiązać: państwo. To ono, dofinansowując wydawanie książek, tworząc programy rozwoju czytelnictwa, fundując stypendia dla osób uznających się za pisarzy, ma ten kryzys zażegnać i sprawić, że Polacy masowo ruszą do księgarń i porzucając wszystkie swoje zajęcia, będą zajmowali się jedynie czytaniem.

Taka ironia może wydawać się przesadzona. Warto tu jednak wspomnieć nieprawdopodobną pompę i zadęcie, z jakim 16 maja 2011 r. podpisany został „Pakt dla Kultury” (wśród sygnatariuszy są zarówno premier Donald Tusk, jak i luminarze polskiej kultury współczesnej: Andrzej Wajda, Agnieszka Holland, Krzysztof Warlikowski, Jacek Żakowski [sic!]). Według oficjalnej notki na stronie www.obywatelekultury.pl: „…oryginał tego dokumentu został […] wniesiony do Biblioteki Narodowej i zdeponowany w zbiorach najważniejszych zabytków polskiego życia społecznego”. A wszystko to, by skryć prostacką w istocie rzeczy próbę skoku na państwową kasę.

Trochę liczb

Nawet jeśli odłożyć na bok środowiskową fanfaronadę, trzeba przyznać, że na polskim rynku książki dzieje się niedobrze, i to od dawna. Od lat spadają nakłady, oscylując obecnie w granicach 3–4 tys. egzemplarzy pojedynczego tytułu. Trzeba tutaj zauważyć, że liczbę tę stanowczo zawyżają rozmaitego rodzaju bestsellery w rodzaju „Pięćdziesięciu twarzy Greya”, które są dostępne nie tylko w księgarniach, lecz także w supermarketach, oraz podręczniki szkolne.

Powieści rodzimych autorów, nie wspominając już o publikacji naukowej, nie mają najmniejszej szansy, by nawet otrzeć się o taki nakład. Dość powiedzieć, że pozycje uniwersyteckie wydawane są w liczbach zwykle oscylujących wokół 200 egzemplarzy. Nie powinno więc dziwić, że w lutym 2014 r. najczęściej sprzedającymi się w Polsce książkami były powieści Dana Browna, George’a Martina oraz E.L. James właśnie. W roku 2011 w kategorii „literatura piękna” prym wiedli Stieg Larsson oraz Małgorzata Gutowska-Adamczyk, zaś w literaturze faktu: Danuta Wałęsa, Artur Andrus i Maria Czubaszek, Szymon Hołownia i Marcin Prokop, wreszcie Wojciech Cejrowski. Trzeba przyznać, że to literatura, która raczej nie trafia do księgozbiorów ludzi uzależnionych od książek.

Mimo spadających nakładów rośnie liczba wydawanych tytułów. O ile w roku 2006 wydano ich 19 920, to w 2011 r. – już 24 920. Ogółem w roku 2011 wydrukowano 122 mln woluminów, dzięki którym wydawnictwa osiągnęły przychód w wysokości 2,71 mld zł. Formalnie istnieje w Polsce ponad 30 tys. firm zajmujących się działalnością wydawniczą, z czego faktycznie wydaje tytuły ok. 2,5 tys. oficyn.

Tymczasem coraz mniej Polaków sięga po książkę. Czytelnictwo przestało też stanowić jakikolwiek wyróżnik statusu społecznego. W roku 2012 do nieprzeczytania żadnej książki w ciągu 12 miesięcy przyznało się 60,8 proc. badanych Polaków. Nie oznacza to bynajmniej, że pozostała część rodaków to regularni i wymagający czytelnicy. Tutaj normy w badaniach przeprowadzonych przez Bibliotekę Narodową są bardzo liberalne i by zakwalifikować się do tej drugiej grupy, wystarczyło mieć jakikolwiek kontakt z książką czy też czytać teksty dłuższe niż trzy strony maszynopisu. Co ciekawe, po książki nie sięgają już ludzie mający formalnie wykształcenie wyższe. Jak zaznaczono w raporcie Biblioteki Narodowej „Społeczny zasięg książki w Polsce w 2012 r.”: „[…] ludzie formalnie wysoko wykształceni w sensie kulturowym już niekoniecznie są inteligentami”.

Polską specyfiką wydaje się też fakt, że książka papierowa (od której odwrót jest widoczny na całym świecie) nie jest zastępowana e-bookiem. Sprzedaż formatów elektronicznych utrzymuje się u nas ciągle na relatywnie niskim poziomie.

Dlaczego jest źle?

Najczęściej przedstawianym publicznie sposobem na rozwiązanie trudnej sytuacji na rynku wydawniczym ma być interwencja państwa. Interwencja widziana bardzo dokładnie jako znaczące i stabilne dofinansowywanie „kultury”. Książki finansują wszyscy i wszędzie, dość powiedzieć, że Chińczycy dokładali do międzynarodowych wydań prac swojego literackiego noblisty Mo Yana. W Polsce państwo ma dofinansowywać rozwój bibliotek, wykupywanie praw autorskich (tak by treści książek bezpłatnie umieszczać w Internecie), wreszcie – cokolwiek miałoby to znaczyć – „aktywnie promować czytelnictwo”.

