Wpisz kwotę, którą chesz przekazać na rzecz NK
„Miłość jest jedynym motorem przetrwania” – śpiewał 30 lat temu Leonard Cohen. Jego pokolenie miało nadzieję na zbudowanie świata opartego na miłości. Najwyraźniej nie udało się. Od kilku lat coraz więcej mówi się o seksualnej recesji (o której pisałem w NK półtora roku temu). To jednak tylko część szerszego zjawiska. Nie tylko coraz rzadziej i mniej współżyjemy ze sobą – ale kochamy coraz rzadziej i mniej, albo też miłość przyjmuje inne formy niż dotąd. Miłość, prowadząca do względnie trwałego związku – jest w odwrocie. A przynajmniej znacząco spowolniła swój marsz. Coraz mniej osób wchodzi w romantyczne relacje, nawet te mniej trwałe.
W 2010 r. odsetek gospodarstw domowych składających się z jednej dorosłej osoby w Unii Europejskiej wynosił 35%, w 2019 r. – już 39%. Polska startowała z niższego pułapu, ale odnotowała podobny wzrost – z 24% do 28%
Życie przeciętnego współczesnego mieszkańca Zachodu wyznaczają najczęściej cztery główne etapy: wczesne dzieciństwo, edukacja, praca zawodowa i wreszcie emerytura. Taki schemat krystalizował się przez lata, a upowszechnił się w XIX i XX wieku. Najczęściej mniej więcej na odcinku między końcową fazą etapu edukacji a początkiem etapu pracy zawodowej następowało także nawiązanie względnie trwałego związku i założenie rodziny. Wraz z narastającym indywidualizmem i przemianami rodziny, niemal do zera w świecie zachodnim ograniczone zostało zjawisko małżeństw aranżowanych. O ile zwyczaj ten jest obecny jeszcze w wielu państwach w Azji i Afryce, to w Europie i w USA zasadniczo ogranicza się do środowisk imigranckich (przede wszystkim grup islamskich, hinduistycznych, buddyjskich i sikhijskich). Świat zachodni stał się przestrzenią „małżeństwa z miłości romantycznej”. Na wybór partnera wpływa oczywiście wiele czynników, wyznaczających tej miłości ramy (w doborze małżeńskim dominuje homogamia, czyli wiązanie się ze sobą ludzi podobnych pod względem klasy społecznej czy wykształcenia), ale tak czy inaczej jest to wybór. Najpopularniejszy scenariusz wygląda tak, że dwoje ludzi poznaje się, zakochuje w sobie, przechodzą okres randkowania, „chodzenia ze sobą” lub „narzeczeństwa”, biorą ślub lub decydują się razem zamieszkać, i zakładają rodzinę. Związek taki nie zawsze musi co prawda trwać do śmierci (ostatnim państwem w Europie, które zalegalizowało rozwody, była Malta w 2011 roku), ale milcząco zakłada przynajmniej względną trwałość.
Dziś ten schemat przestaje obowiązywać. W 2010 r. odsetek gospodarstw domowych składających się z jednej dorosłej osoby w Unii Europejskiej wynosił 35%, w 2019 r. – już 39%. Polska startowała z niższego pułapu, ale odnotowała podobny wzrost – z 24% do 28%. W Szwecji, Estonii i w Danii gospodarstwa singli stanowią już więcej niż połowę wszystkich (63% w Szwecji, po 52% w Danii i w Estonii). Stosunkowo najmniej jest ich w Chorwacji (25%), Słowacji (26%) i Portugalii (27%), ale i tam odnotowano wzrost w ostatniej dekadzie. Rosnący udział osób samotnie prowadzących gospodarstwa domowe wynika w dużej mierze ze starzenia się społeczeństwa (50% polskich singli to wdowy i wdowcy), jednak grupa osób, które nie są w trwałym związku i nigdy w taki nie weszły – jak wskazuje badanie Politechniki Warszawskiej – rośnie najszybciej. Podobna sytuacja ma miejsce w wielu państwach Zachodu – w Stanach Zjednoczonych odsetek osób w wieku 18-34 niemających partnera w 2020 r. wyniósł 51% (czterdzieści lat wcześniej było to 35%), a odsetek Brytyjczyków w wieku od 20 do 34 lat mieszkających z rodzicami wzrósł na przestrzeni lat 1998-2017 z 19% do 26%.
