Nie masz czasu na zapoznanie się z całością artykułu?
Wystarczy, że klikniesz ikonę „oznacz artykuł do przeczytania później”. Wszystkie zapisane publikacje znajdziesz w profilu czytelnika

Najmniej na inflacji tracą bogaci nałogowcy

Płace w Polsce nie doganiają inflacji. Co więcej, podwyżki wynagrodzeń dotyczyły tylko niespełna 40 proc. pracujących
Wesprzyj NK

 

Inflacja w wysokości blisko 18 proc. na koniec października w zasadzie nas już nie zaskakuje. To poziom zgodny z oczekiwaniami rynku i oficjalnymi prognozami. Od roku przywykamy do wzrostu cen o przynajmniej jeden punkt procentowy w każdym miesiącu. Jeśli taki rytm zostanie utrzymany, to jeszcze w grudniu możemy zobaczyć dwójkę z przodu. Dla niektórych, inflacja już dawno przekroczyła 20 proc. Jak to możliwe? A to dlatego, że każdy ma własną inflację.

Villani i G. Vidal Lorda w niedawno opublikowanych badaniach „Whom does inflation hurt most” przyjrzeli się inflacji w UE i ustalili, kto odczuwa inflację bardziej boleśnie. Według ich badań bogatsi tracą więcej niż najubożsi. To dość zaskakujący wniosek, jakże odległy od stereotypowego myślenia o tym, że inflacja to zmora głównie najbiedniejszych. Wnioski Villaniego i Lordy bazują na badaniach kondycji finansowej 20% najuboższych i 20% najbogatszych obywateli UE. W grupie najuboższych  blisko 27 proc. dochodu przeznacza się na żywność, więc to wzrosty cen żywności determinują dolegliwość inflacji (w Polsce to aktualnie ok. 19,5 proc). Z kolei w grupie najbogatszych żywność to jedynie 14 proc. wydatków. W tej grupie największy, bo blisko 20-procentowy udział w konsumpcji ma transport (wliczając w tą kategorię paliwo, podróże, loty samolotami). Skoro więc wzrosty cen związanych z transportem przekraczają 30 proc., to faktycznie dla najbogatszych realna inflacja może okazać się wyższa.

Nie odbierając słuszności tezom cytowanych badaczy, odważę się zauważyć, że w Polsce najprawdopodobniej sytuacja wygląda inaczej i jest trochę bardziej złożona. W naszych warunkach, obok pytania o status („bogaty czy biedny”), trzeba też uwzględnić fakt, czy mamy kredyt do spłacenia, czy mamy oszczędności wielkich rozmiarów, czy – w końcu – wydajemy nasze dochody na podstawowe potrzeby do ostatniej złotówki. Według mnie, wzrost cen najmocniej uderza w osoby najbiedniejsze i nieposiadające oszczędności. Najbogatsi Polacy dzięki odsetkom od oszczędności, choć nie unikną utraty siły nabywczej swoich zaskórniaków mogą w pewnym stopniu łagodzić oddziaływanie inflacji na ich portfele.

Co więcej, jeśli prześledzić strukturę typowych wydatków Polaków, okaże się, że w najtrudniejszym położeniu znalazły się stosunkowo młode rodziny „na dorobku” z kredytem hipotecznym, a najsłabiej inflację odczuwają rodziny dojrzałe z pakietem oszczędności, ale bez samochodu. Dla tych pierwszych, przy założeniu, że połowę dochodów przeznaczają na spłatę kredytu a drugą połowę na utrzymanie mieszkania/domu, samochodu oraz na konsumpcję, realna inflacja sięgać może nawet powyżej 50 proc. Jest tak dlatego, że raty kredytów w ciągu roku podwoiły się, koszty utrzymania domu wzrosły o ponad 40 proc., paliwo skoczyło o 25 proc., a ceny podstawowych składników żywności wzrosły o około 20 proc. Z kolei w gospodarstwie domowym bez kredytu i bez samochodu, realnie odczuwalna inflacja może kształtować się znacznie poniżej 20 proc.

Ważna jest też struktura naszej konsumpcji, a ściślej rzecz biorąc struktura typowego koszyka zakupowego. Jeśli preferujemy dietę słodką i tłustą, to odczuwamy inflację intensywniej – ceny cukru i wyrobów cukierniczych skoczyły w ciągu roku o 100 proc., a tłuszcze i mięso zdrożały o blisko 50 proc. Jeśli jednak ograniczymy spożycie tradycyjnych potraw na rzecz diety wegetariańskiej, a do tego mieszkamy kątem „u mamy”, to nasza inflacja nie przekroczy 10 proc. Paradoksalnie, najniższe podwyżki odczuli ci, którzy gros wydatków przeznaczają na alkohol i używki – tylko 9 proc. w ciągu roku.

