Wpisz kwotę, którą chesz przekazać na rzecz NK
To nie jest wspomnienie; publiczne pisanie wspomnień pośmiertnych w ogóle bywa dwuznaczne; jakby się nie pomniejszać i nie chować w tekście, człowiek ma wrażenie, że lśnią mu niechciane łzy w oku, i że pozuje do fotografii ze zmarłym, grzejąc się w zimnych już ogniach jego sławy. Ale tym razem niczym nie ryzykuję; minęliśmy się tylko kilkakroć w tłumie festiwalowym czy imprezowym, a raz gościłem w jego domu na Żoliborzu (z tym, że pod nieobecność gospodarza), a raz w autobusie ucieszyło mnie podobieństwo naszych kurtek. Nic, co sprawiłoby, że podniósłby oczy na dźwięk mojego nazwiska, że miałbym prawo ustawiać się, jak czynią zdesperowani fani, obok figury z nadrukowanymi rysami wyciętej z kartonu.
Nic już się nie sklei, z prawej częściej walą politycy, z lewej pisarze. Politycy mają większe zasięgi, to jasne, ale pisarze trafiają celniej, bo nie pracują w korpomowie, tylko w mowie, po prostu
Nie mam też do opowiedzenia żadnych historii z jego życia, żadnych smaczków, które wytropiłbym jako oddany czytelnik, warszawski bywalski czy biblioteczny szperacz; nic, o czym nie donosiłaby zdumiewająco postna nota w Wikipedii („Debiutował na łamach prasy literackiej w 1974. W latach 80. był felietonistą miesięcznika „Literatura”. Publikował w czasopismach drugiego obiegu”), o czym nie napiszą jego przyjaciele i znajomi w kolejnych dniach i latach. Wiedziałem o nim w gruncie rzeczy tyle, co z jego wierszy. Zdumiewająco staroświecki sposób zgłębiania życia autora, z którego uśmiałby się nie tylko ten absolwent filologii polskiej na UW z roku 1977, lecz i jego o sto lat starsi koledzy. Ale w przypadku krótkich utworów to, jak się okazuje, działało. Wiersz o pradziadku z kresowego miasteczka Skałat, który w 1941, na wieść o wchodzących na te ziemie Niemcach, wyszedł przed dom w swoim najlepszym garniturze z Krzyżem Żelaznym przyznanym przez cesarza Wilhelma, i zginął – został powtórzony w jego wspomnieniach niemal co do joty, z jedną rektyfikacją („kiedyś w wierszu nazwałem go pradziadkiem, w rzeczywistości jednak był bratem babci, bodaj tylko ciotecznym”) i jedną opustką (znikł Skałat).
W lecie roku 1968 rzeczywiście miał 13 lat, jak w wierszu „Zaskrońce” („Bieszczady, sierpień, mam trzynaście lat / Rozgrzane kamienie, las czarny od jeżyn”), i helikoptery naprawdę leciały jeden za drugim, wielkie i piękne, a wolne radio Ostrawa nadawało do końca. Przeczytam kiedyś w całości jego wydane w ubiegłym roku wspomnienia, zdumiewająco gęste i ciepłe, chociaż cały czas z gotowością cierpkiego półdystansu, cofnięcia ręki i poderwania się do biegu; żadnych poufałości! – ale przecież mam wrażenie, że i tak wiem dosyć. Schodziłem Cytadelę na tyle, by znać pagórek, z którego widać okna jego domu, wiem, jak en vogue stał się znów w tym czasie na polonistyce Dostojewski. Znam duże, betonowe place warszawskich liceów, na których stać można całą roześmianą gromadą pierwszego dnia w szkole (i nie przeszkadza w tym fakt, że takie place są, a przynajmniej były, przy większości szkół świata), pamiętam czas, kiedy zabili księdza, a sąsiad namawiał, żeby się napić. I niczym naiwny czytelnik bildungsromanów, dopytujący w Lubece o dom szanownej rodziny Buddenbrooków, piszący do Conana Doyle’a z pytaniem o zdrowie sir Holmesa, niezdolny rozróżnić między opowieścią a życiem, nadal ciekaw jestem, co u kasjerki z Samu („mąż niepijący, ślusarz, duże, mocne ręce”), na której podmiejskiej stacji na trasie Warka-Warszawa leżał pod budką z piwem skatowany szesnastolatek, i jak nazywała się przedwcześnie wyrośnięta dziewczyna ze środkowego rzędu.