Tłumaczenie złożonych procesów społecznych oddziaływaniem „ideologii” jest kuszące, ale ma mało wspólnego z rzeczywistością
Nie chodzi jednak tylko o kryzys trwałych związków i małżeństw. Połowa amerykańskich singli (jak wskazuje niedawno przeprowadzone badanie Pew Research Center) nie jest zainteresowana ani długotrwałą relacją, ani krótkotrwałym romansem, a kolejne 10% interesuje się tylko przelotnymi relacjami. Jeszcze większa randkowa recesja dotyka Japonię – w grupie między 18 a 24 rokiem życia mniej więcej co trzecia osoba w ogóle nie jest zainteresowana wchodzeniem w jakikolwiek romantyczny związek. John Lennon i Paul McCartney, kolejni ikoniczni liderzy „lata miłości”, śpiewali „All you need is love” – jednak badania najwyraźniej obalają ten mit.
Wraz ze wzrostem odsetka osób niepozostających w związkach, zmienia się także podejście do nich. Obok osób pozostających w związkach zawsze żyły oczywiście też dorosłe osoby samotne (poza wdowami i wdowcami), jednak wcześniej było ich stosunkowo niewiele i często były traktowane przez społeczeństwo z niechęcią lub dystansem. Z czasem jednak „starą pannę” i „starego kawalera” zastąpił „singiel”. Ustępowała presja społeczna na tworzenie związków. Przytaczane wcześniej badanie Pew Research Center wskazuje, że amerykańscy single rzadko czują silny nacisk w tym kierunku – jeśli już, to najczęściej (11%) ze strony szeroko pojętego „społeczeństwa”, rzadziej (10%) ze strony rodziny, a zupełnie rzadko (4%) – ze strony przyjaciół. W świecie singli czujemy się więc coraz bardziej zadomowieni. Dlaczego tak jest, i czy ta zmiana społeczna powinna niepokoić?
We wrześniu ubiegłego roku polskie media obiegła wypowiedź abp. Marka Jędraszewskiego, który zjawisko „miłosnej recesji” tłumaczył „ideologią singli”, która rzekomo „każe nam żyć (…) jako te samotne wyspy”. Tłumaczenie złożonych procesów społecznych oddziaływaniem „ideologii” jest kuszące, ale ma mało wspólnego z rzeczywistością. Oddajmy zresztą głos samym singlom. W przeprowadzonych kilka lat temu badaniach prof. Zbigniewa Izdebskiego i Emilii Paprzyckiej do najczęściej wskazywanych przyczyn pozostawania w samotności należały: brak odpowiedniej osoby (59,6%), preferowanie – w momencie badania – życia w samotności (29,2%) i trudność w utrzymaniu związku (11,9%). Aż 20,4% badanych wskazuje też, że do związku zniechęcają ich własne negatywne doświadczenia lub obserwacja rozpadających się relacji innych ludzi. Z kolei badanie CBOS z 2019 r. oddaje głos samym singlom – i tu odpowiedzi dotyczące przyczyn są zróżnicowane w zależności od płci. Singielki do głównych motywów pozostawania kobiet w samotności najczęściej zaliczają brak możliwości znalezienia odpowiedniego partnera (51%) i obawę przed tym, że założenie rodziny przeszkodzi im w karierze zawodowej, zaś mężczyźni – wybór tzw. wolności i życia bez ograniczeń (47%), na który w istocie może mieć wpływ hedonistyczna ideologia, ale także wiele innych czynników psychospołecznych. Obie grupy często wskazują także, że niechęć do związków może wynikać z obawy przed nieudanym małżeństwem (kobiety – 41%, mężczyźni – 31%).