Na obiektywne odczuwanie presji inflacyjnej wpływ mają także takie czynniki jak posiadane oszczędności i tempo wzrostu dochodów/wynagrodzeń. Jak podaje GUS, w październiku płace w Polsce wzrosły przeciętnie o 14,5 proc. rok do roku, co oznacza, że nie doganiają inflacji. Co więcej, podwyżki płac dotyczyły tylko niespełna 40 proc. pracujących. Nawet jeśli należymy do grona tych szczęśliwców, którzy otrzymali statystyczną podwyżkę, to nie jest ona w stanie zrekompensować wzrostu kosztów utrzymania.

Jeśli ograniczymy spożycie tradycyjnych potraw na rzecz diety wegetariańskiej, a do tego mieszkamy kątem u mamy, to nasza inflacja nie przekroczy 10 proc.

Nie lepiej wypada ocena wpływu oszczędności na nasz komfort ekonomiczny w ostatnim roku. Ewentualne oszczędności wykazuje nie więcej niż 40 proc. Polaków i są to przeciętnie kwoty około 30 tys. zł. Przy założeniu, że udaje się w tym roku uzyskać ok. 5-7 procentowy zwrot z oszczędności, przynoszą one realny ubytek majątku o minimum 10 proc. Niemniej odsetki od oszczędności pozwalają trochę zbalansować straty inflacyjne w budżecie domowym. Z kolei oszczędności ciułane w skarpecie oznaczają utratę ich wartości o 18 proc. rocznie.

Na tle bogatych i biednych, mięsożerców i wegetarian musi martwić prognozowane tempo inflacji na początek przyszłego roku. Wydaje się, że pierwszy kwartał 2023 to będzie decydujące starcie. Możemy się spodziewać przyspieszenia wzrostu cen, bo w nowym roku swoje skutki proinflacyjne ujawnią nowe taryfy za energię elektryczną. Zamrożenie cen dla gospodarstw domowych, samorządów i tzw. podmiotów wrażliwych sprawy nie załatwia, wszak to mimo zamrożenia istotny wzrost cen energii (nawet o 100 proc.). Do tego nie można zlekceważyć potencjalnego wpływu powrotu stawek VAT do normatywnej skali. Przytomnie przypominam, że aktualnie korzystamy z obniżki i / lub redukcji VAT i akcyzy w ramach tarczy antyinflacyjnej. Czy rząd zdecyduje się na prolongowanie tarczy na kolejny rok? Można przypuszczać, że tak (mimo obiekcji Komisji Europejskiej), przecież to będzie rok kampanii wyborczej. Jeśli jednak tak się nie stanie, to przed nami solidne turbodoładowanie wzrostu cen. Nawet jeśli po szoku z początku roku, w kolejnych miesiącach (być może w połowie roku) rozpoczniemy kurs dezinflacyjny, to tak czy owak musimy przywyknąć do dwucyfrowej inflacji, która będzie męczyć nas i gospodarkę jeszcze przynajmniej do końca 2023 roku.

Wesprzyj NK
ekonomista, wykładowca akademicki i trener kadr menedżerskich; profesor i rektor Zachodniopomorskiej Szkoły Biznesu. Jest autorem ponad 230 publikacji naukowych, głównie z zakresu ekonomii, badań koniunkturalnych, zarzadzania w kryzysie i zarządzania strategicznego. Od lat prowadzi szeroką działalność propagatorską i publicystyczną

Nasi Patroni wsparli nas dotąd kwotą:
9 717 / 26 000 zł (cel miesięczny)

37.37 %
Wspieraj NK Dołącz

Komentarze

2 odpowiedzi na “Najmniej na inflacji tracą bogaci nałogowcy”

  1. PI Grembowicz pisze:

    A nie na odwrót?!
    Taki świat, życie, ludzie.
    AD 2022.
    Real live Life.

  2. Leszek Marcinkowski pisze:

    Dopóki rzaądza komuchy z pis t obędą nas niszczyc inflacją… Ale po nie lepsza, popierają cały najgorszy syf czyli lockdowny po absurdalna pomoc ukraincom…

Dodaj komentarz

Zobacz

Zarejestruj się i zapisz się do newslettera, aby otrzymać wszystkie treści za darmo