Trudno jednak uważać, by taka „aktywna” rola państwa (zapewne z wyłączeniem środków na rozwój lokalnych bibliotek) mogła skutecznie przeciwdziałać spadkowi czytelnictwa w Polsce. Ma ono swoje źródło znacznie głębsze i szersze.

Najważniejszym problemem zapewne jest to (na co wskazuje zresztą przywoływany wcześniej raport Biblioteki Narodowej), że w trakcie studiów w Polakach nie wyrabia się nawyku czytania. Można pokusić się nawet o tezę, że świadczy to o tym, iż ów boom wyższej edukacji w dzisiejszej Polsce jest tylko gigantycznym humbugiem, a ona sama nie ma nic wspólnego ze studiowaniem, co najwyżej jedynie ze szkolnictwem zawodowym. Jeśli przyjmiemy taki punkt widzenia, wtedy trudniej będzie nam załamywać ręce nad „upadkiem czytelnictwa w Polsce”. Skoro deprecjacji uległa sama idea wyższej edukacji, nie może nas dziwić to, że podobny los spotkał książkę, która stanowi jeden z jej głównych atrybutów.

W Polsce faktycznie drukowany jest nadmiar książek, zazwyczaj niestety wątpliwej jakości. Brak rzeczywistej krytyki sprawia z kolei, że rzeczy nieudane czy po prostu głupie funkcjonują w publicznym obiegu na równych prawach z książkami wartościowymi

Kolejnym problemem jest to, że książka w Polsce jest droga, jej cena zbliża się już niebezpiecznie do cen z zachodniej Europy. Czytelnik sarka tutaj zwykle na wydawców, ci jednak mają niewielkie pole manewru. Marża hurtowników oscyluje najczęściej w granicach 50 proc. ceny egzemplarzowej; tak więc ze sprzedanej książki, która kosztuje – powiedzmy – 40 zł, wydawca otrzymuje 20 zł, z których to musi pokryć wszystkie koszty (honorarium autorskie lub tłumaczenie, obróbka redakcyjna, skład, druk etc.). Dodatkowym utrudnieniem są terminy płatności wobec wydawców, które oscylują zwykle wokół 120–180 dni. To wszystko powoduje, że wydawca stara się maksymalnie ograniczyć koszty: stąd też polskie książki mimo swoich relatywnie wysokich cen są już coraz gorzej redagowane i wydawane (z nielicznymi wyjątkami, jak gdańskie wydawnictwo Słowo/Obraz Terytoria, które zresztą balansuje na granicy bankructwa).

Nie można również bagatelizować faktu, że książka w istocie zniknęła z przestrzeni publicznej, dzieląc zresztą losy czasopism literackich i związanej z nimi krytyki. Nie ma programów o książkach w telewizji, dodatków literackich w gazetach, zaś działy recenzji w tygodnikach wstydliwie poupychane są w zakamarkach numerów. To, co pozostało i co ciągle pretenduje do miana krytyki, stało się rodzajem wystawianych środowiskowo laurek. A więc „Gazeta Wyborcza” chwali „swoich” pisarzy, prawicowe tygodniki „swoich”, starannie pomijając milczeniem „obcych”. Podobne funkcje pełnią nagrody literackie, na czele ze stanowczo przereklamowaną Nike.

Wreszcie trzeba wspomnieć o kryzysie, co prawda kryzysie nadprodukcji, ale zawsze. Żyjemy w czasach, kiedy wydanie książki stało się łatwe i względnie tanie. Nie jest także niemożliwe przebicie się, nawet z pojedynczym tytułem, na półkę w księgarni. Dlatego też w Polsce faktycznie drukowany jest nadmiar książek, zazwyczaj niestety wątpliwej jakości. Brak rzeczywistej krytyki powoduje, że często rzeczy nieudane czy po prostu głupie funkcjonują w publicznym obiegu na równych prawach z tytułami wartościowymi.

W poszukiwaniu wyjścia

Czy taką sytuację można zmienić? Zapewne tak, ale będzie wymagało to czasu. Być może ceną będzie zanik tradycyjnie działających wielkich wydawnictw i hurtowni. Niewykluczone, że nakłady dziś uznawane za skromne niezadługo już jawić się będą jako nieosiągalne. To jednak proces nieunikniony, przez który trzeba będzie przejść.

Interwencja ze strony państwa polega zaś w istocie na zdejmowaniu odpowiedzialności rynkowej z ramion wydawców. W najlepszym wypadku doprowadzi to do zastygnięcia obecnej, uznawanej powszechnie za fatalną, sytuacji na rynku wydawniczym. Nadzieję na pozytywną zmianę trzeba pokładać nie w państwowych działaniach, lecz w zwykłym ludzkim pragnieniu uczenia się, poznawania i stawania się lepszym. Książka jest tutaj nieocenioną pomocą.

Wesprzyj NK
Stały współpracownik „Nowej Konfederacji”, wydawca, zastępca redaktora naczelnego miesięcznika „Uważam Rze Historia”, jeden z adminów serwisu Pitu Pitu.

Nasi Patroni wsparli nas dotąd kwotą:
5 363 / 29 500 zł (cel miesięczny)

18.18 %
Wspieraj NK Dołącz

Komentarze

Dodaj komentarz

Zobacz

Zarejestruj się i zapisz się do newslettera, aby otrzymać wszystkie treści za darmo