Te wszystkie odpowiedzi wskazują, że tłumaczenie stanu rzeczy ideologią jest co najmniej jednowymiarowe. Ludzie, którzy chcą pozostawać bez pary do końca życia, i dla których to jest element światopoglądu, stanowią niewielką grupę. Czynniki ideowe mają pewien wpływ na kształtowanie postaw wobec związków, ale naprawdę nie istnieje spójny zestaw światopoglądowy, który można nazwać „ideologią singli”. Dużo ciekawsze jest zastanowienie się nad istotą wskazanych przez polskich singli przyczyn pozostawania w samotności.
Trudność ze znalezieniem odpowiedniego partnera jest jednak też objawem szerszego problemu, jakim jest coraz silniejszy nacisk społeczny popkultury i promowanych w niej ideałów
Najczęściej wskazywaną przyczyną pozostawania w samotności jest brak możliwości znalezienia odpowiedniego partnera. Zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Polsce tę przyczynę częściej wskazują kobiety niż mężczyźni. Kobiety mają wyżej postawiony próg wymagań, a mężczyźni coraz częściej nie mogą ich spełnić. To zjawisko opisywane jest zarówno na lewicy, jak i wśród konserwatystów (popularność – tak pozytywną, jak i negatywną – zyskały wypowiedzi Jordana Petersona na ten temat). Coraz większa jest grupa kobiet dobrze wykształconych, dobrze radzących sobie na rynku pracy, które oczekują tego samego od partnerów. Jednocześnie rośnie grupa mężczyzn radzących sobie gorzej w życiu gospodarczym i społecznym.
Na obiektywne trudności nakłada się faktycznie element ideologiczny, choć inny niż wyobrażał sobie abp Jędraszewski. Samotni, młodzi mężczyźni coraz częściej zaczynają akceptować ideologię inceli, dla której podstawowe jest założenie o hipergamii kobiet (skłonności do wiązania się z mężczyznami o wyższym statusie społecznym i atrakcyjności). Naturalne dążenie do związku z atrakcyjnym partnerem, obecne przecież i u kobiet, i u mężczyzn, przedstawiane jest jednak w postaci karykaturalnie przejaskrawionych tez („Kobieta zawsze dąży do pozyskania mężczyzny o wyższym statusie społecznym od niej samej. Do mężczyzn o małych zasobach oraz niskim statusie społecznym odczuwa wstręt i odrazę”; „80% kobiet jest zainteresowanych 20% (najatrakcyjniejszych – przyp. JP) mężczyzn”). Podobne stwierdzenia co prawda zapewniają proste wyjaśnienie sfrustrowanym mężczyznom, ale wpędzają ich jeszcze głębiej w niewiarę we własne możliwości. To z kolei zwiększa ich niechęć i wrogość wobec kobiet. Nie pozostaje ona jednak nieodwzajemniona – mężczyźni coraz częściej przedstawiani są w artykułach czytanych przez kobiety z niechęcią (jako zaniedbani, słabi, źle wykształceni, zbyt mało liberalni), co powoduje, że dwie płcie, zamiast wiązać się i łączyć ze sobą, coraz częściej ustawiają się naprzeciw siebie jako polityczni i gospodarczy rywale. Różnice światopoglądowe narastają, zwłaszcza w młodszych grupach wiekowych, gdzie kobiety częściej skłonne są do popierania ugrupowań lewicowych, a mężczyźni – radykalnie prawicowych, i błędne koło rozpędza się, gdyż do przyczyn miłosnej recesji dochodzi jeszcze przepaść ideowa. Arthur C. Brooks pisze w „The Washington Post”, że jedną z przyczyn narastającego podziału jest współczesna kultura pogardy, która „często sprowadza konflikt do deklaracji o bezwartościowości drugiej strony – nie tylko w upiornych wojnach politycznych, ale także w coraz bardziej wrogich relacjach między mężczyznami i kobietami. Nie da się nie zauważyć tej zaciekłości między płciami, począwszy od wstrętnej mizoginii zalewającej Internet, a skończywszy na opublikowanym w tym piśmie artykule szanowanej akademiczki (Brooks polemizuje z opublikowanym wcześniej tekstem socjolożki Suzanny Danuty Walters – przyp. JP), w którym wywodzi ona, że zasadne jest, by kobiety nienawidziły mężczyzn. Słowa «nienawidzę cię» – to raczej kiepski sposób na wzbudzenie romantycznego uczucia”.