Kiedy piszą Dehnel i Orliński, to kamień na kamieniu nie zostaje, tak miażdżąca jest ich pogarda dla tych pisowców, prawaków, śmieci
I może mam w tym więcej racji niż wszyscy ci specjaliści od Ingardena, Searle’a i „statusu fikcji w dziele literackim”; bo wiersze Piotra Bratkowskiego (spokojnie, nie zaryzykuję w takiej chwili żadnej analizy) były rzeczywiście życiopisane. Czasem podrywały się, osypując w locie ze wszystkich zbędnych szczegółów i zdobywając urodę pięciowersowego epigramu, jak w niezapomnianej, nieśmiertelnej frazie o anilanie („Najpiękniejsze słowa języka polskiego”). Czasem były migawką, po dziś dzień zdumiewająco ostrą mimo orwowskiego blaknięcia kolorów; wynik meczu, ranek, kac, zapis jednorazowego bólu: zachowany plasterek jak zielnik z zasuszoną cienką nitką krwi. Często rozrastały się w wiele rozedrganych strof. Dla czytających dziś – wieczne migotanie rzuconego w powietrze obola wykutego z nadwrażliwości, którego awers i rewers to, jak u wszystkich poetów tego kowu, zranienie i budowany na nim strup, skorupka cynicznego machismo. Trochę wyznań, szczypta manifestu, obfitość drwiny i goryczy; z każdego wersu widzę ich (ani słowa o „formacjach”!), długowłosych i piwnych, tak bardzo należących do lat 70., których smaki (w różnych proporcjach beat, Beatlesi, Cohen, Kościół, lewica, dialog, choć bardziej lewica niż Kościół) zachowały się w ich wierszach jak w bursztynie. Z reguły pierwsza osoba liczby mnogiej albo druga pojedynczej, gorzkawe proroctwa („będziemy uciekać / z dusznych mieszkań na ulice miast będziemy / leżeć w milczeniu pijani”). Do tego piwo, pociągi, kobiety, lustra, urzędnicy, mleko, smutna warszawska cyganeria („rok 1980 warszawa bar złota kaczka nie było cendrarsa / ani nikogo ze znajomych alkoholików pijana / prostytutka bredziła o pierwszej skrobance starzy / mężczyźni wspominali powstanie”), jak wszystkie cyganerie zbyt ostentacyjna w okazywaniu swego zgorzknienia. W ilu późniejszych wierszach usłyszę ten ton, w utworach ilu kapel (ani słowa o „wpływologii”!).
Nie o tym chcę pisać. Myślę o tym fenomenie, który jeszcze czasem się zdarza, o kwitnieniu martwych wód; o tym, kiedy na dziesiątkach facebookowych ścian (jaki trafny termin), zwykle całych w ogniu, gniewie, ślinie, rozkołysanych od rechotu, nagle pojawiają się te same wersy, wywieszane jak flagi, jak feretrony, jak dazibao, gazetki wielkich hieroglifów, jak „taśmy bławatnych towarów”, które ulica Niemiecka (ale to u innego przecież poety) podrzuca nad ladą, „przygotowując się na śmierć i zdobycie Jeruzalem”.