Trudność ze znalezieniem odpowiedniego partnera jest jednak też objawem szerszego problemu, jakim jest coraz silniejszy nacisk społeczny popkultury i promowanych w niej ideałów. Dawał on się zauważyć już w epoce telewizyjnej, jednak dopiero świat online z tyranią reklam i klikalności umożliwia praktycznie nieprzerwane bombardowanie odbiorców przykładami wzorowego życia, majątku, wykształcenia i wyglądu zewnętrznego. Wybór partnera nie oznacza tylko odpowiedzi na pytanie „czy on/ona podoba mi się”, ale też na pytanie „czy on/ona spodoba się moim znajomym, przyjaciołom, czy będę mógł/mogła pochwalić się wspólnym zdjęciem w sieci” – a więc „jak on/ona ma się do popkulturowych ideałów”. Takie pytania pojawiały się zawsze, ale w dobie aktywności życiowej online są one szczególnie silne. Zwłaszcza że w mediach przebijają się przekonania będące zwulgaryzowaną wersją socjobiologii czy społecznego darwinizmu (swoistą karykaturą i spłyceniem socjobiologicznych tez jest także ideologia inceli). – Ta pop-psychologiczna wiedza potoczna, którą obwiniam o niszczenie więzi międzyludzkich, wbija ludziom do głowy, ze muszą mieć jakiś tam wzrost, kształt szczęki, zachowywać się w konkretny sposób, bo inaczej nie znajda partnera, że związki są możliwe tylko wśród „nadludzi” – mówi etnolożka Olga Drenda. – Świat jest postrzegany jako bezlitosna konkurencja o zasoby (przy czym te zasoby – to inni ludzie), jako Hobbesowski stan natury. Potem ludzie dorastają z taką wizją. Nie dziwię się, ze są przerażeni. Raport ONZ pt. „Health Behaviour in School-aged Children” wskazuje, że polskie nastolatki, wchłaniające te treści, mają najgorszą samoocenę w Europie. W takiej sytuacji trudno myśleć o randkowaniu.
Związek coraz częściej jawi się więc jako nieopłacalny: koszty przerastają korzyści. Tak jak w przypadku seksualnej recesji korzystanie z pornografii online zapewniało bezpieczeństwo, tak w przypadku recesji miłosnej świat wirtualny stanowi obietnicę mniejszych cierpień niż spotkania offline. Choć i to nie jest jednoznaczne. Katarzyna Wężyk tak pisze o pokoleniu Z (urodzonym po roku 2000): „Z jednej strony uważają, że każda interakcja niesie w sobie potencjał emocjonalnej krzywdy, a z drugiej – same wystawiają się na ocenę w sieci, która zazwyczaj jest brutalniejsza niż ta twarzą w twarz. Pragną bliskości, ale też się jej boją; emocjonalne uzależnienie, dawniej zwane miłością, uważają nie tylko za ograniczające, ale wręcz żałosne. Ekran oferuje bezpieczny dystans”. W czasach przedinternetowych związki często pociągały ludzi także dlatego, że były dla nich bramą do rozkoszy seksu. Dziś, w dobie seksualnej inflacji, stracił on wartość i jest dostępny – w formie wirtualnej i realnej – w wielu innych miejscach. I nie prowadzi to do seksualnego boomu.
Świat online z tyranią reklam i klikalności umożliwia praktycznie nieprzerwane bombardowanie odbiorców przykładami wzorowego życia, majątku, wykształcenia i wyglądu zewnętrznego
Z drugiej strony, mimo szeregu ulg i udogodnień rodzinnych wprowadzanych przez państwa, nowoczesne społeczeństwo i państwo coraz mniej sprzyja związkom, a jednocześnie (zwłaszcza w dużych miastach) tworzy mnóstwo mechanizmów wzmacniających życie w pojedynkę. W Polsce, gdzie na przemiany społeczne i kulturowe nakładają się braki majątkowe, ogromne problemy mieszkaniowe (w tym nieproporcjonalnie wielkie ceny mieszkań w miastach), ogromna słabość usług publicznych i ogólna niewydolność państwa (np. w przypadku rodzin z dzieckiem z niepełnosprawnością), koszty bycia w związku dodatkowo wzrastają. Ponadto rośnie świadomość i obecność w dyskursie publicznym ciemnych stron związków czy macierzyństwa (np. popularny blog Bezdzietnik.pl). Technokratyczne społeczeństwo odbiera miłości jej romantyczny urok, wskazując na mroczne i przemocowe mechanizmy, stojące za nią. Na te wszystkie zjawiska nakłada się izolacja społeczna czasu pandemii. Liczba małżeństw spadała już wcześniej, jednak w I półroczu 2020 r. zawarto ich o około 29 tys. mniej (ponad 40% mniej niż w I półroczu 2019 r. i o 56% mniej niż w I półroczu 2010). Istotną przyczyną jest oczywiście brak możliwości organizowania wesela, ale skoro ze względu na wesele przekłada lub odwołuje się cały ślub, to nie ma pewności, że te związki w ogóle przetrwają. W czasie lockdownu utrudnione jest też poznawanie nowych partnerów – sam Tinder nie wystarczy, kiedyś trzeba spotkać się offline, a to nie jest już takie proste, i budzi kolejne obawy.
Często, zwłaszcza w kręgach konserwatywnych, mówi się, że recesja miłosna i pozostawanie w samotności wynika ze skłonności egoistycznych i narcystycznych. Powodują one, że szukamy niedosiężnego ideału. Chcemy dostawać wszystko na tacy, nie jesteśmy skłonni do systematycznej pracy nad związkiem i do zaakceptowania nieidealnego partnera. Jest w tych argumentach dużo racji, jednak trzeba zadać pytanie o głębsze korzenie takich decyzji (bo przecież ci sami ludzie podejmują taką systematyczną pracę choćby w klubie fitness). Bliska jest mi argumentacja cytowanego wcześniej Brooksa, który mówi, że ważną przyczyną miłosnego kryzysu jest zachodnia kultura strachu (o której w NK mówił profesor Frank Furedi). Młodzi ludzie, chronieni od fizycznych i psychicznych niebezpieczeństw, a więc także od doświadczenia konfliktu i odrzucenia, które są nieodłączną częścią „miłosnego przedsięwzięcia”, są przepełnieni lękiem, który skuteczne zniechęca ich do wyznania swoich uczuć i podjęcia ryzyka bycia z drugim człowiekiem. „Mają mnóstwo pomysłów na start-upy, a nie potrafią założyć start-upa miłosnego”, podsumowuje Brooks. Trudno jednak oskarżać młodych – ktoś im ten strach przekazał, ktoś (być może poświęcając zbyt wiele czasu pracy i innym priorytetom) nie potrafił ich przed nim uchronić.