Coraz rzadziej tak jest. Nic już się nie sklei, z prawej częściej walą politycy, z lewej pisarze. Politycy mają większe zasięgi, to jasne, ale pisarze trafiają celniej, bo nie pracują w korpomowie, tylko w mowie, po prostu. Więc kiedy piszą Dehnel i Orliński, to kamień na kamieniu nie zostaje, tak miażdżąca jest ich pogarda dla tych pisowców, prawaków, śmieci; nie odnotują jej żadne monitoringi ani NGOsy, ale te słowa palą. Nieszczęsny „gorszy sort” wydał stukrotny plon po drugiej stronie płotu, o, wojny czarnych i czerwonych jeżyn, najokrutniejsze. Dawniej jeszcze spotykano się przez chwilę (wspomniała o tym kiedyś pani Zofia Romaszewska) w obronie ofiar Putina; ale i to się zmieniło, odkąd jedni drugich mają za tępe narzędzia wojny hybrydowej.
Nadal ciekaw jestem, co u kasjerki z Samu („mąż niepijący, ślusarz, duże, mocne ręce”), na której podmiejskiej stacji na trasie Warka-Warszawa leżał pod budką z piwem skatowany szesnastolatek, i jak nazywała się przedwcześnie wyrośnięta dziewczyna ze środkowego rzędu
I nagle rozwijająca się z terkotem taśma bławatnego towaru, u lewaka i prawaka ten sam wers o hrabstwie Marlboro, które nie istnieje, lecz mimo to jest w nim pięknie. To jest oczywiście bardzo mało, wers jest jak bibułka i jętka, zaraz zdmuchnięty, a i sam „triumf poety”, w ten sposób się niby manifestujący, jest nieznośnie ckliwy i staroświecki, jak z jakiegoś romantycznego ronda, kaligrafowanego w panieńskim albumie. „…Nieśmiertelnych, co przetrwali / Długą kolej pierzchłych wieków”. Nie, nie wydaje mi się, żeby Piotr cenił Asnyka. „będziemy sobie / wymyślać efektowny rodzaj śmierci będziemy / bez ustanku umierać”, raczej tak to widział niż non omnis moriar, w jakimkolwiek bądź wariancie.
A jednak. „Niektórzy podnoszą oczy, jakby w tłumie więźniów / czy dipisów rozpoznali przyjaciela z dalekiego kraju”. I ten jeden wers odzywa im się, brzęczy jak bilon albo kapsel, niemożliwy do przeoczenia – nawet, jeśli w Staromiejskim Domu Kultury w roku 1990 ktoś nie dopilnował korekty i już na zawsze zamiast „Mężczyzna i kobieta, dwie szklanki whisky” na siedemnastej stronie „Nauki strzelania” będą brzęczeć „szkalnki”.
Pięknie napisane…
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Dziś część starych tekstów „Frondy” źle się zestarzała. Jednak szkoda, że żyjemy w czasach, w których takie świeże, intelektualnie prowokujące pismo zdaje się nie do pomyślenia
Horubała dokonuje polskiego rachunku sumienia. Wypada on fatalnie. Elity po transformacji ustrojowej nie umiały stworzyć dobrze działającego państwa, ale też upadały przez przyziemne słabości: chciwość, pijaństwo, pożądanie
Kiedy wielkie instytucje rywalizują z małymi organizacjami o ograniczone fundusze, pytanie brzmi: czy polski model finansowania publicznych działań nie jest na granicy absurdu?
Polski dorobek medalowy wynika z ponadprzeciętnego wysiłku jednostek, a nie z systemowych działań i ogólnej koncepcji rozwoju sportu – bo jej nie ma. Olimpiada w Polsce nie musi być złym pomysłem, pod warunkiem, że stworzymy taką koncepcję
Prezes Mikosz nie życzy sobie, by znaczki Poczty Polskiej projektowały jakieś korkucie. I nie zawaha się w tym celu sięgnąć po flipnięte w lustrze grafiki stockowe
Laureat literackiego Nobla stara się odmalować poruszającą do głębi wizję. Udaje mu się to, mimo że używa kolorów uważanych dziś za niemodne lub wręcz zapomnianych. I ani myśli flirtować z ideologiami.
Zapisz się na listę mailingową i wybierz, na jaki temat chcesz otrzymywać alerty:
Login lub e-mail
Hasło
Zapamiętaj mnie