Sądząc po rosnących kosztach psychicznych i społecznych samotności, która coraz częściej określana jest jako znaczący problem społeczny i zdrowotny, miłosna recesja nie służy ludziom
Miłosna recesja prawdopodobnie będzie się więc nasilać. Coraz silniejsze bodźce online mogą zagłuszać potrzebę trwałej relacji z innymi, a rozwijający się biznes, państwo i technologie będą zaspokajać dużą część potrzeb, które dotąd zaspokajały trwałe związki (potrzebę seksualną, potrzeby związane z organizacją codziennego życia, potrzeby związane z edukacją i opieką nad dziećmi, obroną przed siłami przyrody etc.). Przy jednoczesnych wysokich kosztach wchodzenia w relacje i rozwoju narzędzi uniezależniających ludzi od siebie nawzajem, prowadzących do (iluzorycznej?) niezależności i samowystarczalności, trwały związek miłosny może stać się reliktem romantycznej przeszłości lub luksusem dla bogatych.
Tyle tylko, że to niedobrze. Sądząc po rosnących kosztach psychicznych i społecznych samotności, która coraz częściej określana jest jako znaczący problem społeczny i zdrowotny, miłosna recesja nie służy ludziom. Co prawda mówi się, że w miejsce dawnych trwałych związków romantycznych wejdą nowe formy wspólnego życia (np. co-living, wspólne wynajmowanie mieszkań czy domów przez singli), jednak na razie nie przyjmują się one masowo. W USA i w Wielkiej Brytanii ponad 20% dorosłych osób deklaruje poczucie samotności, izolacji i opuszczenia, co z kolei prowadzi do zaburzeń emocjonalnych, zdrowotnych i pogorszenia jakości życia (nie mówiąc już o wpływie miłosnej recesji na ciągle pogarszające się w Europie wskaźniki demograficzne). Pytam Olgę Drendę, czy istnieje możliwość wyjścia z tego klinczu. – Na pewno, ale to wymaga zdezerterowania z tej głupiej wojny, skupienia się na tym, co nas łączy. Na postrzeganiu drugiej osoby jako człowieka, a nie zasobu, zdobyczy. Prawda jest taka, że chętniej wiążemy się z ludźmi podobnymi do siebie. Częściej postrzegamy drugiego człowieka jako zasób czy zdobycz, gdy sami nie posiadamy wystarczających, fundamentalnych zasobów siły, energii życiowej i pewności siebie. Miłość bowiem wiele obiecuje, ale wiele też wymaga. Dziś, w świecie Zachodu, może wielu z nas uratować, ale i sama prosi o ratunek.
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Artykuł z miesięcznika:
Dziś część starych tekstów „Frondy” źle się zestarzała. Jednak szkoda, że żyjemy w czasach, w których takie świeże, intelektualnie prowokujące pismo zdaje się nie do pomyślenia
Horubała dokonuje polskiego rachunku sumienia. Wypada on fatalnie. Elity po transformacji ustrojowej nie umiały stworzyć dobrze działającego państwa, ale też upadały przez przyziemne słabości: chciwość, pijaństwo, pożądanie
Kiedy wielkie instytucje rywalizują z małymi organizacjami o ograniczone fundusze, pytanie brzmi: czy polski model finansowania publicznych działań nie jest na granicy absurdu?
Polski dorobek medalowy wynika z ponadprzeciętnego wysiłku jednostek, a nie z systemowych działań i ogólnej koncepcji rozwoju sportu – bo jej nie ma. Olimpiada w Polsce nie musi być złym pomysłem, pod warunkiem, że stworzymy taką koncepcję
Prezes Mikosz nie życzy sobie, by znaczki Poczty Polskiej projektowały jakieś korkucie. I nie zawaha się w tym celu sięgnąć po flipnięte w lustrze grafiki stockowe
Laureat literackiego Nobla stara się odmalować poruszającą do głębi wizję. Udaje mu się to, mimo że używa kolorów uważanych dziś za niemodne lub wręcz zapomnianych. I ani myśli flirtować z ideologiami.
Zapisz się na listę mailingową i wybierz, na jaki temat chcesz otrzymywać alerty:
Login lub e-mail
Hasło
Zapamiętaj mnie